środa, 25 maja 2016

Może byśmy sobie porozmawiali o Polexicie


 

Porozmawiali tak poważnie. Bez nadmiernych emocji i niepotrzebnego zacietrzewienia. Zrobili bilans strat i zysków. Bo euroentuzjaści dominujący w mediach mówią tylko o zyskach. Tak, jakby nie było żadnych strat. Czyżby?
Piątkowa awantura sejmowa dotyczyła jednej fundamentalnej sprawy – suwerenności. I zobaczyliśmy, jak fałszywie ta podstawa bytu narodowego może być pojmowana. Dla niektórych ludzi z opozycji to wyłącznie zbędna abstrakcja. Nawet więcej – coś absolutnie szkodliwego.
Toteż, jak widzieliśmy, opozycja, za wyjątkiem Kukiz15, nie chciała poprzeć deklaracji ugrupowań rządzących o pierwszoplanowej roli suwerenności Polski. Albo nie są w stanie tego pojąć, albo potwierdzają, że ta wartość państwa jest niewiele znacząca.

Ledwo pozbyliśmy się faktycznego okupanta naszego kraju, Rosji, a już różne siły zaczęły intensywnie pracować nad ulokowaniem niby niepodległego kraju w nowej strukturze zależności i podległości, jaką jest niestety Unia Europejska.
W roku 2004, kiedy przystępowaliśmy do UE, a towarzysz Miller zachłystywał się swoim dokonaniem, a warto przypomnieć, że idea wspólnej Europy była marzeniem komunistów od bardzo dawna, co chyba najdobitniej wyraziła Róża Luksemburg, Unia Europejska była zupełnie innym tworem, niż to, co dzisiaj widzimy.
Można powiedzieć, że była to jeszcze w miarę zdrowa tkanka, która niestety, przez minione dwanaście lat uległa strasznemu zrakowaceniu.
Do tego stopnia, że już praktycznie nie można rozróżnić, co tam jest zdrowe, a co chore. I najgorsze, że to chore, zrakowaciałe, przenosi się do stowarzyszonych państw. W tym również do Polski.

Akcesja Polski do UE, poprzedzona potężną akcją propagandową, oparta była na świadomie fałszywych założeniach. A brzmiały one złowieszczo: - jesteśmy biedni i jesteśmy słabi, więc nigdy sami nie damy sobie rady.
Prawdę mówiąc, jeszcze dziesięć lat grabieżczej polityki Balcerowicza i jego beneficjentów, a te propagandowe słowa stałyby się szczerą prawdą.

Lecz możni tego świata, finansjera, think-tanki i zachodnio-europejscy biznesmeni bardzo dobrze znali faktyczną wartość państwa polskiego.
Mieli precyzyjnie oszacowane wszystkie bogactwa naszego kraju, jak i ludzki potencjał. Był to dla nich łakomy kąsek. Tylko należało Polskę przyciągnąć i od siebie uzależnić. Tak zaplanowali i tak zrobili.

A dalej to już taka gra, chętnie używana przez lichwiarzy i gangsterskie mafie.
Zwabić niewinnego klienta, powoli uzależnić go od siebie, najlepiej finansowo, a jak już tak się w tej zastawionej sieci zamota tak, że sam nie potrafi się uwolnić, to ofiarę wysysa się do ostatniej kropli. Pozostaje na koniec tylko suche i bezwartościowe truchło.
Czy tego właśnie nie widzieliśmy ostatnio na przykładzie Grecji? Pozostała ruina, a banksterzy, głównie niemieccy, tylko zacierali tłuste łapy i liczyli wpływające miliardy.

