wtorek, 9 sierpnia 2016

Zmaganie się ze złośliwą materią


To już trzy kwartały od przejęcia władzy przez Prawo i Sprawiedliwość. Pył wyborczej walki opadł. Radość i entuzjazm większości narodu z odsunięcia narodowych szkodników – koalicji PO – PSL powoli się wyczerpuje.
Tu i ówdzie podnoszą się lekko zniecierpliwione głosy: - dlaczego tak powoli? Nie można zmian i reform wprowadzać szybciej? Co stoi na przeszkodzie, że nie można "dobrej zmiany" realizować w satysfakcjonującym wszystkich tempie i pełnym rozmiarze?

Otóż to. Co stoi na przeszkodzie?
Stoi bardzo dużo. Ludzie i instytucje. Element, który był niewiadomą w momencie prezydenckiego i sejmowego zwycięstwa.
Ci ludzie i te instytucje nie zaakceptowały uczciwej, wyborczej zmiany władzy i robią dużo, wszystko, co w ich mocy, by dobra zmiana nie osiągnęła sukcesu.

Kto to taki?

Już od samego początku oburzenie i protesty, , wywołały zmiany na kierowniczych stanowiskach we wielu instytucjach państwowych, oraz w spółkach skarbu państwa.
Jakby nagle zapomniano, że jest to proces, który przeprowadzają wszystkie nowe ekipy rządzące. I to nie tylko w Polsce, a na całym świecie. Żadna władza nie może sobie pozwolić na to, aby na ważnych stanowiskach rangi państwowej pozostawali nominaci poprzednich ekip, które stały się opozycją. Tu nie chodzi tylko o profesjonalizm, ale, przede wszystkim, o lojalność i uczciwość. Zatrudnienie dały im poprzednie władze, więc istnieje pewna więź społeczna pomiędzy tymi ludźmi na stanowiskach i partiami, które ich na te stanowiska desygnowały. Co więcej, nawet często są to więzi towarzyskie, a nawet rodzinne. Nie jest tajemnicą, że szczególnie PSL, obsadzało różne kierownicze pozycje bliższymi i dalszymi krewnymi.
Czy w takiej sytuacji PiS mógł się spodziewać pełnej lojalności i współpracy ze strony tych osób? Nie.
Dobrze widać, już teraz, po niecałym roku, że ciągle jeszcze okupujący ważne stanowiska ludzie poprzedniego układu, działają, niektórzy całkiem jawnie, a inni nieco skrycie, przeciwko nowej władzy, którą po ośmiu latach wreszcie mamy.

Są całe sektory, całe obszary w społeczeństwie, które są otwarcie wrogie władzy PiSu.
Najważniejsze z nich to władza sądownicza, niektóre środowiska akademickie, oraz niektóre samorządy lokalne.

Zacznę od tych ostatnich.
Dobrze w pamięci mamy tragiczny i oburzający obraz wyborów samorządowych w roku 2014.Nieprawidłowości i jawne oszustwa wyborcze były tak wielkie, że do dymisji podali się sędziowie, członkowie Państwowej Komisji Wyborczej. Mimo tego, przy ówczesnym stanie demokracji, władze nie zdecydowały się na powtórzenie wyborów. Niesprawiedliwe wybory zostały utrzymane w mocy, niezależna władza sądownicza (w tym Trybunał Konstytucyjny z prezesem Rzeplińskim na czele) nie uznała za konieczne naprawienie i powtórzenie ułomnych wyborów.
Jak to się robi w prawdziwej demokracji mieliśmy ostatnio przykład w Austrii, gdzie przy nieprawidłowościach na znacznie mniejszą skalę, tamtejszy Trybunał Konstytucyjny zarządził powtórzenie wyborów.

Rezultatem tego jest sytuacja, w której rządzące wówczas PO i PSL obsadziło ogromną ilość stanowisk w samorządach terytorialnych, począwszy od wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, poprzez rady gmin, powiatów, aż do sejmików województw.
Nieuprawnieni nominaci twardo się okopali na zdobytych stanowiskach i wielu z nich otwarcie wyraża swoją wrogość wobec nowej władzy centralnej.
Przykłady takiej postawy mieliśmy przy seryjnym popieraniu Trybunału Konstytucyjnego przy jego walce z Sejmem i prezydentem, przez władze Poznania, Wrocławia, Krakowa, Warszawy, Gdańska, Sopotu i paru innych.
Znamienną była też walka, jaką stoczył prezydent Poznania z ministrem Obrony Narodowej przy uroczystościach rocznicy poznańskich protestów robotniczych w 1956 roku. Jawna wrogość i wypowiedzenie posłuszeństwa władzy centralnej.
W wizji tych paru lokalnych kacyków Polska stała się nagle federacją niezależnych, udzielnych księstw – Warszawy, Poznania, czy Gdańska.
Pokazuje to także, jak ciągle jest ułomne polskie prawo i niedoskonały ustrój państwa.


