czwartek, 29 lipca 2021

Podpucha

 

Timmermans: pojadę do Moskwy, by kontynuować dialog z polskim rządem...

Użyłem w tytule potocznego wyrażenia, lecz jeśli jakiś purysta -strażnik czystości języka ojczystego nie ma pojęcia o czym mowa to wyjaśniam, że oznacza to - podstęp lub prowokację w wyniku których ktoś ma znaleźć się w niekorzystnej albo niezręcznej dla siebie sytuacji .

Jeśli ktoś nigdy nie grał w pokera, to nie doświadczył, jak wielką moc posiada blef. Mamy tylko słabą parę, a licytujemy ostro, jak byśmy mieli przynajmniej karetę. Jednych oszukamy, drugich wystraszymy.

Wszystko fajnie, dopóki takiej ordynarnej podpuchy nie stosuje się w poważnej polityce międzynarodowej.

A tym właśnie jest opublikowany projekt paranoicznej obsesji lewaków z Brukseli, dotychczas znany jako Europejski Zielony Ład (European Green Deal)który sam był luźnym zbiorem inicjatyw, aby w roku 2050 osiągnąć tzw. neutralność dla klimatu (co jest skończonym kretyństwem dla głupków), a teraz sprecyzowany przez wielkiego przyjaciela Polski, Franka Timmermansa i spisanego na ponad 4 600 stronach "Fit for 55".
Kurcze, ilu biuralistów – darmozjadów od prostowania bananów musiało pracować, by taki szczeniacki blef wyprodukować na tak rozwlekłym dokumencie.
Gwoli wyjaśnienia: - to 55 oznacza dążenie, by o tyle procent zredukować emisję CO2 do roku 2030. Czyli za 9 lat. To taki sam żart, że kombinat energetyczny Turów trzeba natychmiast zamknąć.

Dotychczas mieliśmy wyobrażenie bolszewików, jako cwanych i przebiegłych, jednocześnie okrutnych i bezwzględnych, jednakże głupich, bo opętanych utopijną ideą. "Proletariusze wszystkich krajów łączcie się..."
Jednakże wykluwająca się ciągle banda neo – bolszewików, rozkapryszona bogactwem i zboczoną rozpustą, wydaje się cierpieć na ostry atak choroby psychicznej, bliskiej schizofrenii paranoidalnej, bo kolejne poczynania wskazują na życie w świecie urojonym. Takim, w którym pacjenta trzeba zamknąć w pokoju bez klamek, gdzie ściany wyłożone są miękkimi poduchami, aby nawet sobie nie zrobił krzywdy.
Tak by było, gdyby dokument "Fit for 55" przyjąć literalnie, punkt po punkcie, słowo po słowie.
Zawarte tam tezy i projekty, nagromadzone w takiej ilości, że gdyby je realizować, to cofną dobrostan wszystkich obywateli Europy przynajmniej o stulecie.

Kiedyś, jakieś dwadzieścia lat temu, po kolejnym idiotycznym i bezczelnym podatku, całkiem możliwe, że po prowadzeniu VATu, ironicznie stwierdziłem: - Teraz tylko powietrze, którym oddychamy, nie jest opodatkowane.
No i sprawdziło się - jest opodatkowane. Bo tym właśnie jest potocznie tak nazywany, podatek od CO2.

To, co mamy dzisiaj i czym się już handluje, podobnie jak na giełdach zbożowych, czy kawy, to na razie podatek od przedsiębiorstw energetycznych. Lecz nienasyconej brukselskiej bestii, to za mało. W "Fit for 55" chcą tę daninę rozszerzyć na wszystko. Na komunikację – samoloty, statki i samochody; na wszystkie ogrzewane domostwa i mieszkania, na użytki rolne; i Bóg wie, na co jeszcze.
Momentalnie to powoduje, że ceny wszystkiego wzrosną, patrząc optymistycznie, przynajmniej o sto procent. A zgromadzony, często przez pokolenia, majątek osobisty, straci na wartości bardzo dużo. Nawet nie staram się skalkulować, jak wiele.
Wszyscy nagle staniemy się ponownie biedakami. A danina stanie się tak ciężka i dotkliwa, że z trudem zarobimy na chleb i spanie pod jakimś dachem.

Tak stało by się, gdybyśmy odczytali szaleńczy program dosłownie, a potem zgodnie zaczęli go realizować.

Jednakże całość urzędów Unii Europejskiej to nie jest już dom wariatów i to bardzo niebezpiecznych, oraz, niestety, bez specjalnego nadzoru.
Może Timmermansa i połowę parlamentu z tymi napalonymi wariatkami z wytrzeszczem oczu i zniewieściałymi i rozkapryszonymi pętakami, należałoby zakuć w kaftany bezpieczeństwa, a usta wypełnić kneblami. Może powinno ich się oddać do zakładu zamkniętego, gdzie zaserwowano by im kurację metodą siostry Ratchet z "Lotu nad kukułczym gniazdem" Milosa Formana.
Tak, reszta jeszcze nie zwariowała całkowicie. Tylko nie są to w większości dobrzy ludzie. Przyzwoici i uczciwi. Wprost przeciwnie – to cyniczni kombinatorzy, na dodatek w dużej części skorumpowani przez światowych magnatów. Zrobią wszystko, z czego będą mieli osobistą korzyść. Na przykład kolejne dyrektorskie stanowisko w Gazpromie, czy Rosniefcie. Albo prezesurę w Huawei.
I podejrzewam, że to oni – manipulatorzy – możliwe, że sterowani przez fachowców z zewnątrz, poddali pomysł bezrozumnym fanatykom, by zaplanować zniszczenie Europy projektem "Fit for 55".
Tylko po to, żeby w państwach Unii i u obywateli tych państw wywołać szok.
Tylko po to, żeby prawdziwie się przerazili.

A to tylko blef, czyli podpucha. Zalicytowali tak wysoko, by przestraszyć.
I teraz, gdy wszystkie kraje zaczną żmudnie studiować te ponad 4 600 stron projektu w sprawie przyszłości Europy, dyskutować i się spierać, oni będą szli na małe, kolejne ustępstwa, by w końcu sięgnąć to, co faktycznie sobie postanowili.

A my, biedacy, naiwni i durnie, będziemy się radować, że tyle udało się nam wywalczyć i uratowaliśmy świat od katastrofy.

Taka jest właśnie dzisiaj Unia Europejska.

