Znaczenie słowa „dyletant”, jak każdy z nas pewnie wie, powszechnie traktowane jest jako pejoratywne. Dyletant to mianowicie niemal zawsze ktoś, kto się na danej kwestii nie zna, a jeśli zaczyna się nagle na jej temat wypowiadać, uznany zostaje automatycznie – i jak najbardziej słusznie – za osła. Są oczywiście dyletanci, którzy zdecydowanie się w pewnych sprawach nie orientują, tyle że zawsze potrafią wyprzedzająco wyznać, że wie pan, ja w tym akurat zakresie jestem całkowitym dyletantem, no i oni – naturalnie – za osłów uważani nie są. Tak się jednak składa, że, jeśli się zastanowimy nad faktycznym znaczeniem tego słowa, dojdziemy niechybnie do wniosku, że właściwie, bycie dyletantem nie musi być wcale czymś kompromitującym, nawet jeśli ów dyletant postanowi powiedzieć coś w temacie, co do którego jego dyletanctwo jest wręcz oczywiste. Dlaczego? A dlatego mianowicie, że tak naprawdę dyletant to nie jest żaden cymbał, lecz ktoś, kto mimo braku wykształcenia w danej dziedzinie, dziedziną tą się pasjonuje i stara się ją systematycznie zgłębiać. To jest właśnie dyletant. I co w tym złego?
Co w tym złego, jeśli człowiek, poza swoim faktycznym wykształceniem, ma zainteresowania znacznie wykraczające poza to, co mu było dane poznać podczas wielu lat studiów i pracy zawodowej? Co złego w tym, że człowiek ma tych zainteresowań tak dużo, tak bardzo się stara zdobywać amatorską wiedzę – a jak czas i zdolności pozwolą, może i na w pół zawodową – w każdej dziedzinie, staje się dyletantem więc nałogowym? No chyba nic.
Przyznać jednak tu muszę, że dla mnie bycie dyletantem – nawet tym pozytywnym, a więc tym, który ze swoimi opiniami stara się nie wychodzić przed szereg – nie jest niczym bardzo sympatycznym. Ja oczywiście świetnie zdaję sobie sprawę z tego, że ktoś kto ma rozległą wiedzę na wiele różnych – często niezwiązanych ze sobą – zagadnień, to postać jak najbardziej pozytywna, tyle że moje dotychczasowe doświadczenie wskazuje na to, że tego typu ludzi raczej nie ma. Z mojego dotychczasowego doświadczenia wynika, że zdecydowana większość z nas ma pewne pojęcie w jednej, maksymalnie dwóch dziedzinach, a co do reszty – róbmy i mówmy sobie, co chcemy, byle nie publicznie. Dlatego że przynosimy wyłącznie wstyd. Sobie i innym. No i bardzo, ale to bardzo, irytujemy.
Uważam, że bycie dyletantem – w tym tak zwanym, pozytywnym sensie – niemal nigdy nie jest kwestią faktycznych talentów, czy realnej wiedzy, ale tylko i wyłącznie charakteru i temperamentu. Jest bowiem pewien typ ludzi, którzy zawsze i wszędzie starają się coś powiedzieć, a robią to w taki sposób, by nikt nie miał wątpliwości, że oto dzieje się coś naprawdę ważnego. Miałem kiedyś kolegę, który z wykształcenia był polonistą, natomiast – poza tym że był, jak najbardziej, znakomitym poetą i specjalistą od języka polskiego na poziomie literatury i gramatyki – znał się świetnie na komputerach, muzyce, samochodach, samolotach, broni, historii wojskowości, i każdej innej, oraz na kinie. I nie znał się na tym wszystkim tak jak ja, a więc ktoś, kto jest w stanie powiedzieć, że ta piosenka jest świetna, a tamta jak każda inna, czy że komputer działa wolno, lub szybko, ale autentycznie zawodowo. Oglądał on na przykład debiutującego wówczas „Szeregowca Ryana” i doskonale wiedział, czy guziki, które jakiś tam żołnierz miał przy swoim mundurze, są autentyczne, czy oszukane. Słuchał wystąepu Jimmiego Page’a już tylko z Robertem Plantem i natychmiast ogłaszał: „Oooooo… cieniutko. Paluszki już nie chodzą tak jak kiedyś”. Poza tym, grał świetnie na gitarze, pisał fantastyczne wiersze, no i po angielsku „wymiatał”.