Środowiska prawnicze, w sytuacji, gdy sądy są trzecim, niezależnym filarem władzy demokratycznego państwa, po transformacji 1989 roku nigdy nie dopuściły, by dokonać swojej lustracji i przeglądu kadr. Ówczesny prezes Trybunału Konstytucyjnego, sędzia Adam Strzembosz oświadczył: - "Środowisko się samo oczyści". Nie wiem dokładnie ile, lecz ciągle sporą część palestry stanowią prawnicy, których kariery świetnie się rozwijały w Polsce Ludowej. A na dodatek mamy całe rodzinne klany prawnicze, gdzie potomkowie dawnych oprawców w togach, wprowadzeni na sale sądowe przez tatusiów, kontynuują socjalistyczną wykładnię prawa.
Wszyscy myślący i uczciwi Polacy, zdają sobie sprawę, że system sprawiedliwości w kraju wymaga gruntownej naprawy i wprost rewolucyjnych zmian. Prz obecnym stanie sądownictwa pełna demokracja nigdy nie będzie możliwa. Tą dziedzinę państwa trzeba gruntownie przeorać.
Wielu przyzwoitych i mądrych prawników zdaje sobie z tego sprawę i popiera niezbędne reformy. Niestety, w sądowniczych władzach, takich jak Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, czy Krajowa Rada Sądownictwa, tak, jak we władzach adwokackich i notarialnych okopały się stare wygi, z długą historią, które zębami i pazurami bronią się przed jakimikolwiek zmianami. Gdzie im będzie lepiej? Sędziowie TK zarabiają po 25 tyś. miesięcznie, więcej niż prezydent RP, pracując tylko dwa dni w tygodniu, mając na dodatek gigantyczne przywileje. I to nie tylko oni - większość sędziów na wysokich stanowiskach. A na dodatek są bezkarni i niekontrolowalni. Immunitet im to zapewnia. To jest demokracja, czy sędziokracja?
Trójpodział władzy miedzy innymi polega na tym, ze wszystkie trzy filary państwa: władza ustawodoawcza, wykonawcza i sądownicza pozostają w równowadze, na jednym poziomie i wzajemnie siebie kontrolują i ograniczają. Tak być powinno... ale nie jest. Władza sądownicza pragnie pozostać poza jakąkolwiek kontrolą społeczną, a jedyną kontrolę, którą dopuszcza, to kontrola wewnętrzna. Czyli tylko sedziowie mają prawo oceniać sędziów. To chyba jakaś karykaturalna paranoja. To musi byc jak najszybciej przerwane.
Nie mniej, mamy sytuację, w której władze organów sprawiedliwości są we frontalnej opozycji do nowej władzy i zmian, które ona przeprowadza i stanowią poważną obstrukcję w procesie naprawiania państwa. Działania tych ludzi są destrukcyjne, gdy jak najbardziej potrzeba działań konstruktywnych.


Wiele środowisk akademickich to fortece fałszu, obłudy, nędzy intelektualnej, przy jednoczesnym zapewnieniu nienależnych apanaży.
O poziomie intelektualnym tych środowisk, świadczą międzynarodowe rankingi, gdzie najlepsze polskie uczelnie lokują się na świecie dopiero w czwartej setce, a i to tylko dwa uniwersytety – Jagielloński i Warszawski. W tysiącu najlepszych światowych szkół wyższych mieści się dziewięć polskich uczelni i to raczej na szarym końcu.
Tymczasem tak zwani akademicy, liczni profesorowie i doktorzy, przyjęli wraz ze swoimi tytułami przed nazwiskiem, pozycję, w przeważających przypadkach kompletnie im nieprzynależną, mianowicie ekspertów i autorytetów.
Krótkie prof., czy dr nie czyni automatycznie kogoś mądrzejszym od innych w takim stopniu by tłumaczyć ludziom świat i pouczać malutkich.
O autorytecie naukowym świadczą własne osiągnięcia, a i to nie daje prawa bycia ekspertem we wszystkich dziedzinach życia.
My jednak przyzwyczailiśmy się do tego, że gdy chcemy nobilitować i dodać autorytetu medialnym celebrytom, tytułujemy ich profesorami. Tak było w przypadku pana Bartoszewskiego, czy jest w przypadku b. sędziego TK, pana Stępnia.
Takie marne triki nikogo myślącego w Polsce już nie zwiodą, mimo naszej byłej tytułomanii, bo nauka polska niestety straciła autorytet. A jeszcze bardziej straciły tytuły naukowe.
Tymczasem wielu pracowników uczelni usadowiło się na całkiem niezłych posadach i ponieważ nie istnieje uczciwy system weryfikacji, mają się dobrze i nie daj Boże, żeby były jakieś zmiany.
Dlatego też liczna ich grupa, tych tefałenowskich ekspertów i autorytetów stoi w pierwszym szeregu przeciwników nowej władzy i robi, co może, by tylko PiSowi się nie udało.