Jesteśmy bardzo słabi w te gierki. Taki poker oficjalnie długo w PRL i RP był zabroniony. Choć uczy on może nawet więcej niż wychwalane szachy. Tylko komunistyczna prawda, że jest to wstrętna, kapitalistyczna gra na pieniądze, więc należy gonić to, nie pozwoliła nam się nauczyć przewidywania, oceny przeciwnika i właśnie blefowania. Niestety, to jest bardzo potrzebne w tym niesprawiedliwym i zakłamanym świecie

Dlatego, jak ktoś serwuje nam podpuchę, np. dawniej typu – by bronić pokoju, to trzeba Pragę, lub Budapeszt najechać czołgami, albo gdy USA i Wlk. Brytania nakłoniła Ukrainę do oddania głowic nuklearnych, w zamian gwarantując im nienaruszalność granic, to właśnie mieliśmy podpuchę ze złamaniem przyrzeczenia.

Niestety, jakoś nie możemy sobie poradzić z kolejnymi świństwami, jakie nam serwują Bruksela i Berlin, a czasem także Paryż. Działamy wyłącznie reaktywnie. To znaczy, że wyłącznie się bronimy i ciągle odpowiadamy na ataki. Nie potrafimy sami zaatakować i to ich zmusić do obrony.
Tak więc to słynne powolne grillowanie Polski, tylko dlatego, ze obecna, demokratyczna władza nie jest liberalno – lewicowa (dokładniej – neo-bolszewicka), trwa nieustannie. A my mamy poważne kłopoty, by przejść do ofensywy.

Tylko się tłumaczymy, cofamy parę kroków i cienko popiskujemy. My – naród bohaterskich wojowników...

Jak podpucha, to my ich sposobem

Czy mamy szansę coś skutecznie zdziałać? Tak, by wytrącić im te topory z rąk.

Dlaczego nagle cichosza w sprawie elektrowni jądrowych? Czekamy, aż Niemcy pod byle pretekstem też wprowadzą je na czarną listę i również je opodatkują?

Podoba mi się koncepcja kilku małych, modułowych, rozproszonych elektrowni.
Potrzebujemy około 50 GW (gigawatów). Zakładając, że zdołamy ze źródeł energii odnawialnej zapewnić 20% dostawy, to i tak porzteba wytworzyć 40 GW (Amerykanie stosują nazwę Gwe, czy Mwe, by tak oznaczyć moc elektryczną dostarczoną do sieci, czyli uwzględniają sprawność elektrowni).
I gdyby te 40 GW zdobyć z małych, modularnych elektrowni jądrowej, to to się nie spina ekonomicznie.
Jeden SMR ( mały modularny reaktor) wytwarzający nieco ponad 1 GW, kosztuje od 25 do 30 miliardów złotych z cała instalacją. Aby zastąpić nasze elektrownie węglowe, potrzeba by niestety aż 40 takich klocków. Kto wyda bilion złotych na taki projekt? I kto ma takie pieniądze? A ile czasu będzie trwała budowa i uruchomienie?

Niestety, to są pytania nie dla polityków, czy prostych blogerów, tylko najlepszych speców od energetyki.
Tymczasowo, zanim nie nałożą wysokich podatków na gaz LNG, możemy w każdym Bełchatowie, czy Turowie przejść na turbiny gazowe. Tylko to rozwiązanie na parę lat. I też nie takie tanie.
Mamy pewną przewrotną nadzieję, że jak Niemcy uruchomią Nordstream 2, to nie będą się spieszyć, by gaz wysoko opodatkować

No dobrze... Co jeszcze możemy wymyślać?

Mamy węgla bardzo dużo. I mamy już ciągle działające kopalnie. Chyba głupotą byłoby odwrócić się do węgla plecami i o tym bogactwie zapomnieć.
Jeden z członków sejmowej komisji do spraw energetyki, nagle, ze sporym entuzjazmem chlapnął na antenie, że poważnie dyskutują o bezemisyjnej, podziemnej gazyfikacji złoża węglowego. Wymienił przy tym japoński koncern Kawasaki. Zacząłem więc przeszukiwać doniesienia naukowe i technologiczne, by zorientować się w temacie. Faktycznie, nie tylko Japończycy, ale cały świat nad tym pracuje, z Kanadą i USA na czele. Poszukuje się najtańsze i najbardziej efektywne rozwiązanie. I tak doszedłem do najnowszej generacji technologii gazyfikacji węgla, nazywanej IGCC [1].

Znajomy, z wykształcenia geolog, wyśmiał takie pomysły. Bo w Sudetach złoża węgla to istny labirynt, bo tąpnięcia, bo to, czy tamto. Ejże?! Po to drogi Janku jest się inżynierem, aby właśnie z takimi problemami dawać sobie radę. Są ludzie, którzy potrafią rozwiązywać najgorsze problemy.
Gdy w Kuwejcie płonęły podpalone złoża ropy naftowej i nikt nie dawał sobie z tym rady, to sprowadzono jedynego na świecie takiego inżyniera od spraw niemożliwych, znanego jako Red Adair, a on zrobił dziurki z boku, założył ładunki wybuchowe, i BUM! - zgasił ogień.

Tak Proszę Państwa – Pora teraz zawołać fachowca – jak śpiewali niezapomniani
Jonasz Kofta i Stefan Friedman [2]

Bardzo proszę wszystkich o dokładne wysłuchanie tego załączonego historycznego skeczu, bo zawiera on całą filozofię prawdziwej polskości.

[1] https://usea.org/sites/default/files/092011_Next generation coal gasification technology_ccc187.pdf(link is external)

[2] https://pl.wikipedia.org/wiki/Fachowcy(link is external)

Fachowcy – cykl kilkuminutowych skeczy(link is external) radiowych(link is external), których autorami, a zarazem głównymi bohaterami byli Jonasz Kofta(link is external) i Stefan Friedmann(link is external). Emitowany był na antenie Programu III Polskiego Radia(link is external) w audycjach Ilustrowany Tygodnik Rozrywkowy(link is external) oraz Ilustrowany Magazyn Autorów(link is external).
Czołówka:

  • (pukanie)
  • Kto tam?
  • (obaj chórem) Fachowcy!
  • (piosenka) Przez cały kraj, / idziemy dwaj, / czy słońce czy śnieżek czy słota! / Niezbędna jest, / czy chce ktoś, czy nie, / w pionie usług fachowa robota. / Czy to sens ma / kląć, że ten świat / z kiepskiego zrobiony surowca? / Bo dobry Bóg / już zrobił, co mógł, / teraz trzeba zawołać fachowca!

Główni bohaterowie:

  • Majster (Friedmann) – „fachowiec socjalistyczny”, prosty, niewykształcony robotnik o kierowniczych zapędach, z racji funkcji dowodzi ekipą. Uwielbia piwo. Jego styl bycia (stary wyjadacz) jest pozornie przywódczy – tak naprawdę jest tchórzem i krętaczem, tyle że bardzo sympatycznym. Ulubione powiedzenie: Nie teoretyzuj, Docent!
  • Docent (Kofta) – wykształcony humanista, inteligentny, pracownik Majstra (terminator). Ma tendencję do dywagacji i filozofowania. Podporządkowany szefowi (który wymusza na nim częstowanie go kanapkami – docent zawsze przynosi kanapki z serem i szynką, majster zabiera te z szynką, zostawiając docentowi ser).