Jak mówię, dyletantów z ambicjami nie lubię. Źle się w ich towarzystwie czuję, wciąż się tymi ich popisami irytuję, a, co najgorsze, mam nieustanne poczucie, że to co oni mówią, tak naprawdę nie jest warte choćby funta kłaków. Oni wyłącznie robią wrażenie. Wyłącznie, wykorzystując nasz brak wiedzy, zaledwie się popisują, i nawet jeśli sami w tę swoją fachowość wierzą – to tak naprawdę za nią stoi jedynie ta ich wiara. Do tego stopnia nie podobają mi się owi dyletanci, że sam wręcz przesadnie lubię podkreślać wszędzie, że ja się tak naprawdę nie znam na niczym innym, jak tylko na języku angielskim i w pewnym ograniczonym zakresie – polskim. Nie znam się na ekonomii, nie znam się na prawie, nie znam się na medycynie, nie znam się na budownictwie i historii, a nawet na filmie i muzyce. Nie znam się nawet na polityce, a jeśli wciąż o niej gadam, to wyłącznie na zasadzie wskazywania palcem na tych co kłamią, kłamią i kłamią. Od zawsze. A do tego, jak wiemy, nie trzeba zawodowego przygotowania. Wystarczy podstawowa wrażliwość i chłopski rozum.
Niestety – z mojego punktu widzenia, niestety – tak zwana blogosfera stanowi tu miejsce zdecydowanie podwyższonego ryzyka. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale jest jakoś tak, że tu co druga osoba, to czystej krwi dyletant w tym własnie sensie, że wprawdzie z zawodu jest on czy to nauczycielem religii, czy studentem socjologii, czy może lekarzem, ale poza tą swoją skromną dziedziną, zna się absolutnie na wszystkim. A w związku z tym, gdzie tylko pojawi się jakiś atrakcyjny temat, on natychmiast przychodzi i pokazuje swoją jakże specjalistyczną wiedzę. Powtarzam – ja nie mam żadnego sposobu, żeby każdego z nich merytorycznie oceniać, bo sam w tych wszystkich sprawach jestem ciemny jak tabaka w rogu, natomiast kilka dobrych razów zdarzyło mi się, że próbowałem tego typu doniesienia weryfikować u tak zwanego źródła i nieodmiennie okazywało się, że tam zawsze coś mniej lub bardziej nie grało.
Weźmy wspomnianego wcześniej kolegę, który znakomicie grał na gitarze i znał owej gitary najdrobniejsze tajniki. Ja bardzo lubię zespół Led Zeppelin i kiedy słucham jak gra Jimmy Page – mimo że z niego najprawdopodobniej satanista taki, że biedny Nergal mógłby mu najwyżej przyrządzać ziółka – nieodmiennie się wzruszam. I oto ów kolega słucha już mocno podstarzałego Page’a kiwa pobłażliwie głową i mówi, że „paluszki nie chodzą”. Miałem kiedyś okazję rozmawiać z niejakim Antymosem Apostolisem – gitarzystą w zespole SBB. No i zapytałem go o te paluszki. No i on mi powiedział, że to jest jakiś kompletny absurd. Nie ma takiej możliwości, żeby Page’owi przestały chodzić paluszki. Wręcz przeciwnie. Na starość chodzą mu lepiej. Ja nie mówię, że ten Apostolis to jakiś wielka gwiazda, no ale, jak by nie patrzeć, dyletantem nie jest. Zarówno na poziomie praktyki, jak i doświadczenia.
Ktoś powie, że to są takie przykłady, które ja mogę sobie wsadzić w dowolną dziurę, bo ani to poważne, ani reprezentatywne. Ja jednak przede wszystkim uważam, że to nieprawda, bo one są właśnie bardzo reprezentatywne. Reprezentują one bowiem pewien typ charakteru, który niektórym ludziom każe wciąż robić mądre miny i się nieustannie popisywać jakoś mniej lub bardziej fikcyjną wiedzą. To przede wszystkim. Jest jednak coś jeszcze. Otóż ja tak naprawdę zdążam do czego znacznie poważniejszego niż to, że wśród nas trochę za bardzo się panoszą tak zwani niedzielni specjaliści. Z nimi sobie zawsze jakoś poradzimy. Gorzej jednak jest z grupą dyletantów zupełnie szczególnego typu, a mam tu na myśli tak zwanych lewych profesjonalistów. I tu już nie mamy do czynienia ani z paroma szkolnymi kolegami, czy paroma znajomymi blogerami, ale całym tabunem naprawdę groźnych kłamców. A są to najróżniejsi profesorowie, filologowie, redaktorzy, ekonomiści, prawnicy, socjologowie, lekarze, literaci, muzykolodzy, filozofowie, aktorzy, muzycy… a wspólne ich imię to Legion. I wystarczy choć przez moment posłuchać tego co oni robią, co mówią, jakie są efekty ich wytężonej pracy, by zdać sobie sprawę, że tam to jest dopiero pustka! I wcale nie chodzi mi o to, że taki redaktor Gursztyn czy Ziemkiewicz nie znają się na muzyce, czy teatrze, ale że nie znają się na jak najbardziej swojej robocie. Nie chodzi o to, że ten cierpiący na ADHD gówniarz z TVN-u nie zna angielskiego, ale że nie ma pojęcia o tym, za co, jak by nie było, bierze pieniądze, a więc o ekonomii. Nie chodzi nawet o to, że literat Kuczok, czy Pilch to półgłówki, ale że są oni zwyczajnie złymi i nieciekawymi pisarzami. Można by zresztą wymieniać. Jak mówię – imię ich Legion. Oto przed nami cała masa tak zwanych zawodowców, którzy zostali tymi zawodowcami wyłącznie na takiej zasadzie, że gdzieś tam było wolne miejsce i ktoś ich tam wpuścił.