Rząd dynamicznie rozpoczął swoją pracę. Nowi ministrowie i wiceministrowie objeli swoje resorty. Utworzyli gabinety. Najważniejsze stanowiska zostały obsadzone.
Jednakże urzędy centralne to w sumie kilka tysięcy ludzi. A kto wie, czy nawet nie kilkadziesiąt tysięcy. To ludzie, którzy przez długie lata pracowali dla poprzednich władz. Pracowali w sposób i w stylu, jakie tamte władze od nich wymagały. Należy przypuszczać, jak mi zresztą donoszą znajomi związani z nową władzą, że dzisiejsze wymagania i nowe metody pracy nie zawsze spotykają się z poparciem i życzliwym spojrzeniem. Trudno w krótkim okresie czasu zmienić mentalność i przyzwyczajenia sporej rzeszy urzędników. Szczególnie tam, gdzie pozorowanie pracy było ważniejsze niż faktyczne rezultaty.
Moi przyjaciele mający kontakt z centralnymi urzędami, mający nawet władzę zwierzchnią, opowiadają, że nadal nader często spotykają się z niechęcią, a nawet obstrukcją.
Nie można przecież szybko wymienić tej wielotysięcznej rzeszy wykwalifikowanych urzędników. Płace w urzędach centralnych przegrywają w porównaniu z zarobkami w korporacjach. Znane jest powszechnie polowanie na zdolnych ludzi do obsadzania stanowisk wiceministrów. Tu są potrzebne wysokie kwalifikacje, których posiadanie zapewnia im o wiele wyższe zarobki w bankach, korporacjach i przedsiębiorstwach. To nie Sejm, gdzie miernoty zaczarowały grupkę wyborców, by się dorwać do poselskiej diety, a potem urządzać cyrk na sali plenarnej, jawnie obnosząc się ze swoją indolencją intelektualną, brakiem kultury i wykształcenia, a nawet z ordynarnym chamstwem.
Tak, czy inaczej, jakość. postawa i kwalifikacje urzędników z centrali, mimo budowania niezależnej, bezpartyjnej służby cywilnej, jest również poważnym hamulcem w realizacji procesu dobrej zmiany.


To, co opisałem powyżej, to cisi przeciwnicy nowej władzy i hamulcowi dobrej zmiany. Jednakże najwidoczniejsze i najbardziej głośne są kłody rzucane pod nogi, przez obecnie anty-systemowe, propagandowe media, w dużym stopniu należące do obcego kapitału. To stacje telewizyjne z grupy Polsatu i TVNu, czasopisma typu Polityka i Newsweek, z koncernem Agora i jej sztandarowymi wrogami PiSu: Gazetą Wyborczą, portalem Onet i radiem TOK FM.
Potężne armaty są codziennie wytaczane, by zwalczać nową władzę, ośmieszać i deprecjonować ludzi z kręgów konserwatywnych i katolickich. Wszystkie chwyty są tu dozwolone. Kłamstwo i prowokacja wspomagane są nieustanną manipulacją. Tak, jak na przykład pracownicy TVN podrzucający na śmietnik policji butelki po alkoholu, by później oskarżyć ochronę Światowych Dni Młodzieży o pijaństwo i marne pełnienie obowiązków.
Dopiero niedawno udało się przejąć narodową Telewizję Polską. Jest to jednak proces, który jeszcze trwa. Zadanie jest ogromne i ciężkie, bo pracownicy TVP weszli w orbitę celebryckich kręgów towarzyskich, z których nie tak łatwo zrezygnować. Tym bardziej, że te współzależności powiązane są z dużymi przedsięwzięciami biznesowymi i dużymi pieniędzmi. Warto przypomnieć, że usunięty z TVP Tomasz Lis brał za jednen swój dosyć prymitywny, co tygodniowy talk-show 80 tyś. złotych.
Nie mniej, odzyskiwanie polskich mediów (które musi być dokonane, by państwo funkcjonowało normalnie) rozpoczęło się. Lecz zadań jest jeszcze sporo. 80% polskiej prasy jest w rękach zagranicznych właścicieli, realizujących swoje cele w Polsce, które są w czołowym zderzeniu z zamierzeniami władzy, które chcą by Polska była suwerenna, silna i bogata.
Ponownie powinniśmy odzyskiwać banki. Tu również jest opór, bo jak dotychczas Polska stanowiła bankowe Eldorado, pozwalając bezkarnie, w sposób niemalże lichwiarski okradać Polaków.
Przemysł, który w założeniu poprzednich ekip, sterowanych głównie z zewnątrz, miał być zlikwidowany, musi się odrodzić. Te przysłowiowe stocznie, które lekką ręką Tusk zlikwidował, ku uciesze Europy zachodniej, muszą ponownie budować duże statki i przynosić zyski, tak jak ich zagraniczni konkurenci.
A są jeszcze kopalnie, są huty, jest przemysł ciężki i przemysł lekki. Co nie zostało zlikwidowane, to zostało sprzedane. Zazwyczaj za marne grosze.
Z tej strony również istnieje opór przeciwko dobrej zmianie.
Jak ma się cieszyć z ponownego utworzenia potężnej Stoczni Gdynia grupa kilkunastu drobnych biznesmenów, którzy kupili za małe pieniądze fragmenty stoczni, maszyny, nabrzeża, doki i dźwigi, by robić tam swoje niewielkie geszefty.
W ostatniej chwili zablokowano likwidację polskiego przemysłu chemicznego, czym miała być sprzedaż Ciechu. To też stworzyło wrogów PiSu.