Bardzo proszę wszystkich o dokładne wysłuchanie tego historycznego skeczu, bo zawiera on całą filozofię prawdziwej polskości.

 

YouTube: 

środa, 28 lipca 2021

Polak może wszystko. Jak mu się chce i nie ma złego humoru

 

Niestety, mam takie dni, że szlag mnie trafia. Głównie przez wszechobecne głupotę i ordynarne kłamstwo. Dlatego więc dzisiaj, w kontrze do mojego lenistwa, dzisiaj, jeden po drugim będą dwa wpisy na blogu. Przepraszam z góry.

Środa... Szał olimpijski. Polskie wioślarki zdobyły srebrny medal . Podczas gdy parę dni temu w kolarstwie szosowym złoty medal zdobyła austriacka matematyczka, niemalże amatorka, Anna Kiesenhofer. A żeby jeszcze bardziej podrażnić polską, napompowaną dumę narodową, w podnoszeniu ciężarów złoto zdobyła zawodniczka z Tajwanu. Po złotym medalu mają także już: Kosowo (nawet 2), Hongkong, Tunezja, Słowenia, Bermudy, Gruzja, czy Tajlandia. A najlepsi już mają ponad 20 różnokolorowych medali.

Nadmuchano sportowy balon do granic wytrzymałości. Pobijemy rekordy, mamy wiele asów; jesteśmy świetni i żądni zwycięstwa.

Już po fatalnym meczu piłkarskim ze Słowacją poczułem, że z polskim sportem jest źle.

Pierwszy dzień olimpiady – Polacy przegrywają. Drugi, trzeci – podobnie. A potem murowany medal, gwiazda świata polskimi oczami, przegrywa z przeciętną tenisistką, w trzecim secie widać panikę w oczach i rodzącą się histerię. A po przegranej 10 minut płacze. Jej kolega tenisista, Hubert Hurkacz, również potencjalny kandydat do medalu, swoim dziecinnym głosem, tłumaczy, że przegrał, bo bolał go brzuszek, gdyż się zatruł. Rodzicie to znają – paluszek i główka to szkolna wymówka.

Dzień po dniu przegrywają następni. Wreszcie srebro wioślarek – łzy w oczach i radość niesamowita. Nie ważne już, że pojechały po złoto.

To nie jest żadna wina sportowców. Takie właśnie jest całe nasze społeczeństwo. Załamani psychicznie i nie potrafiący się z tego podnieść. Słabi ludzie na granicy depresji albo ciężkiej nerwicy.

Jeszcze trochę grillowania, manipulacji i karmienia fałszem i fejkniusami, wszystko na pograniczu wojny domowej, gdzie zdrowy rozsądek usiłuje walczyć z inwazją zła i głupoty, a wszystko się rozpadnie. Nie tylko polski sport.

Ps. Oczekuję dzisiaj radosnych gratulacji ze strony prezydenta RP, premiera i korowodu ministrów i polityków.
Mamy kolejny sukces!
 

czwartek, 22 lipca 2021

Nie uciekniesz – rewolucja cię dopadnie

 

Zanim przetrawię jako dobry przeżuwacz, świeżą informację, jak to brukselscy szaleńcy, z Timmermansem w ideowym obłędzie na czele, chcą nas cofnąć o tysiąc lat i zrobić z nas zniewolonych dziadów pod hasłem "Fit for 55", przedstawiam moje przemyślenia, jak zmiany technologiczne wpływają na nas w zakresie widzenia świata, czyli komunikacji i informacji

Pod presją zdarzeń, radykalnych zdarzeń, a nie jak kiedyś, gdy w "sezonie ogórkowym" umieszczano dziennikarskie bajki o potworze z Loch Ness, który nagle pojawił się w Wiśle, nie mamy dłuższej chwili, by spokojnie się zastanowić i porozmyślać – dokąd to wszystko prowadzi.

Czy zauważamy, że wszystko ważne dzieje się zawsze na powierzchniach? Czyli na styku dwóch różnych stanów materii, w pewnym sensie różnych światów.
Nasze ludzkie życie głównie toczy się na styku solidnego ciała stałego – Ziemi, z gazową atmosferą. W dużo mniejszym stopniu na styku materii ciekłej – mórz i oceanów i atmosfery. A właśnie zaczynamy dopiero penetrować kolejną powierzchnię: atmosfera – kosmos.
Przyjmijmy tutaj, bo czemu nie, że ta ostatnia "powierzchnia" jest cieniutką płaszczyzną styku, konkretnie granicą ziemskiej atmosfery, powszechnie przyjmowaną na wysokości 100 – 120 kilometrów i nazywaną linią Kármána. A dalej mamy już ten umowny i tajemniczy Kosmos. Kosmos, którego ogromu nie jesteśmy w stanie pojąć.
Ale jak już jesteśmy dostatecznie głupi i bogaci, to możemy sobie za te kilkadziesiąt milionów dolarów polecieć i zobaczyć (choć po prawdzie nic nie zobaczymy) linię Karmana z bliska. W nagrodę dostaniemy dyplom.

To jest generalnie coś bardzo interesującego w fizyce, że najdziwniejsze rzeczy dzieją się właśnie w takich punktach styku, gdzie odbywają się przemiany fazowe – woda/płyn - lód/ciało stałe i vice versa; woda w parę wodną/gaz.
A jeszcze do końca nie są zbadane takie przemiany fazowe, gdzie gaz przemienia się w plazmę i z drugiego końca, czyli w otoczeniu zera absolutnego (−273,15 °C - na razie nie wiemy, czy może być jeszcze chłodniej).

Lecz ciekawość ludzka nie zna ograniczeń. A to zmusza nas do penetrowania coraz dalej, coraz wyżej i coraz głębiej.

Znacie może? https://youtu.be/P8JrirBz9Pg(link is external)
Reaching for a higher elevation
A new destination
New revelation
Find it in your heart
That's where you start, yeah

*****

Lata 70-te... Pół wieku temu. My, wszyscy studenci, lecz też kadra naukowa, nazywaliśmy siebie elektronicy. Nie było jeszcze oddzielenia się informatyki na zupełnie odrębną gałąź. Nie mówiło się jeszcze hardware software. Czyli sprzęt i oprogramowanie.
W tak zwanym nowym gmachu elektroniki winda nie zatrzymywała się na piątym piętrze. Administracja uczelni wykonała prośbę profesora Jerzego Seidlera, człowieka z którego byliśmy niesłychanie dumni, bo był światowym autorytetem w zakresie telekomunikacji i brał udział w projekcie NASA – pierwszego lotu człowieka na Księżyc. To on właśnie obliczył i zaprojektował system nieprzerwanej łączności, która musiała być co najmnie czterokanałowa.
To było moje pierwsze, poważniejsze zetknięcie z Kosmosem, choć od lat połykałem literaturę fantastyczno-naukową, a w zaprzyjaźnionym kiosku Ruchu odkładano mi zawsze Młodego Technika i Fantastykę.