Wspomniałem nagle tego Gursztyna i chciałbym akurat o nim parę słów powiedzieć, w ramach pewnej swojej jednak kompetencji. Przyznam Odr razu, że nie wiem, czy on też, obok Ziemkiewicza i Semki, należy do tak – przez siebie głównie – zwanych „dziennikarzy niepokornych”, czy może dopiero tam aspiruje. W każdym razie nazwisko już ma, no i przede wszystkim pisze w prowadzonym przez owych rycerzy tygodniku „Uważam Rze”. W ostatnim numerze tego pisma ukazał się jego tekst poświęcony Grzegorzowi Schetynie, w którym oczywiście, ujawnia on największe tajemnice owej mafii, której dumną częścią Schetyna od lat już jest. Ujawnia sekrety tej mafii, tyle że z jakiegoś powodu wszystko to przedstawia najbardziej klasycznym plotkarskim tonem, zupełnie jakby nie opowiadał o przestępczej organizacji, która jakimś niefortunnym zbiegiem okoliczności położyła swoją łapę na całym wielkim narodzie, ale o biznesie, gdzie wiadomo przecież, że zawsze ktoś jest na górze, a kto inny na dole. A zatem mamy tam takie popisy dziennikarskiej retoryki jak „Czy znaczy to, że Tusk mu wybaczył i ułaskawił?”, „Donald uwierzył Angeli Merkel, że będzie dla niego miejsce w strukturach europejskich”, „Przeciw Schetynie stanie też Ewa Kopacz”, „Trzeba pielęgnować więzi w środowisku”, „Widać, że Rafał jest lojalny, choć Donald, mianując go szefem klubu, postawił go w rozkroku”, „Matejuk, policjant z Wrocławia, od zawsze był kojarzony ze Schetyną”, „Minister Budzanowski ma ważne zadanie: dokładnie wyciąć ludzi Grzegorza”… I tak dalej i zawsze w tym stylu. A kiedy w tym swoim reporterskim śledztwie, dochodzi wreszcie do momentu gdzie widzimy jak Jan Krzysztof Bielecki niszczy wpływy nielubianego przez siebie Schetyny, to mamy okazję poczuć niemal literaturę: „Najboleśniejsze straty Schetyna poniósł na zupełnie innym odcinku. Chodzi o urzędy i spółki Skarby Państwa obsadzone przez związanych z nim ludzi”.
Czy coś może z tego wynika? Czy Gursztyn może przedstawia nam jakieś wnioski? Czy może choć jednym zdaniem tworzy coś na kształt refleksji. Mowy nie ma! Choć, przepraszam – raz coś jest. Otóż w pewnym momencie okazuje się, ze całkowicie wbrew statutowi partii, Donald Tusk już od trzech miesięcy nie zwołuje zarządu krajowego partii. Przepisy każą mu go zwoływać co najmniej raz w miesiącu, ale tym razem wszyscy są zajęci czym innym. I wtedy oto właśnie red. Gursztyn pozwala sobie na zadumę: „Nikt jednak przez ostatnie trzy miesiące nie śmiał przypomnieć Tuskowi o jego obowiązku”.
A ja się zastanawiam, kogo Gursztyn – dziennikarz niepokorny – miał na myśli, mówiąc „nikt”. Wygląda na to, że ani siebie, ani żadnego ze swoich kolegów dziennikarzy. Oni w końcu mają swoją robotę i, jak widać, ona ich absorbuje po brzegi. A może mu chodziło o posła Halickiego, lub posłankę Pomaskę? No chyba też nie. W końcu cały artykuł Gursztyna jest o tym, jak oni wszyscy są zapracowani, jak jasna cholera. Myślę i myślę, i w końcu wychodzi na to, że jemu musiało chodzić o mnie. Zapaleńca i dyletanta – jednego z tych bałwanów, co się przejmują jak dzieci, zamiast rozejrzeć się za czymś w miarę pewnym. Jemu na sto procent musiało chodzić o mnie. To ja, zdaniem Gursztyna, powinienem pójść na najbliższą konferencję prasową Donalda Tuska i mu to wszystko wygarnąć. Żeby wiedział, jak wygląda społeczna kontrola władzy.
No i zatoczyliśmy, jak zwykle zresztą, koło. Zaczęło się od tego, że jesteśmy tacy beznadziejni i tacy marni, a na końcu i tak musimy dojść do wniosku, że czym wyżej, tym gorzej. I że zdecydowanie lepiej być nikim niż kimś. Szczególnie takim kimś.