Można śmiało powiedzieć, że największymi przeciwnikami nowej władzy są wszyscy ci Polacy, których sumienia są niezbyt czyste. Stary układ i system pozwalał na dostatnie życie, bez przejmowania się uczciwością, etyką, czy nie daj Boże – moralnością.


Konkludując – opór przeciwko nowej władzy, gdy okazało się, że chce ona rzeczywiście realizować, to co obiecała (a co było wyśmiewane) i autentycznie dąży do przebudowy państwa w prawdziwe suwerenne, obywatelskie państwo, kończąc z bantustanem i neokolonializmem, jest bardzo duży.

Może byłby on mniejszy i łatwiejszy do pokonania, gdyby nie był on zasilany i wspomagany z zewnątrz Polski, gdzie parę państw niestety chce mieć nasz kraj słaby, uległy i posłuszny. Polskę, jako rynek zbytu, montownie zachodnich fabryk i dostawę taniej siły roboczej.

Jest więc, jak jest...
Mimo wszystko, gdy sobie policzyłem te wszystkie punkty oporu przeciwko władzy, to nie mogę wyjść ze zdumienia, że tak dużo już się udało osiągnąć.
Rewelacyjnie wypadła warszawska konferencja NATO. Tak samo Światowe Dni Młodzieży. Program 500+ już daje pozytywne rezultaty.
I ja wiem, że to dopiero początek...
.

Nowoczesne robienie polityki metodą Recepa Erdogana




Praktycznie całą noc z piątku na sobotę spędziłem na obserwowaniu i śledzeniu na żywo przebiegającego w Turcji wojskowego przewrotu, mającego odsunąć od władzy prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana.
Przyznam się, że początkowo, podobnie jak chyba pół świata, dałem się zrobić w konia, myślałem, że rozwija się prawdziwa akcja słusznie oburzonych poczynaniami swojego prezydenta wojskowych, zanim zorientowałem się, że patrzę na świetnie zaaranżowany teatr.
Teatr o dużym poziomie prawdopodobieństwa, bo wojskowe pucze są w Turcji na porządku dziennym i było już ich kilka na przestrzeni ostatnich lat.
Po pewnym czasie zorientowałem się jednak, że w tym wszystkim co widzę, coś nie gra. W działaniach puczystów nie ma sensu ani logiki.

Dobrze zorganizowany przewrót wojskowy – działanie bardzo niebezpieczne, w którym ryzykuje się śmiercią nie tylko w walkach, ale także w przypadku niepowodzenia, bo ten, kto dąży do obalenia ustroju siłą, może spodziewać się nieuchronnego wyroku śmierci, musi być dobrze zaprojektowany i perfekcyjnie wykonany.
To w żadnym wypadku nie jest wyprowadzenie czołgów na ulice, straszenie nisko lecącymi odrzutowcami i zapełnienie nieba helikopterami.
Celem pierwszym i nadrzędnym jest pojmanie, uwięzienie, a nawet zgładzenie najważniejszych osób w państwie – prezydenta, premiera, sędziów sądu najwyższego, rady ministrów, oraz wojskowych dowódców, którzy nie są uczestnikami puczu.
Tymczasem w Turcji, w czasie zamachu stanu nic takiego nie miało miejsca, albo wykonane było tylko w szczątkowym zakresie, jak uwięzienie szefa sztabu generalnego i dowódcy marynarki wojennej.
A prezydent Erdogan spokojnie sobie siedział w swojej willi, w miejscowości wypoczynkowej, nie specjalnie daleko od Istambułu, a gdy sytuacja dojrzała do tego, wsiadł do samolotu, przyleciał do Istambułu, by osobiście prowadzić walkę z puczystami.
Nikt nie próbował go pojmać, tam, gdzie odpoczywał, czy przejąć, albo zniszczyć samolot, którym leciał.
Wszystko to było bardzo dziwne i po prostu głupie (tak się wydawało).