10 lat później.
Zostałem wytypowany jako oficjalny przedstawiciel Polski w londyńskiej centrali korporacji międzynarodowej INMARSAT, gdzie mieliśmy też swoje skromne udziały,
INMARSAT powstał na bazie amerykańskiej sieci wojskowych satelitów geostacjonarnych COMSAT, gdy zbrojeniówka USA uznała, że jest to im już niepotrzebne, mają coś lepszego, ciągle tajnego, więc niech się cywile radują.
Mniej więcej równolegle zaczęła się gwałtownie rozwijać "ucywilniona" sieć satelitów do określania pozycji na ziemi GPS.
Satelity geostacjonarne, a więc i te INMARSATu, krążą na wysokości 35 786 km, co pozwala im być zawsze nad konkretnym punktem na ziemi. Natomiast GPSy latają na wysokości 20 200 km i ich okres jednego okrążenia to 12 godzin. Jest ich obecnie w użyciu 29.

Pracując w PLO zajmowałem się łącznością satelitarną zainstalowaną na ruchomych obiektach, konkretnie na statkach, co powodowało, że falowanie, kołysanie, zmiana kursu, itp., zmuszały do nieustannej korekty położenia anteny, bo musiała ona bez przerw patrzeć na satelitę, z którą miała stałe połączenie (link).
Armator zdecydował się na zainstalowanie łączności satelitarnej na 40 najważniejszych, oceanicznych statkach, A to była spora inwestycja i niezła suma. Producentów urządzeń było kilka, więc trzeba się było na coś przyzwoitego i nie najdroższego zdecydować. Musiałem więc mocno się w tej dziedzinie podszkolić.

Międzynarodowa kariera i wyjazd co najmniej na 4 lata do Londynu z żoną i córką niestety nie doszły do skutku, bo hunta Jaruzelskiego wprowadziła stan wojenny i międzynarodowe kontakty uległy zamrożeniu.

Jednakże aż do emerytury związany byłem z telekomunikacją w oparciu o satelity. Satelity, których przez te 40 lat namnożyło się mnóstwo.

****

Pominę olbrzymie zmiany, które dokonały się w okresie mojej zawodowej działalności. Niemalże cała dotychczasową naukę wywrócono do góry nogami.
O jednym tylko wspomnę – praktycznie skończono z ciągłością czegokolwiek – na początku określało się to zamianą sygnałów (dźwięk, obraz, dokumenty) analogowych na cyfrowe. Dopiero nieco później stwierdzono, że prawie wszystko nie jest takie ciągłe, jak sie nam wydaje, tylko jest poszatkowane na malutkie elementy, powiedzmy – bity. A to jest właśnie proces kwantyzacji.
Już nawet czas, który dotychczas spokojnie sobie płynął, teraz przeskakuje z jednego swojego kwantu na drugi, a nazywa się taki najmniejszy fragment czasy chrononem.
Praktycznie więc, teraz mamy właściwie epokę cyfrową.

Z internetem zaprzyjaźniłem się z pięcioletnim opóźnieniem, jeżeli przyjąć za początek w kraju, dostęp do Wirtualnej Polski poprzez te śmieszne usługi Poczty Polskiej.
Praca mi na to nie pozwalała. Parę lat minęło, jak telekomunikacja stała się ogólnodostępna dla załogi. A najpierw wszyscy chcieli bym zorganizował dostęp do telewizji. Co nie było takie proste, bo wtedy satelita INMARSATu nie miał kanałów TV. Do tego potrzebowałem osobnej anteny z mechanizmem śledzącym i resztę sprzętu pod pokładem. Wtedy tylko drugą antenę mogłem skierować na jakąś Astrę, czy Eutelsata lub Hot Birda.

Początek internetu dla mnie to oczywiście była poczta wp.pl, a potem, jak chyba wszystkich podnieciła Nasza Klasa. Takie to były dziewicze czasy...

*****

Wreszcie w domu... Bez metalowych ścian... niewielkiej kajuty... czasami kiwania takiego, że spać się nie da i nawet w najspokojniejsze dni też lekko kiwa. Nieustanne drgania, wibracje i hałas. Niszczą delikatne kosteczki ucha wewnętrznego, no i potem nie dosłyszysz. No i każdy statek specyficznie pachnie. A tankowce pachną węglowodorami, które nie są dobre dla zdrowia.

Trzy lata po skończeniu z morzem potrzebowałem, by pozbyć się morskiej traumy i przestać się denerwować, że muszę spakować mój symboliczny marynarski worek i jechać w świat

Ale wreszcie mogłem się skoncentrować na rozmyślaniu i to o tym, na co miałem ochotę, a nie tylko na mechanicznych i elektrycznych systemach. I czy są w porządku, czy może coś jest z nimi nie tak.
Moja praca przez długie lata to głównie diagnostyka, naprawa i konserwacja. Mechanizmy, a szczególnie wyrafinowane systemy z zakresu, który dziś nazywany jest robotyką, i choć by były najdroższe i najwspanialsze, też się psują, albo tylko źle pracują.
To zżerało mi kupę czasu i absorbowało umysł. Mimo tego, moim priorytetem zawsze była komunikacja. Konkretnie – telekomunikacja. Od pierwszych na początku wspaniałych radiostacji Mewa i radarów, które kiedyś miały okrągły ekran przykryty gumową osłoną i na który patrzyło się przez wizjer na czubku, aż do czasów, gdy na "dachu" nadbudówki" miałem sześć anten satelitarnych, w tym jedną niemalże trzy metrowej średnicy antenę szerokopasmową, która transmitowała sygnały do statkowych terminali, serwerów, wi-fi i telewizorów, a w Kosmos wysyłała dane badawcze zaszyfrowane kodem nie do złamania. No i oczywiście każdy mógł kiedy chciał skorzystać ze swojego prywatnego telefonu komórkowego.

Jako filmowy fanatyk, który przez czterdzieści lat miał ograniczony dostęp do sztuki filmowej, po skończeniu z morzem skupiłem się na nadrabianiu braków i oglądaniu co przez ten czas kinematografia wyprodukowała. Oczywiście śledziłem też wydarzenia sportowe i zerkałem na kanały informacyjne. Niestety, te ostatnie, czy to nasze – patriotyczne i prawicowe, czy wraże – lewacko neoliberalne, były kiepskie. To jest raczej propaganda, a nie dziennikarstwo.