Warto jeszcze zwrócić uwagę na jeszcze jeden fakt. Kim są panowie Jean Claude Juncker, Frans Timmermans, czy nawet Donald Tusk? Jaką legitymację oni mają? Przecież to są wyłącznie zwykli urzędnicy, którzy sami siebie wybierają, ALE, najprawdopodobniej rozsadzeni pychą i coraz bardziej oderwani od rzeczywistości, uzurpują sobie prawa jakiegoś europejskiego super-rządu. Prawa, których faktycznie nie posiadają.
A jak to ma miejsce obecnie, w konflikcie z Polską, wykraczają bezprawnie poza wszelkie traktatowe ustalenia.
To samowola Brukseli, w wielkim stopniu działającej pod dyktat Berlina i w mniejszym stopniu Paryża. Samowola, co widać najjaskrawiej, stosowana wobec sztucznie wywołanej przez Berlin fali emigracji do państw Unii.
No właśnie – do państw Unii. Czyli tworów jak najbardziej nadal suwerennych.
A jak to widzi Bruksela? Przypomnę tylko poprzednie ingerencje w sprawie głosowań w Irlandii, składu rządu we Włoszech, wspomnianego niszczenia Grecji, walki z legalną władzą Węgier, czy najświeższa sprawa – usiłowanie do niedopuszczenia do legalnych wyborów w Austrii.

Nic dziwnego, że wobec takiej metody działania UE z perspektywą na pogorszenie, Wielka Brytania uznała, że ma dosyć i szykuje się do wyjścia z Unii. Brytyjczycy zawsze potrafili dobrze oszacować, co im się opłaca, a co nie.

Wcale nie tak daleko od tej postawy są kraje skandynawskie. Już na początku dalekowzrocznie Dania i Szwecja pozostały przy swoich narodowych walutach. Wyczuły, że przyjęcie euro to bardzo uzależniająca pułapka. I nie dali się nabrać.
A najbogatszy kraj skandynawski, Norwegia, mimo szalonych nacisków, wcale nie zdecydowała się wejść do Unii Europejskiej.
To właśnie dwa państwa – Norwegia i Szwajcaria są niekwestionowanym dowodem, że bez UE, a nawet często wbrew UE, można osiągnąć znakomity sukces. A także jakoś nie wpadli w łapy Putina, jak to się Polsce prorokuje.


Minister spraw zagranicznych, twardy dyplomata, a nie lizus, jak jego poprzednicy, oświadczył właśnie: - "Nie na taką Unię się umawialiśmy".
Prezydent Duda wraz z małżonką jest z oficjalną wizytą w Norwegii. Wraz z królem Haraldem V składają wieńce pod pomnikiem bohaterów.
Przypominam parę ostatnich i ważnych wizyt: Chiny i Kanada. To bardzo ważne. Oznacza,  że poszukujemy własnej drogi. Nie utartego i porządnie zdeptanego szłaku; Moskwa – Berlin – Paryż – Bruksela. Szlaku, który niewiele nam dał kiedykolwiek.

Bardzo chciałbym wiedzieć w sposób wiarygodny, a jest to dla rządowych specjalistów łatwe do wykonania, jaki jest prawdziwy bilans 12 lat pobytu Polski w Unii Europejskiej.
Ważna by również była analiza porównawcza rozwoju w latach 2004 – 2016 w sytuacji członkostwa w UE i gdybyśmy do Unii nie weszli.
Takiego zadania podjął się w zeszłym roku pan Tomasz Cukiernik, publicysta – ekonomista, a swoje pesymistyczne wyliczenia opublikował w licznych publikacjach oraz w książce "10 lat w Unii. Bilans członkostwa".
Nie będę tutaj wyliczał po kolei wszystkich negatywnych rozważań i wyliczeń autora, lecz wniosek jest jeden – Polska będąc poza UE rozwijałaby się szybciej i byłaby na znacznie wyższym poziomie rozwoju.
Nie wątpię, że obecna opozycja, nawet gdyby znała te opracowania, to stwierdziłaby, że są to totalne bzdury. Bo mówią tak zawsze, gdy stykają się z niewygodnymi faktami.
Ja mimo tego, mając w tyle głowy kłopoty Grecji, Porugalii i Hiszpanii, nie mam podstaw, by wątpić w wyliczenia pana Cukiernika; wyliczenia, które opublikowały najpoważniejsze periodyki.