Przygotowując przewrót wojskowy, organizatorzy muszą mieć świetne rozeznanie co do nastrojów ulicy i ewentualnego poparcia społeczeństwa.
Tymczasem w tym wypadku społeczeństwo, w przeważającej większości było przeciwne wojskom zamachu stanu i aktywnie, zachęcone apelami Erdogana, przeciwstawiło się żołnierzom biorącym udział w zamachu.
Obserwując rozwój wypadków, dziwnym wydało się zachowanie policji, która ochraniała żołnierzy, którzy się poddali, przed wściekłością tłumu, nie dopuszczając do samosądów.

Jeszcze jedno powinno cechować dobry zamach stanu. To reakcja zagranicy.
Przynajmniej jedno z wielkich mocarstw powinno, jeżeli nawet nie być przychylne puczystom, to pozostać przyjaźnie neutralne.
Początkowo wydawało się, że taką postawę przyjmuje USA, a niektórzy nawet twierdzili, że zamachu dokonano przy pomocy CIA, to jednak po paru godzinach Stany Zjednoczone, podobnie, jak większość ważnych państw świata wyraziło poparcie dla prezydenta Erdogana i konstytucyjnie wybranych władz.

Czy to nie za dużo błędów i uchybień, których nawet by nie zrobił sprytny oddział harcerzy, a co dopiero wojsko pod wodzą generałów i pułkowników.

Wtedy pojąłem, że to, co widzę, cały ten rozgrywający się w godzinach nocnych zamach stanu, wojskowy pucz, to teatr, najprawdopodobniej zaaranżowany i wyreżyserowany przez prezydenta Erdogana, przy współudziale służb specjalnych i policji.
Biednym żołnierzom, w większości młodym, 18, 20 – letnim chłopakom powiedziano najprawdopodobniej, że będą brali udział w ćwiczeniach terytorialnych. Nie będą więc stawiali zdecydowanego oporu i nie będą strzelać do policji i ludności. I tak też było.
Liczba zabitych, przy tak szeroko zakrojonych działaniach wojskowych w stolicy – Ankarze, oraz największym mieście – Istambule, jest zdecydowanie niewielka.

Po co więc był ten zamach stanu? Prezydent Recep Erdogan bardzo go potrzebował, by pozbyć się przeciwników politycznych.
A lipny pucz załatwiał sprawę raz na zawsze.

Największą opozycję (zarazem najbardziej niebezpieczną) miał Erdogan właśnie w armii, gdzie nie akceptowano jego coraz wyraźniejsze odchodzenie od idei Mustafy Kemala Ataturka, twórcy nowoczesnej Turcji z byłego Imperium Osmańskiego. Idei, w której Turcja na zawsze miała być państwem świeckim.
A Erdogan zdecydowanie prowadzi do państwa islamskiego. Jego żona, zanim został prezydentem ubierała się po europejsku, lecz zaraz po zaprzysiężeniu w roku 2014 zaczęła nosić tradycyjną islamską chustę.
By nadal prowadzić skutecznie swoją politykę, Erdogan musiał się pozbyć najbardziej zajadłej części dowódców wojskowych – generałów i pułkowników.
I się wczoraj pozbył.

Prezydent miał również na pieńku z sądownictwem. Podpadli mu sędziowie, gdy twardo stanęli w obronie państwa świeckiego. Pamiętał też im dobrze zrzucenie go ze stanowiska burmistrza Stambułu w 1998 i skazanie go na dziesięć miesięcy więzienia.
Rezultat: - wczoraj usunięto ze stanowisk 2745 sędziów.

Liczba ofiar nieudanego zamachu stanu wzrosła do 265. Jest wśród nich 161 cywilów, w tym 20 uczestników puczu i 104 wojskowych spiskowców.



Rezultat nieudanego puczu, który praktycznie trwał cztery godziny: - aresztowano 1563 osób związanych z puczem, usunięto ze stanowisk 29 pułkowników i 5 generałów. Prezydent Turcji Erdoğan zapowiedział: Nie pójdziemy na żadne ustępstwa . Oznacza to, że należy spodziewać się wyroków śmierci.