Nie mniej, dosyć szybko zauważyłem pierwszy syndrom nadchodzącej przemiany, która powoli się zbliżała.

Otóż twierdzę z całym przekonaniem, aczkolwiek z pewną nostalgią, czy nawet smutkiem, że kino w swej klasycznej formie, właśnie powoli umiera.
Żeby było jasne – w żadnym wypadku nie umiera sztuka filmowa; produkcja kolejnych filmów będzie nadal się rozwijała i to nad poziomy, które dzisiaj jeszcze trudno sobie wyobrazić. Natomiast przestaniemy korzystać z sal filmowych. W Gdyni już zniknęło najbardziej lubiane multikino. Pewnie coś pozostanie, ale już bardziej w roli wesołego miasteczka dla całej rodziny, by się wybrać z domu na rozrywkę, na lody i posiedzieć na filmie dla dzieciaków, lub całej rodziny, karmiąc się z wielkiego kubła popkornem i popijając kolą.
Normalnie filmy będziemy oglądać u siebie w domu. Duże płaskie ekrany to już norma. Dźwięk również może być kinowej jakości. Film oglądamy sobie kiedy chcemy, o dowolnej porze. W każdej chwili możemy go zatrzymać, jeśli chcemy zrobić siusiu albo kawę. Lub też, jeżeli nas nudzi, wyłączyć go i oglądać coś innego.
Za około 25 zł. miesięcznie mamy do dyspozycji filmotekę z paru tysiącami tytułów. Od sagi "Ojca chrzestnego", po najnowsze przeboje jak "Incepcja". "Kingsman", czy z szaleństwa super-menów – "Liga sprawiedliwości Zacka Snydera".
Dodam jeszcze jedną obserwację: - również powolutku klasyczny 90-cio minutowy film zaczną zastępować wieloodcinkowe i wielo-sezonowe seriale. Pamiętam, jak już dosyć dawno szaleliśmy za "Miasteczkiem Twin Peaks". A niedawno "Gra o tron" pobiła chyba wszystkie rekordy popularności.
Świetne są również filmy dokumentalne.

Te obserwacje wykonałem patrząc już na dosyć stary, siedmioletni telewizor, który w momencie zakupu był najlepszy na rynku. Lecz w postępie elektroniki użytkowej, siedem lat to cała epoka.
Więc na Wielkanoc zdecydowałem się kupić nowy odbiornik, Głównie dlatego, bo potrzebowałem nieco większy ekran, a po drugie, nadarzyła się okazja, gdyż jeden z pierwszych w rankingach roku 2020 model, już w tym roku był za pół ceny. A to, co proponował, w zupełności mnie zaspokajało.
Tak oto od paru miesięcy odkrywam, czym dzisiaj są najnowsze odbiorniki telewizyjne – niemalże komputery ze sztuczną inteligencją.

*****

Jako nastolatek, co sobotę odbierałem dla taty dobre dwa kilo gazet i magazynów. Prasa to była potęga. Rządziło słowo pisane. I na szczęście, w tamtych czasach gazety i tygodniki, oraz inne periodyki, były śmiesznie tanie. Tanie także były książki. Telewizja dopiero się rozwijała i w zakresie dostarczania informacji była uboga.
Kto by pomyślał, że to wszystko się tak szybko zmieni...

Ten telewizor, który miał siedem lat służył, był niezły, jeżeli chodzi o jakość dźwięku i obrazu. Miał też dwa gniazda światłowodowe, co pozwalało utrzymywanie jakości we współpracy z innymi urządzeniami. Sygnał zewnętrzny – telewizyjny – pobierałem z sieci kablowej. Tej potężnej, amerykańskiej, z której usług jestem zadowolony. Gdy podpisywałem umowę wybierając wypasiony pakiet "Multiroom", to oczywiście zapewniłem sobie także HBO. I wtedy okazało się, że mam pewien kłopot. Filmowe HBO to trzy kanały. Lecz to jest dla mnie mało wartościowe. Ważna jest biblioteka, co nazywa się HBO GO. To tutaj znajduje się do wyboru, do koloru około 5 tysięcy tytułów filmowych i seriali. A mój telewizor jakoś specjalnie nie chciał współpracować z routerem Wi-Fi. Zabawne jest to, że dopiero w tym roku znalazłem rozwiązane, niesłychanie proste, które pozbawiłoby mnie tych kłopotów.

Lecz wtedy dowiedziałem się także od sympatycznego serwisanta, że istnieje coś takiego jak HBO OD, OD to on demand czyli na życzenie. Czyli prosto na dekoderze przy telewizorze już to miałem. Fakt, HBO OD posiada około 2 tysięcy tytułów, czyli mniej niż połowę tego, co ma GO, a dodatkowo jest znacznie prymitywniejsze.

I to mi przez parę lat wystarczało.

*****

W tym roku zacząłem znowu kombinować z przystosowaniem domowej sieci, bym miał swobodny dostęp do tego HBO GO. Praktycznie rozmawiałem już z inżynierami sieci kablowej, konfigurowaliśmy optymalne rozwiązania, by w końcu zgodzić się, że instalacja dodatkowego sprzętu podroży mój abonament o jakieś 30 złotych.
A wtedy Głos Pana szepnął mi do ucha – Kup nowy telewizor. No i kupiłem.

Powtórzę – obecnie 7 lat w rozwoju telewizorów to cała epoka. Ten nowy model, rocznik 2020, po instalacji zmusił mnie bym przesiedział przy nim parę godzin, by wszystko rozkminić. Instrukcji obsługi, w tym wypadku skromna książeczka, jakieś 120 stron, nie czytam zazwyczaj, bo uważam, że obsługa sprzętu domowego powinna być prosta i intuicyjna, nawet na poziomie przysłowiowej "blondynki".
Już naciśnięcie przycisku Włącz/Wyłącz otwiera coś nowego, coś na kształt pulpitu komputera. Nie ma myszki, nie ma płytki dotykowej, co kiedyś zresztą producent próbował. Poruszasz się po ekranie paroma przyciskami maksymalnie uproszczonego pilota, który jest solidny i metalowy i jak sprawdziłem, na pewno nie jest aluminiowy.