Uczciwie muszę stwierdzić, że dużo podróżując po Europie, jest wiele rzeczy, które są cenne po wstąpieniu do Unii. To swoboda podróżowania. Ale... taka Turcja nie jest w Unii, a też będzie miała ruch bezwizowy.
Dobra jest tez unia celna i ułatwienia w zatrudnieniu za granicą. Lecz to tylko ułatwienia, bo ja bez żadnych ułatwień za granicą pracuję już 40 lat (choć właśnie przestałem).
Czy ktoś wie, co jeszcze jest dobre dla ogółu z przynależności do UE?
Dodam tylko, ze dokładnie to wszystko co Polska ma Norwegia, chociaż do Unii nie należy.

Można by jeszcze sporo znieść, gdyby nie obecna ekipa, która stoi na czele Unii Europejskiej. Poprzedniego szefa KE, Jose Manuela Barroso wspomina się obecnie jako, światłego, mądrego i ugodowego urzędnika w porównaniu do obecnych przywódców. To ludzie zdemoralizowanego pokolenia 68, czyli lewacy, bizantyjscy sabaryci i satrapowie.
A to, do czego dążą, to wbrew traktatom, uczynienie z UE superpaństwa z super-rządem i garstką wszechmocnych, brukselskich możnowładców?

Czy my, Polacy pełni dumy, godności i patriotyzmu musimy się z taką sytuacją godzić?
Rozumiem, że jak w każdym narodzie, są ludzie, którzy wolą być przez życie prowadzeni za rączkę i gdy nagle braknie mentora, mówiącego, co robić i trzeba samemu decydować o swoim losie, to są piekielnie sfrustrowani i nierzadko wpadają w panikę. Dokładnie tak, jak polska "totalna" opozycja, która od pół roku jest w stanie głębokiej histerii.
Lecz nasza prawicowa Polska raczej nie lubi, gdy ktoś za nas usiłuje decydować i kształtować nasz los.
Jeżeli współpraca, albo uczestnictwo, to tylko na zasadzie równości i wzajemności. Nikt nie będzie nas z wyższością głaskał po główce i decydował jak mamy sami się rządzić. Ci, którzy to kochali, dosłownie z instynktem psa salonowego, już odeszli i się nie liczą panowie eurokraci. Jeszcze szczekają. Lecz jest to szczek pokonanego i bezradnego.
Nie dajcie się nabrać panowie eurokraci. Oni juz nigdy nie wrócą. Naród na to nie pozwoli.

Starając się po raz pierwszy być państwem całkowicie suwerennym mamy dwie możliwości:
- gdy samochód jest popsuty, to trzeba go zreperować. Najlepiej doprowadzić do stanu fabrycznego. Więc pozostać w UE, zbudować mocną koalicję i ponownie doprowadzić Unię do postaci, jak to wymyślił Robert Schuman. Czyli wspólnota ekonomiczna oparta na dobrowolnym przyjęciu ekonomiczno – społecznych traktatów służących wszystkim uczestnikom w równej mierze. Członkowie pozostają całkowicie niezależni pod względem ideologicznym, prawnym i ustrojowym. UE ma zakazane mieszać w tym;
- po prostu wyjść z Unii. Wiem, to może słono kosztować i nie jest takie proste. Chyba, że Wielka Brytania spowoduje efekt domina, pociągnie za sobą Grecję, a potem może Węgry i Polska i tak dalej.

Pamiętajmy – Bruksela to około 50 tysięcy biurokratów, którzy zasadniczą część dnia roboczego nic nie robią, pierdzą w stołek i płaci im się za to od 10 tysięcy do 30 tysięcy euro. Nie płacą podatków. Mają mnóstwo innych przywilejów. Będą się bronić. Gdzie będzie im tak dobrze?
Skąd mają na to pieniądze? To my płacimy – ty, ty i ty.
Czy nadal warto utrzymywać darmozjadów? I na dodatek wrogich do nas jak diabeł tasmański.


.

poniedziałek, 16 maja 2016

Trójmiejska dżungla i matecznik.