Dlaczego na początku stwierdziłem, że Recep Erdogan jest politykiem, jeżeli nawet nie wybitnym, to bardzo sprytnym?
Uważam tak, albowiem nie tylko prowokacja imitująca zamach stanu, dzięki której, za jednym zamachem pozbył się najgorszej opozycji, zamknął usta pozostałym przeciwnikom, a dla narodu zyskał rangę bohatera, który o włos uniknął śmierci, ale także sposób w jaki rozegrał sprawę syryjskich uchodźców, którzy właśnie z Turcji przedostawali się do Unii.
Pamiętamy dobrze, jak w zeszłym roku, szeroka fala emigrantów wylewała się z Turcji. Najpierw do Grecji, a potem dalej, aż do Niemiec, a nawet Szwecji.
Trzeba być bardzo naiwnym, żeby uwierzyć, iż był to ruch spontaniczny.
Jakże to, w dosyć policyjnym państwie, jakim jest Turcja, setki tysięcy ludzi może w sposób zorganizowany wsiadać na łódki i pontony, bez wiedzy i zgody władz?
To był świadomy akt prezydenta Erdogana zalewania Europy niepotrzebnymi w Turcji  emigrantami.
Jak tylko Erdogan wynegocjował i dostał od Angeli Merkel 6 miliardów euro, to wypływ emigrantów ustał natychmiast, jak nożem uciął.

Prezydent Erdogan pogrywał sobie nawet z Rosją i Putinem. Bez wahania zestrzelił rosyjski samolot bojowy, gdy ten zahaczył o turecką granicę.
Wzajemne stosunki ochłodziły się na pewien okres, aż Erdogan spragniony rosyjskich turystów, osobiście przeprosił w liście Putina, a ten mu wybaczył niecny postępek.

Na tle bladych, często niezdecydowanych i słabych polityków zachodniej Europy, Recep Erdogan wydaje się satrapą, albo niemalże dyktatorem.
Lecz on rozgrywa swoją politykę w taki sposób, że nic mu nie można zarzucić.
Jak sobie postawi konkretny cel, na przykład zwalczyć opozycję, to to skutecznie realizuje.
Po puczu w nocy z 15 na 16 lipca Erdogana poparły: NATO, Unia Europejska, ONZ, Stany Zjednoczone, Rosja, a także Polska. Oraz wiele innych państw całego świata.
Tak się gra w politykę panie i panowie.

.

Auta hybrydowe – wielka ściema

Przy ładnej niedzieli, po emocjach szczytu NATO, zamierzam obalić pewne oszustwo, które nam się wciska – samochód hybrydowy.

Oczywiście, ktoś, kto ma pieniędzy w nadmiarze, bez zastanowienia kupi sobie hybrydowego Mercedesa, albo BMW. To jeszcze większy szpan niż literki AMG na masce. A po dwóch, trzech latach i tak zmieni na nową zabawkę.
Ci goście na sto procent nie czytają moich artykułów, jeżeli cokolwiek czytają, za wyjątkiem wyciągów bankowych. Więc się o nich nie martwię.
Lecz jest spora rzesza młodych zapaleńców, czy entuzjastów nowości, z odpowiednią kasą, gdy skorzysta się z kredytu, czy leasingu, którzy gotowi są kupić auto hybrydowe, bo to cool i w ogóle. Mieć Toyotę Prius (111 tyś zł), czy Hondę CRZ (88900 zł) to w pewnych środowiskach wejście na wyższy poziom. Nawet jeżeli to głupota, co postaram się udowodnić.


Goście starsi, jak ja, mieli okazję przyglądać się, jak elektronika użytkowa, w zakresie zapisu dźwięku, a potem obrazu i danych komputerowych, na przestrzeni dwudziestu lat wariowała. I kto nie był czujny, kończył z ręką w nocniku, wydając na bezużyteczny sprzęt wiele tysięcy złotych.
 Zapis magnetyczny przeszedł w zapis optyczny, by też w końcu totalnie upaść.
Mieliśmy więc chronologicznie kasety magnetowe CC (Compact Cassette), opracowane przez Philipsa, które dość długo rządziły na rynku. Potem kasety video VHS – też paroletni boom. Wreszcie przyszły płyty CD, a konktretnie CD – ROM (Compact Disc – Read Only Memory) o średnicy 120 mm. To nastąpiło wtedy, jak techniki cyfrowe zaczęły wypierać analogowe.
Jak to zwykle bywa, rozwinęły się różne mutacje: Mini Disc, CD – R, CD – RW, DVD, a na końcu Blue Ray.
I po co to wszystko, jak w końcu i tak to odeszło do lamusa. Albo powoli odchodzi, a odtwarzacze DVD ciągle zbierają kurz w większości domów.
Wszystko to nagle zostało wyparte przez niesłychanie miniaturowe, wielkości zapalniczki, a nawet już znacznie mniejsze, pamięci typu Flash, ze względu na gniazdko połączenia, nazywane też pamięciami USB, lub, co staje się najbardziej popularne Pendrive, a po naszemu pendrajw.
A dzisiaj, dzięki przewrotowi w technologii półprzewodników, taki dobry Pendrive Kongston Data Traveller 300, ma pojemność 256 GB, czyli swobodnie może pomieścić 54 płyty DVD, albo 365 płyt CD. Spróbuj to schować do kieszeni marynarki. A już są pojemniejsze Pendrive'y – 500 GB, a nawet 1000 GB, czyli 1 TB.