Rozpisałem się czego to tam nie ma i jaki jestem zachwycony, ale każdy ma komputer i sam widzi, więc zanudzać nie będę. A cały duży akapit usunąłem.
muszę zwrócić uwagę - nie TV i nie HBO GO, które były głównym motorem modernizacji sprzętu, tylko You Tube zostało moim głównym kanałem.
Poprzednio na YT słuchałem sobie tylko muzykę do wyboru i koloru, a tutaj nagle, w zupełnie innej szacie graficznej i sposobie obsługi, mam wszystko, czego potrzebuję – wiadomości, oczywiście muzyka, wywiady, naukowe, wykłady od religii do historii Kosmosu, gry, itp. To oddzielne zakładki. Oraz oczywiście swoje prywatne subskrypcje i bibliotekę.
I jeszcze coraz częściej przestaję korzystać z Googla, bo jak dzisiaj zerwałem czarne porzeczki to hasło =nalewka z czarnej porzeczki= wystukałem na YT.

I oto do jakich wniosków doszedłem.

Te wszystkie, pochłaniające nasz czas i dające miliardy właścicielom Facebooki, Tweetery, Instagramy, dostaną kopa w dół i spadną do swych nisz, gdzie ich miejsce. Tu dodam, że właśnie uruchomiony przez redaktora Sakiewicza portal komunikacyjny Albicla, niestety jest błędem – ten czas na to właśnie mija.

A kto wygra i wespnie się na szczyt? Oczywiście You Tube. I całkiem możliwe, że będąca CEO w YT nasza rodaczka Susan Wojcicki niedługo dołączy do grona miliarderów i może też zafunduje sobie rakietę. Jej poprzednik na stanowisku, a ponadto to, że on wymyślił YT, Chad Hurlry, swoje pierwsze pół miliarda $$ zarobił dość szybko.

Niestety jest też pewna negatywna strona gwałtownego rozwoju tego cyfrowego formatu. Choć wszystko zaczęło się od tak zwanych podcastów.
Podkasty, bo już się używa spolszczonej pisowni, to audycje internetowe, a dzisiaj szybko rozwijające się, najczęściej audiowizualne, autorskie, albo nie, blogi.

Powoli, lecz nieustępliwie, więdną tradycyjne media społecznościowe, upada blogosfera. Każdy ambitny bloger, jeszcze w sile wieku, już nie chce być tylko piszącym tekstem blogerem. On musi, podążając za trendem, stać się vlogerem.
Vloger to nic innego niż video bloger. Wymyślasz konkretny tekst, interesujący temat, przygotowujesz go, tworzysz w pokoju przy biurku, albo gdziekolwiek, na przykład na łonie natury scenerię, zapewniasz dobre oświetlenie i gadasz do kamery. Może być ta w laptopie, albo nawet profesjonalna kamera.

Tu się przesuwa jądro komunikacji: - od słowa pisanego, najpierw na papierze, potem na ekranie, do audiowizualnej audycji. A You Tube jest platformą, dającą wszystkim możliwość publicznego produkowania się nie tylko pisanym słowem, ale także swoją całą widzialną osobowością.
Nudzisz, nie podobasz się – odpadasz. Jesteś dobry – statystyki oglądalności rosną. Mogą to także być wywiady, rozmowy, prezentacje wykładów w uniwersyteckim audytorium, albo koncerty, publiczne, czy studyjne.
Także twoje produkcje artystyczne – grafiki, animacje, muzyczne clipy, a nawet filmy. Inwencja wprost nieograniczona, jeżeli tylko jesteś twórczy i przyciągasz ludzi.

A twój odbiorca, widz, czy tylko słuchacz, nie musi jeździć gdzieś autem, lub autobusem, tylko siedzi w fotelu wygodnie przed telewizorem. Albo jeśli tak lubi, to ogląda na tablecie, czy smatrtfonie. Tylko w tym wypadku nie ma komfortu i jakości jakie daje współczesny telewizor.

Wierzcie mi – klasyczne media społecznościowe czeka powolny uwiąd. Choćby te springery, czy ruskie pieniądze pompowały kasę.

Oczywiście nie jestem jasnowidzem i nie jestem w pełni w stanie przewidzieć, co ten nasz postęp i innowacje, a także polityka wykręcą. A wiem, że będą bardzo się starały uczynić nam niezłą jatkę.
Dodam tylko, że to, co przewiduję, nie stanie się już za miesiąc, czy nawet rok. Spadek tradycyjnych narzędzi informacji i rozkwit nowych, potrwa parę lat.
Przypomnę tutaj tylko tym inernetowym błazeńskim mądralom, co to się naśmiewali z premiera Morawieckiego, wykrzykując: - Gdzie jest ta elektromobilność?!
Samochód wymyślono w 1886 roku, a pierwszą masową produkcję w Detroit, Michigan, USA, Henry Ford rozpoczął 1 października 1908 roku. Czyli po 22 latach. Tyle właśnie przełomowe idee wchodzą na rynek.

Chyba dosyć tego wieszczenia. Czasy są tak zwariowane, jakich nie było od tysiącleci. Upadek cywilizacji. Władza bolszewickich idiotów. Ogłupianie ludności. Olbrzymie pieniądze w rękach kilku ludzi. COVID...
I jeszcze ta rewolucja naukowo – technologiczna.

 

wtorek, 20 lipca 2021

Też otarłem się o FOZZ

 

Praca na morzu za komuny była niewątpliwie specyficzna. Była przecież Żelazna Kurtyna. Pamiętacie Państwo takie określenie – wyjazd na placówkę zagraniczną? To wówczas było coś, czego wszyscy zazdrościli. Lecz jednocześnie był to wyraz zaufania komunistycznych władz do delegowanego, a przede wszystkim Urzędu Bezpieczeństwa, czyli ubecji.

PRL, chcąc nie chcąc musiał prowadzić handel zagraniczny, wymianę towarową z całym światem – ten eksport i import.
W stworzonym wówczas modelu obsługi tej dziedziny, bolszewicy nie wymyślali nic nowego, tylko sięgnęli do idei II RP, rozwijania dużej, własnej floty handlowej. W rezultacie, w szczytowym okresie komuny w Polsce, biorąc sumarycznie marynarzy i rybaków dalekomorskich mieliśmy około 50 tysięcy ludzi morza.
A nad tą rzeszą zdrowych, dojrzałych mężczyzn (kobiety na morzu były pojedynczymi procentami) służby bezpieczeństwa – cywilne i wojskowe, musiały mieć pełną kontrolę dzień i noc.

Pracownik za komuny był tani. Więc na klasycznym drobnicowcu załoga liczyła zazwyczaj około 45 osób. A jak statek jeszcze zabierał na pokład paru pasażerów, to marynarzy było nawet 60-ciu.
Wobec obecnych standardów, gdzie załoga liczy od 14 do 17 marynarzy i oficerów w pełnej międzynarodowej obsadzie, to rzeczywiście było przeludnienie na statku.