Parę dni temu przypomniałem egzotykę Trójmiasta w siermiężnych czasach komunizmu (tutaj [1]). Pisałem o tym, co ludzie związani z morzem, między innymi kiepsko opłacani marynarze robili, by utrzymać swoje rodziny na poziomie względnej normalności. Jeden z komentatorów zarzucił, że to było niemoralne i nieuczciwe. Niemoralnym było łamanie opresyjnych i idiotycznych przepisów komuny? Nieuczciwym było dostarczanie towarów do gospodarki permanentnego niedoboru? A przywoziło się także leki ratujące życie.
Nieważne...
Jednakże prawdziwa dżungla zapanowała w Trójmieście po tej lipnej transformacji. Zwykłym ludziom niewiele się zmieniło na lepsze, natomiast rozkwitły w sposób niesamowity służby specjalne, gangsterzy i szerokie grono powiązanych polityków, prokuratorów i sędziów.
To wówczas stworzono podwaliny pod to, co istnieje do dzisiaj. To Strefa Specjalna Trójmiasto, którą wielu nazywa matecznikiem Platformy.
To prezydent Gdańska Adamowicz, jako burłak ciągnący na linie samolot największego oszusta III RP, oficjalnego szefa Amber Gold.
To prezydent Sopotu Karnowski, od lat nie wychodzący z sądów. I tylko dlatego jeszcze nie za kratami, bo sędziowie są również z tego samego kręgu towarzyskiego.
A tuż przed śmiercią abp Tadeusz Gocłowski prosił o przebaczenie. Dlaczego? Dokładnego cytatu nie można dzisiaj znaleźć, lecz ja wiem, że arcybiskup wiedział i milczał o tym, co w trójmiejskiej dżungli się dzieje.

Przypominam więc człowieka, którego udział w stworzeniu bananowego państwa Trójmiasto nie może być pominięty.

<<<<<   >>>>>


Zakręceni optymiści, niepoprawni durnie i żartownisie mówią o trójpodziale władzy. Ba, nawet o czwórpodziale. A ja się śmieję. Te minione ćwierć wieku naszej historii, to jeden wspólny tygiel, gdzie kolejne władze, biznes z pierwszych stron gazet, wojsko, policja i służby tajne, biskupi i dyplomaci, wszyscy razem kłębią się i gotują w rytm głównego składnika, którym są przestępcy i gangsterzy. Nie wierzycie? To poczytajcie jak, nie tylko Trójmiastem rządził jeden człowiek – gangster, Nikodem Skotarczak.

***


Byli nieco zmęczeni. Nie są już kurcze małolatami. Całonocne balowanie lekko ich wykończyło. Żony, odpicowane, jak zwykle, też już były lekko nieświeże. Lecz byli do tego przyzwyczajeni. Imprezowanie non-stop to styl życia. Należy się im. Byli przecież królami.
Las Vegas w Gdyni na Chwarznieńskiej, tuż przy Obwodnicy,przed południem było zamknięte. To jest nocny klub. A uczciwie mówiąc dosyć ekskluzywny, jak na te czasy, burdel. Jednakże dla nich rzadko które drzwi były zamknięte. Siedzieli więc z małżonkami, po tych hucznych imieninach Kury i czekali na wiedeńskie śniadanie, popijając na klina, przygotowane przez speca od tych spraw, drinki.
A potem on z żoną pojedzie się do chaty za Wejherowo i trochę się prześpi, zanim wieczorem zacznie się nowe życie i nowe interesy.
Byli znużeni. I ich czujność opadła jak kurtyna....