No dobrze... ktoś mógł się tutaj zdenerwować i pyta: - Kurcze, po co on to pisze?! Miało być o samochodach hybrydowych!
Ano, piszę to dlatego, bo my właśnie czekamy w przemyśle samochodowym, na takiego Pendrive'a na kółkach.
A wszystkie obecne auta hybrydowe są, jak te CD, DVD i Blue Ray'e i też wkrótce, bez najmniejszych wątpliwości odejdą do lamusa. Zostaną wyparte przez to COŚ. COŚ co na pewno nadejdzie i to wkrótce. Ale o tym dalej.

Auto hybrydowe to pojazd, który napędzany jest dwoma silnikami: - albo klasycznym spalinowym, albo motorem elektrycznym.
I nic więcej. Oczywiście wszystkim tym zawiaduje skomplikowana elektronika, co nie jest żadnym wyczynem w momencie tak powszechnej i taniej komputeryzacji. I duży minus, o którym sie zazwyczaj nie za dużo mówi, to fakt, że wozi się, jak w Priusie około 80 kilogramów baterii, które pozwolą ci na przejechanie wyłącznie z napedem elektrycznym nie więcej niż dwadzieścia parę kilometrów.
A i tak, w tej hybrydzie, średnie zużycie paliwa jest w pobliżu 5 litrów na 100 km.
Więc po co to halo?

Bo cwani producenci samochodów robią wszystkich w konia.
Intensywnie pracują nad kompletnie nową generacją aut – jeszcze nie wiadomo, jakie zwyciężą – elektryczne, czy wodorowe, a w międzyczasie, zamiast męczyć się w laboratoriach i na torach testowych, dają klientom kolejne etapy swoich projektów, by ci za nich próbowali, jeździli i dawali za darmo cenne uwagi.

Dzisiejsze auto hybrydowe nie jest projektem ostatecznym. Projektem skończonym. Nagły przewrót, nagłe odkrycie, co jest raczej pewne, wyśle wszystkie jeżdżące hybrydowe cuda na szrot. Bo będzie coś zupełnie nowego i o wiele tańszego.

Oczywiście potężny przemysł ropy naftowej robi wszystko, aby ten proces rozwoju zatrzymać, albo choćby spowolnić. Tylko, że to już jest nieuniknione. To się zaczęło, jak spuszczona z góry lawina, której już się nie da zatrzymać.
Auta zupełnie nowej generacji nadchodzą!

Samochody elektryczne już są w powszechnej sprzedaży. Pominę tutaj projekt Nissan Leaf, bo prawdziwe wielkie wrażenie robi projekt Tesla.
Tesla, to kalifornijski pomysł, realizowany z iście amerykańskim rozmachem, zapewniający nie tylko szeroką gamę elektrycznych pojazdów – od minivanów po kabriolety, ale też całą infrastrukturę – stacje szybkiego ładowania i stacje obsługi.
Muszę powiedzieć, że z podziwem patrzę, zresztą, jak wielu specjalistów, na rozmach i odważną wizję całego przedsięwzięcia.
A jakim Tesla staje się hitem, niech świadczy fakt, że na nowy model Tesla 3, przed jego wejściem do sprzedaży, czekało już ponad 300 tysięcy klientów, którzy dokonali przedpłaty.
Nie będę się rozwodził nad parametrami tego auta, które jest w procesie ciągłego doskonalenia. Należy tylko powiedzieć, że dzisiaj, tym całkowicie elektrycznym autem można przejechać 400 kilometrów na jednym ładowaniu. Z kolei ładowanie na stacjach, przez system nazwany Supercharger, ciągle jeszcze wymaga nieco czasu. I tak – ładowanie 20 minutowe wystarczy na przejechanie 175 kilometrów, a pełne ładowanie (400 km) trwa 70 minut.
Lecz i tutaj Tesla pracuje nad nowatorskimi rozwiązaniami. Po co tyle czekać na naładowanie? Można w parę minut wyciągnąć walizę z bateriami i zmienić je na stacji na w pełni naładowane (tzw swapping).
W tej chwili projekt Tesla jest najbardziej nowatorskim, tak dynamicznie rozwijającym się zadaniem na całym świecie. Koncerny naftowe nie są już w stanie go zablokować, a kto wie, czy po cichu go nie wspierają.
Jako ciekawostkę warto podać, że Tesla otwiera swoją pierwszą stację Supercharger w Polsce. Zlokalizowana ona będzie w miejscowości Kostomłoty na Dolnym Śląsku, przy autostradzie A4.