Każdy polski statek w żegludze międzynarodowej, miał wśród załogi przynajmniej dwóch swoich agentów, albo chociaż zawodowych donosicieli, określanych dzisiaj formalnie TW – tajny współpracownik.
Jako również były radiooficer, czyli technik, zazwyczaj nie dopuszczany do tajemnicy (chociaż tacy też byli, przychodzący na to stanowisko z Ludowego Wojska Polskiego) mam pewien poznawczy dysonans w odniesieniu do obowiązków kapitanów w polskiej flocie. Ten temat ciągle jest martwy i jakoś nikt z tego grona, a tych już emeryckich Stowarzyszeń KŻW , nie powie nikt nic o pracy dla służb, jakby przysięga wierności i tajemnicy PRL-owi nadal obowiązywała.
A swoje niepodważalne obserwacje mam. W prawdzie z PLO – Polskich Linii Oceanicznych, ale jestem pewien, że wszędzie było identycznie.

Gdy kolejny rejs był już sprecyzowany i przygotowany, statek gotowy do drogi – ta cała masa roboty wielu ludzi – ładunek zabezpieczony w ładowniach i zbiornikach, załoga skompletowana, prowiant na burcie, paliwo zatankowane, plan podróży gotowy i precyzyjny, a pilot i holowniki czekały, by wyprowadzić statek z portu na otwarte morze, to kapitan z teczką wypchaną dokumentami, czasami również w towarzystwie pierwszego (mówiono też "starszego") oficera, po odprawie w dyrekcji udawał się jeszcze na "tajemnicze" najwyższe piętro biurowca, gdzie niepodzielną władzę miała tak zwana "wojskówka". Nie ma wątpliwości, że był to wywiad i kontrwywiad wojskowy, A o czym tam rozmawiano, jakie dyspozycje i polecenia wydawano, to nikt nieuprawniony nie miał najmniejszego pojęcia.

Jako radiooficer regularnie raz, lub dwa w miesiącu, odbierałem z Gdynia Radio, nadawany wówczas alfabetem Morse'a szyfrogram. Dosyć długi dokument, gdzie przy odbiorze trzeba było bardzo uważać, bo pomyłka choćby jednego znaku mogła zmienić sens całej depeszy. A łatwo nie było, jeżeli odbiera się coś, czego nie można zrozumieć. Bo takie szyfrogramy to były grupy cyfr, zawsze tej samej długości, więc dosyć monotonne. Nie daj Boże nagrywać to, albo robić kopie.
Szyfrogram w jednym egzemplarzu dostarczało się osobiście kapitanowi. A ten zamykał się z pierwszym oficerem w swojej kabinie, wyciągał z sejfu książkę kodów, męczył się z rozszyfrowaniem depeszy, a potem sam szyfrował swoją wiadomość.

Nie ma najmniejszej wątpliwości, że w załodze na statku zawsze mieliśmy co najmniej dwóch "kabli", czyli donosicieli TW. To zazwyczaj była drobnica, nie przekraczająca poziomu Bolka. Przekonany jestem, że w każdym zakładzie pracy w PRLu były takie kanalie.
Czasami nie wiedzieliśmy, kto jest współpracownikiem służb, może się nawet domyślaliśmy, a czasami było to proste, jak pręt stalowy, bo sami szybko się demaskowali, często według zasady – "wy nie wiecie, kim ja jestem". Najczęściej demaskowano ich w czasie pijaństw, a najzabawniejsze było, gdy jedno "gumowe ucho pracowało dla wojska, a drugie dla cywilnej esbecji i pijani kłócili się, który z nich jest ważniejszy.

Po powrocie z rejsu kapitan ponownie udawał się na najwyższe piętro pięknego, przedwojennego biurowca PLO na ul. 10 lutego i składał szczegółowy raport z podróży, oraz o wykonanych zadaniach.

Strasznie jestem ciekaw i ciągle nic nie wiem, czy już w czasie nauki na Wyższej Szkole Morskiej młodzi nawigatorzy, a w perspektywie paru lat, kapitanowie, byli szkoleni, lub tylko informowani, że również ich chlubnym zadaniem dla ojczyzny jest szpiegowanie i współpraca ze służbami specjalnymi PRLu. A może informowano o tym dopiero, jak już pokładowy oficer junior odbywał obowiązkowy kurs Kapitana Żeglugi Wielkiej (kżw)? Lub też istniała taka możliwość, że informował o tym armator – PŻM, PLO, czy Dalmor – gdy do pracy przyjmował oficerów na stanowiska kapitanów, czy pierwszych oficerów

Opowiem anegdotę: - agentura wojskowa strasznie się nie lubiła, bo walczyła o prymat, z cywilną esbecją. Gdy w sierpniu 1980 roku byłem współorganizatorem przystąpienia marynarzy do strajku, to właśnie wojskówka poprzez zaufanego człowieka, poinformowała, że mamy w komitecie strajkowym kapusi i konkretnie, kto to jest. Dzisiaj, po 40 latach muszę powiedzieć, że mają się oni dobrze, a na fali bohaterów Solidarności, zrobili dobre kariery w Gdyni.

Przejdę teraz do afery FOZZ, a to, co napisałem powyżej, w pewnym sensie wiąże się z tym potężnym przekrętem.

Jest w pełni zrozumiałe, że jak w każdym zamkniętym środowisku, a takim przecież jest załoga statku w czasie rejsu, nawiązują się przyjaźnie, lub wprost przeciwnie, istnieją animozje i niechęci. Normalnie, jak to w życiu.
A czasami nawet te okrętowe relacje przeradzają się w stałe dobre stosunki na lądzie i dwie rodziny prowadzą klasyczne życie towarzyskie.
Tak też było ze mną i gościem, kompletnie nowym na morzu i nie związanym z WSM, którego zamustrowano w długą morską podróż.
W rezultacie później spotykaliśmy się na regularnych imprezach towarzyskich, odwiedzaliśmy się wzajemnie i po prostu, lubiliśmy się.