***


Ćwierć wieku wcześniej

Podjechaliśmy taksą prawie pod samo molo w Orłowie. Mieliśmy zarezerwowany stolik u Mamuśki w "Skorpionie" i Leszek, kucharz niebylejaki, szykował już słynną kaczuchę. Lecz przed posiłkiem warto było coś wypić w "Maximie" u Mecenasa. "Maxim" był o rzut beretem od "Skorpiona".
- Cześć Nikodem. My tylko na szybkiego drinka. Co słychać?
- Cześć, wchodźcie, wchodźcie... - I uśmiechnął się tym swoim zabójczym uśmiechem.
Klatę miał, jak stodoła, mimo tego był w pewien sposób elegancki. Chociaż to zwykły bramkarz, ale już się mówiło, że to zaufany człowiek Mecenasa. Włosy miał przycięte, zgodnie z kanonem w tych sferach, na ruskiego mafiozo, czyli dosyć wysoko wygolone po bokach. Przy nim wyglądaliśmy, jak hippisi.
- Po staremu bracie, jakoś leci. – Otworzył drzwi, odgarniając cierpliwie oczekujących i wpuścił nas do środka.

To jedno z pierwszych wspomnień Nikodema. Z bramkarzami, czy to ze studenckiego "Żaka", czy z szemranego "Maxima" wypadało dobrze żyć.
Inaczej, kurcze, nie było imprezy.
Jak sięgam pamięcią, to wielu z tych bramkarzy zrobiło później kolosalną karierę. Jeden, na przykład, dobrze ustawiony w ZMS-ie, tej wylęgarni czerwonych kacyków, został słynnym developerem, z pensją już w roku 2000, w okolicach stu tysięcy złotych miesięcznie.
Lecz, żaden, tak, jak Nikodem, nie został królem.

***

Minęło parę lat.

Hamburg. Dla polskich marynarzy to pierwsze okno na wielki świat. Szczególnie, gdy już się wracało do domu, to tutaj robiło się najważniejsze, niezbędne zakupy.
Oczywiście, w pierwszych rejsach każdy biegł do dzielnicy St. Pauli, aby na Reeperbahn, nasycić oczy zepsuciem zachodu, różnokolorowymi i różnogabarytowymi kobietami okupującymi okna wystawowe we wiadomym celu.
Jednakże, po zaspokojeniu ciekawości, później już zazwyczaj kierowało się do dzielnicy Baumwall, pospolicie zwanej Żydowem, albo u Żydów. Było to dosłownie bardzo blisko, więc strategicznie położone, parę kroków od Landungsbruecken, czyli wielkiego pomostu, do którego przybijali wszyscy marynarze stateczkami z portu, po drugiej stronie rzeki. I ruszali, na zakupy do Żydów.

W drugiej połówce lat siedemdziesiątych miałem właśnie u Żydów zakupić popularne wówczas niesamowicie, zegarki cyfrowe, na które miałem zamówienie. Wszedłem do sklepu z elektroniką, który rekomendował mi kolega. Wtedy usłyszałem:
- Hej stary! Co słychać? Witaj! – to był właśnie Nikodem. Siedział w kącie przy stoliku, z drugim gościem z Trójmiasta, Grubym i popijał kawę.
- Cześć! Kopę lat; co ty tu robisz? -  Zdziwiony zagaiłem.
Okazało się, że sklep, to jego biznes tutaj i handluje czym się da. A dopiero sporo czasu potem, dowiedziałem, że sklep był przykrywką jego ciemnych i nielegalnych interesów.

***

O ile pamiętam, trzeci i ostatni raz spotkałem Nikodema gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych, w kasynie w Grand Hotelu w Sopocie, gdzie nie grał jak większość, tylko stał pod ścianą, popijał drinka i leniwie się rozglądał.
Dowiedziałem się, że Nikodem, ze swoimi ludźmi, stanowił lokalny bank, który na miejscu pożyczał kasę potrzebującym. Pożyczał na 5%. Dziennie...
Tym razem skinęliśmy tylko sobie głowami.