Ropa, benzyna, gaz, wodór i prąd elektryczny – to obecnie istniejące źródła napędu pojazdów samochodowych.
Pierwsze trzy mają już długą historię i obecnie rządzą na drogach.
Tanie wytwarzanie wodoru – i co trzeba dodać – paliwa niesłychanie niebezpiecznego, jest ciągle bardzo kosztowne i wszyscy poszukują sposobu na efektywne pozyskiwanie wodoru z wody. Przecież wodór, to pierwiastek, którego na świecie jest najwięcej. Ba w całym wszechświecie.
Jednakże musimy tutaj poczekać na jakiś przełom i rewolucyjne odkrycie. Może to być za rok, a moze też być za lat dwadzieścia.

Pozostaje więc prąd elektryczny. W tej dziedzinie jesteśmy już na średnio zaawansowanym etapie. Chociaż też niecierpliwie czekamy na ważny przełom. Jaki? O tym dalej.

Wiemy jak i potrafimy już dosyć tanio wytwarzać prąd elektryczny. Tutaj nie ma problemu. Problem natomiast istnieje w efektywnym magazynowaniu tego rodzaju energii.
Zawężając zagadnienie można powiedzieć, że magazyny energii to baterie.
Dobra bateria to taka, która ma dużą moc (Watt - W) i która potrafi szybko i bez kłopotu oddać dużą energię ( kWh). Oczywiście, powinna ona się szybko ładować i mieć dużą trwałość, pozwalającą na wielo-tysięczne cykle ładowania.
Oraz, co jest niezmiernie istotne w przypadku samochodów elektrycznych – dobra bateria powinna być jak najlżejsza. Określa się to to parametrem W/kg, czyli ile mocy można zmagazynować w kilogramie baterii.

Tak, wiem, że przynudzam. Ale konkluzja jest taka – jeżeli auta elektryczne maja dostać kopa, porównywalnego do rewolucji Pendrive'a, to naukowcy muszą wymyślić całkiem nową baterię elektryczną.
I zapewniam – pracują nad tym intensywnie na całym świecie. Również w Polsce. Parę tygodni temu premier Morawiecki wzbudził powszechne zdziwienie, mówiąc, że chcemy stać się liderem w produkcji samochodów elektrycznych. A to oznacza, że jesteśmy poważnie zaawansowani w budowie nowych, wysoko-wydajnych baterii.
Już pokrótce – na świecie, w zakresie nowoczesnych baterii króluje niepodzielnie firma Panasonic.
Są to, w przeważającej mierze, baterie litowo – jonowe. Tu badania są najwyżej zaawansowane. Na przykład w 2013 University of Illinois ogłosił, że skonstruował baterię litowo – jonową, która jest 2000 razy pojemniejsza od porównywalnych produktów i ładuje się 1000 razy szybciej. To świadczy, jak duży jest potencjał i jak duże możliwości są tu jeszcze do wykorzystania.
Są też prowadzone badania nad innymi rodzajami baterii, lecz je tutaj pominę, choć nie jest wykluczone, że w ostatecznym wyscigu może wygrać bateria tak egzotyczna jak kryształy dwu-fluorku ksenonu (XeF2),  albo bardzo obiecujące baterie aluminiowe.

Konsorcjum Tesla stawia sobie szybki, perspektywiczny cel – samochód elektryczny zdolny przejechać na jednym ładowaniu 1000 kilometrów; pełne ładowanie w czasie nie dłuższym niż 10 minut, oraz pokrycie najważniejszych korytarzy transportowych w USA, siecią 1000 stacji ładowania Supercharger.
To ambitny plan, który może zbudować nowe standardy transportowe.
Bo w końcu o to chodzi, by ustalić jeden standard, który podbije cały świat.

Więc panie i panowie, zachęceni, jak to często bywa, kłamliwą reklamą, do zakupu auta hybrydowego, dobrze się przed zakupem zastanówcie.
Kupujecie produkt tymczasowy, a nie ostateczny. Można powiedzieć – w fazie eksperymentu. Coś, co jest znacznie bardziej skomplikowane od klasycznego diesla, czy benzynowca. I coś, co za krótki okres czasu może okazać się kompletnym przeżytkiem. Czy warto?


Ps. Warto dodać, że następnym projektem w przemyśle motoryzacyjnym, nad którym pracuje się intensywnie, jest auto autonomiczne. Czyli takie, które sobie jedzie samo. Jak na autopilocie. To niewątpliwie świetny pomysł dla kierowców ciężarówek na długich trasach. Jeżeli chodzi o samochody osobowe, to trzeba będzie to solidnie przeanalizować, Zapewne na autostradach bardzo się przyda. Lecz użyteczność w ruchu miejskim jest dosyć wątpliwa. Za dużo zmiennych zewnętrznych oddziałujących na auto. Nawet najszybszy komputer może sobie nie poradzić tak dobrze, jak człowiek.


.