Gdzieś tuż po roku 90-tym, nazwijmy to małżeństwo Jaś i Małgosia, zadzwonili alarmująco wieczorem, już po 10-tej. Powiedzieli, że koniecznie natychmiast musimy się zobaczyć i że przyjadą do nas. Cóż robić, przygotowałem kawę i herbatę, plus jakieś ciasteczka.
Gdy już zakończyliśmy zwyczajowe powitalne paplanie, Małgosia przeszła do sedna. Wiedzieliśmy, że w tym małżeństwie to ona jest spiritus movens, inspiratorką. Przedsiębiorczą i pomysłową. Jasiu wolał zajmować się górami i sportem wyczynowym. To co wtedy powiedziała zaszokowało nas i zdenerwowało.
Nigdy nie byłem człowiekiem tak zwanego biznesu. Kultura wyniesiona z domu rodzinnego nauczyła mnie, że pieniędzy potrzeba tylko tyle, by dobrze i godnie żyć. Bogacenie i różne interesy, to nie tylko coś, na czym się nie znałem, ale także było tym, co wzbudzało w całej mojej rodzinie pewną pogardę. W rezultacie w epokę transformacji wszedłem goły i wesoły. Co nie znaczy, że w banku nie cieszyłem się zaufaniem, albo gdzie indziej potrafiłem pieniądze pożyczyć.
Małgosia oznajmiła, że odwiedzają dzisiaj paru przyjaciół, bo jest okazja, która kończy się jutro. Jest do kupienia, w niedalekim od Trójmiasta mieście, zakład pracy, przedsiębiorstwo – znane i solidne. Nowoczesny park maszynowy, kilkuset zatrudnionych, produkcja w pełnym toku, do tego warsztaty i duże magazyny, bocznica kolejowa, a nawet zakładowe osiedle mieszkaniowe. Do kupienia do jutra w południe.
Szoku doznaliśmy pełnego, gdy oznajmiła ile jeden udziałowiec, a nie będzie ich więcej niż czterech ma wyłożyć kasy, by formalnie i legalnie to kupić. To były jakieś drobne na dobry samochód. Powiedzmy w przeliczeniu na dzisiaj, jakieś sto tysięcy, aby kupić przedsiębiorstwo warte chyba z miliard. Oczywiście w skali dzisiejszych realiów.
Nigdy nie byliśmy prawdziwymi hazardzistami, chociaż dla rozrywki, a więcej z ciekawości, po kasynach zdarzało nam się włóczyć. Nie wierzyliśmy także w totolotka i jakiś spadek z Ameryki, po zmarłym wujku – milionerze. Co mieliśmy, to sami zarabialiśmy. I tyle.
Wysupłać 100 tysięcy do jutra w południe dalibyśmy radę. Ale po minięciu szoku – zgodnie odmówiliśmy. I to bez późniejszych wzajemnych żali i rozważań, co by było gdyby. To nam po prostu nieprzyjemnie pachniało.

Gdynia duża nie jest, więc po pewnym czasie poznaliśmy sens niedoszłego interesu.
Po pewnym czasie dotarła do nas wiadomość, jako że wcześniej nie interesowału nas rodzinne koligacje, że stryj Małgosi, to onegdaj prominentny członek Biura Politycznego PZPR, a obecnie cień Leszka Millera, gdyż zawsze go widać za plecami komunistycznego wodza. I to ten stryj podrzucił taką biznesową okazję.

Po nitce do kłębka i w tle ukazała się afera FOZZ, o której już co nieco wiedziałem, a może nawet coś więcej, jak przeczytałem "VIA BANK I FOZZ" Mirosława Dakowskiego i Jerzego Przystawy.
W mojej głowie dołączyła też wprost bandycka akcja służb "ŻELAZO" o którą się też prawie otarłem w Hamburgu i Antwerpii. Nie zauważyłem opracowania, bądź tylko tekstu, w którym by te dwie paskudne afery służb PRLu łączono. Nic już nie powie, ten, który zapewne wiedział wszystko – generał MO Mirosław Milewski, bo już ponad 10 lat nie żyje, tak jak gen. Kiszczak, który też pewnie wszystko wiedział. Ale jest ciągle sporo komunistycznych aparatczyków, którzy by nam dużo opowiedzieli, gdyby ich tylko odpowiednio zapytać.

Ten biznes, który w pewną noc oferowali Jaś i Małgosia, to fragment operacji finansowych służb specjalnych związanych z FOZZ, zarówno cywilnych, jak i wojskowych, może prania brudnych pieniędzy, ale bezspornie rozkradania majątku narodowego.
Z takich właśnie pieniędzy i mętnych operacji nimi, stworzono firmę ITI . Zrobiło to dwóch agentów: Jan Wejchert i Mariusz Walter ( ten pierwszy też zmarł dziwną śmiercią, jak miliarder Jan Kulczyk, również mający ścisłe kontakty ze służbami).
ITI w końcu spowodowała, że w 1997 rozpoczęła nadawanie telewizyjna stacja TVN.

A ileż to majątku narodowego za pomocą lewara FOZZ przeszło w ręce ludzi bez skrupułów?

Aferę FOZZ i jej przekręty i ludzi odkrył i ujawnił Michał Falzmann, inspektor Najwyższej Izby Kontroli – młody i zdrowy człowiek (to ważne!), który niedługo po swoim odkryciu, zmarł w dziwnych okolicznościach,
Rosyjskie służby od dawna stosowały skutecznie piękną naparstnicę purpurową, stosowaną nawet jako roślinę ozdobną w ogrodach, ze względu na piękne, fioletowe dzwoneczki. Jest to roślina silnie trująca, a zawarte w niej glikozydy, mogą wywołać zawał we właściwym momencie i śmierć.
Czy u tego upartego 37-latka też zastosowano tę sowiecką metodę eliminacji?

A gdy afera zrobiła się głośna rozsypał się worek z dziwnymi zgonami i wypadkami.
FOZZ to było coś tak wartościowego, że życie ludzkie bez specjalnych deliberacji można było poświęcić

Nie całkiem morderczym bolszewikom się udało. FOZZ mało pomóc stworzyć system oligarchiczny w Rzeczpospolitej. Michał Falzmann poświęcił swoje życie nagłaśniając "Matkę wszystkich afer" i to może dzięki temu nie mieliśmy oligarchów, chociaż kilku szemranych miliarderów mieliśmy i mamy.

Już w nowym wieku miałem zaszczyt nawiązać kontakt z Izabelą Brodacką Falzmann – wspaniałą i mądrą kobietą. Podobnie z profesorem Mirosławem Dakowskim, bojownikiem o Polskę i wybitnym profesorem, fizykiem jądrowym, A także ekscentrykiem z dużym poczuciem humoru.

Drążyłem aferę FOZZ, bo wokół niej wszystko jakby zamarło. Nic się nie dzieje, a akta pewnie butwieją na niskiej półce.

Jaś i Małgosia mają się dobrze. Leszek Miller jest niemalże honorowym obywatelem Gdyni. Mała Sycylia ma się dobrze. Jej biznesy również. Dla twardych komunistów po prostu dwóch pętaków z Wrzeszcza, jeden nawet były prezydent, a drugi były premier, zostało sowicie wynagrodzonych i pamiętników zapewne nie napiszą. No, może jakieś panegiryki.

Dzisiaj 30 rocznica dziwnej śmierci Michała Falzmanna. Czy ta śmierć ma pójść na marne? Czy uczestniczący w FOZZ, jak ten obrzydliwy dla mnie Dariusz Rosati, będą kpić i pokazywać faka Polakom?

.