***

Ojciec założyciel pierwszej polskiej mafii

O kim ja tutaj piszę? Pora przedstawić bohatera.
Nikodem Skotarczak, znany bardziej jako Nikoś, urodził się w 1954 roku. Wykształceniem specjalnie się nie przejmował. Nie interesowało go ono, choć był facetem inteligentnym, nie żadnym tam prymitywem. Interesował się za to kulturystyką i ćwiczeniami fizycznymi. Mieszkał tak, jak nasz pan premier Tusk w młodości, we Wrzeszczu. Taka to była dzielnica...
Już gdy miał 19 lat, został bramkarzem w popularnej Lucynce, a niedługo potem, bramkarzem u Maxima w Orłowie. Oznaczało to również, że został zaufanym człowiekiem tajemniczego Mecenasa, dużej postaci trójmiejskiego półświatka, podobno doktora psychologii, pasera i właściciela różnych rozrywkowych lokali.
Prawdopodobnie na polecenie szefa, Nikoś zaczął organizować, dotychczas rozproszonych, pojedynczych handlarzy walutą, czyli cinkciarzy, w jeden hierarchiczny zespół. W szczytowym momencie miał do dyspozycji około 200 ludzi, cinkciarzy, paserów, prostytutki i złodziei.
Wtedy najprawdopodobniej zainteresowały się nim Służba Bezpieczeństwa i służby wojskowe. Rozwinęła się owocna i długotrwała współpraca.
Dzięki temu, jeszcze za komuny, Nikodem uzyskał nieograniczone możliwości podróżowania po Europie. Działał m.in. w Budapeszcie, Wiedniu, Berlinie, oraz w Hamburgu.
Zaczął się specjalizować w przemycie samochodów. Samochodów kradzionych głównie w Niemczech, Austrii i Holandii. Po długim czasie policja mu udowodniła przemyt co najmniej trzydziestu aut, ale nigdy nie został za to skazany. Bo jakże by? Tymi autami przecież jeździli wszyscy ludzie, którzy tak na prawdę liczyli się w Trójmieście.
Warto też wspomnieć, że Nikoś zbijał też fortunę na wydobywaniu i handlem bursztynem. Podobno 70% rynku należało do niego.
W swoich szerokich interesach współpracował, a także wychowywał takich ludzi, jak Jeremiasz Barański, "Baranina", Zbigniew Nawrot, Andrzej Kolikowski "Pershing", Wojciech K. "Kura", Leszek Danielak "Wańka", czy Andrzej Z. "Słowik". Warto podkreślić, że np. śp. "Pershing" darzył Nikosia największym podziwem i uważał za mentora i głównego bossa.
To była stara gwardia, przestępcy, złodzieje i przemytnicy. Ale nie bandyci.
Ta druga fala gangsterów, okrutnych i bezwzględnych dopiero dorastała.

Mając już nieco odłożonej gotówki, Nikodem zaczął inwestować w legalne interesy. Do tego stopnia, ze wszedł w trójmiejski biznes i z przyjemnością był przyjmowany na oficjalnych salonach. Z bardziej humorystycznych momentów tamtych czasów jest fakt przyznania mu medalu "Za zasługi dla miasta Gdańska". Takie jaja.
Wszystkie drzwi, szczególnie w Gdańsku i Sopocie, stały przed nim otworem. A młody pomorski biznes, jak też państwowa administracja, prześcigały się, by z nim się zaprzyjaźnić. Tak, z nim, miłym, uśmiechniętym i eleganckim gangsterem. Twórcą pierwszej zorganizowanej przestępczej – czyli gangu. Mafii.
Jego ludzie, w tym wspomniany Kura, nabyli od prezydenta Sopotu, fantastyczny teren przy samej plaży, na granicy Sopotu i Jelitkowa, dosłownie za bezcen. Tam tenże Kura, zorganizował Towarzystwo Ubezpieczeniowe "Hestia" i wybudował atrakcyjny biurowiec. Dużo ludzi wzbogaciło się wówczas przy tym projekcie. "Hestia" oczywiście nadal się wspaniale rozwija.
To wtedy najprawdopodobniej powstał trwały układ polityczno – biznesowo – gangsterski, który do dzisiaj rządzi Gdańskiem i Sopotem.

Nikodem Skotarczak oczywiście parę razy siedział w swoim życiu. Ale nie za dużo. Słynna była jego ucieczka z berlińskiego, sławnego Moabitu, gdy z wizytującym bratem zamienił się ubraniami i spokojnie wyszedł na wolność. Dwukrotnie uciekał też z polskich konwojów. Jak teraz patrzę z perspektywy, to ani policja, ani prokuratura specjalnie się nie kwapiły, żeby gangstera przymknąć. Widać, że wisiał nad nim zawieszony przez służby parasol.
Tak to Nikodem Skotarczak "Nikoś" wspinając się po przestępczej drabinie, w ciągu dwudziestu paru lat został ojcem założycielem polskiej mafii i niekwestionowanym królem Trójmiasta.
Nie zdołałem potwierdzić, ale obiło mi się o uszy, że był gościem na imprezach organizowanych przez Lecha Wałęsę, w rezydencji na ulicy Polanki.

***
24 kwietnia 1998 –Koniec kariery Nikodema

Pełen życia i wigoru, choć jak podałem na wstępie, nieco zmęczony balangą, ten 44 letni zdrowy i silny mężczyzna, tego poranka, choć właściwie już dochodziło samo południe, czekał w gronie trzech osób – przyjaciela Wojtka K. "Kury" i małżonek na podanie zamówionego wiedeńskiego śniadania.
Kac stępił ich czujność.
Do pokoju weszło dwóch zamaskowanych ludzi. Jeden głośno krzyknął: - Dzień dobry!- i gdy wszyscy odwrócili wzrok, drugi wyciągnął tetetkę i oddał sześć strzałów. Zabił Nikodema na miejscu, a jednym strzałem zmiażdżył Kurze kolano. Kobietom nic się nie stało.
To było klasyczne wykonanie wyroku na zlecenie. Sprawców do dzisiaj nie ujęto. Może nie za bardzo szukano? Także nie znany jest faktyczny zleceniodawca wyroku. Choć mówi się nieco o młodym Pruszkowie, jak też o Rosjanach.
Podobno Nikodem, z pominięciem wszystkich, w tym także Rosjan, chciał bezpośrednio, na własną rękę rozpocząć współpracę z Kolumbijczykami w ustanowieniu stałych nowych szlaków dostaw kokainy do Europy.
Ale tylko podobno...
We wielu domach, ale także biurach i urzędach Trójmiasta zapanowała żałoba po tej śmierci.
Zastanawiającej jest tylko, czy dzieło, to trójmiejskie królestwo, czy układ stworzone przez Skotarczaka nadal trwa? Wielu jest zdecydowanie przekonanych, że tak.


_________________________
[1]   http://naszeblogi.pl/61936-przemytnicy-i-cinkciarze-vs-agent-miami
 

piątek, 13 maja 2016

Politycy i politykierzy


 
Dokładnie nie wiem, kiedy to się zaczęło. Pewnie trwa już od dawna, lecz swoisty szczyt politykierstwa osiągnięto, jak Donald Tusk doszedł do władzy.
W powszechnym psuciu wszystkiego, zepsuto również etos polityki. To właśnie wspomniany Tusk powiedział wówczas – "nie róbmy polityki, budujmy drogi". W 2010 roku hasło to atakowało z tysięcy billboardów, kodując w głowach ludności, że polityka to coś brudnego, niegodziwego i sumarycznie – pejoratywnego.
Od tego też momentu zaczęto zamieniać prawdziwych polityków na politykierów.
Zaraz wyjaśnię, co przez to rozumiem.


Powoli wśród widzów telewizji i słuchaczy radia rosła tolerancja na coraz gorszą jakość uprawiania polityki. Nie chcę się tu zajmować czynami, tylko tym, co politycy mówią narodowi. Zaczęło się od wielogodzinnego exspose premiera Tuska, które, jak się później przekonaliśmy, było stekiem kłamstw, złudnych nadziei i obiecanek-cacanek. Świadomy zabieg, żeby polityków przestać traktować poważnie, a także patrzeć im na ręce, a tak w ogóle, to dać im spokój. Wtedy spokojnie będą mogli robić to, po co do polityki przyszli – drobne, albo grube geszefty, w zależności od talentów i umocowań, szwindle i szwindelki, posady dla rodziny, łagodność urzędów skarbowych i tak dalej.

Tak właśnie polska scena polityczna i władza zaczęła przekształcać się w politykierów. To im ma być fajnie i oni nie muszą się wysilać i myśleć (!!!) o czym rozprawiać przed mikrofonem, lub kamerą.
I rozpoczął się bełkot... Bełkot, który w wykonaniu platformersów i nowoczesnych trwa do dzisiaj.

Politykier to człowiek, który wszedł do świata polityki tylko wyłącznie po to, by mieć coś dla siebie – zazwyczaj pieniądze, trochę sławy i zaspokojenie swojego ego. Dla niego to sposób na życie, metoda zarabiania jak najtańszym kosztem i jak najmniejszym wysiłkiem.
Podczas gdy każda inna przyzwoita praca wymaga od człowieka pozytywnych walorów – pracowitości, sumienności, prawości, szczerości, że wymienię tylko kilka, to dla politykiera wartości te są nieprzydatne. Liczy się przede wszystkim zdolność do knucia intryg, umiejętność mimikry, w tym wypadku przystosowanie się do głównego nurtu swojej grupy i wyzbycie się cech indywidualizmu, bo politykierzy danej opcji muszą mówić tymi samymi słowami. Ba, muszą myśleć tak samo, jak ich lider i tak, jaka jest aktualna linia ugrupowania. Niewychylanie się, to podstawowa reguła bycia.

Politykier praktycznie nie robi nic. On trwa, bo trwanie jest jego celem życia. Precyzyjnie to wyłuszczył były lider Tusk. A dzisiaj, po zmianie władzy, widzimy dokładnie tą potworną niechęć do zmian. Zmiany są zaprzeczeniem trwania, które jest kwintesencją egzystencji politykiera. Zmuszony więc został,  aby do jakichkolwiek zmian nie dopuścić.

To właśnie widać dzisiaj, jak na dłoni. Cała prawie opozycja, czyli PO, PSL i Nowoczesna, walczą ze wszech sił i wszelkimi metodami z legalną władzą tylko dlatego, że jest to ugrupowanie zmiany. A zmiana, jak to określiłem, jest głównym wrogiem trwania.
Więc jest totalna walka z władzą tylko dlatego, żeby nie dopuścić do przebudowy systemu. Walka nie po to, by zaoferować inne rozwiązania, jakąś alternatywę, dać jakiś drogowskaz. Nie, to jest walka wyłącznie po to, by nic nie zmieniać. Bo wypracowany z takim mozołem przez ponad ćwierćwiecze system pozwalał cudownie egzystować różnego rodzaju cwanym miernotom.

Wartością, która jest wysoko ceniona w tym zacnym towarzystwie, jest zdolność słowotoku i pustosłowia. Politykierzy zazwyczaj nie mówią, tylko wygłaszają tyrady.
Jak się słucha na przykład Kierwińskiego, Halickiego, Budkę, Szejnfelda, Tomczyka to od razu widać, że pochodzą oni z jednej stajni. Mają ten sam zasób słów, pojęć i sloganów. Centrala im to przygotowuje. A oni mają to maksymalnie przyswoić, jednocześnie całkowicie wykluczając swobodne, rozumne myślenie.
Identycznie jest u Ryszarda Petru: panie Gasiuk-Pihowicz, Scheuring-Wielgus, Lubnauer i Schmidt mówią jednym głosem. Może jedna szybciej, druga wolniej, bardziej, lub mniej zbornie, ale zawsze jest to wywrzaskiwanie tych samych haseł i sloganów.
Tego już się słuchać nie da, bo jest takie nudne. Ileż razy można słuchać dokładnie tych samych słów powtarzanych od tygodni? Chyba, że jest się Moniką Olejnik, która kocha wysłuchiwać bez przerwy tego samego, co ma do powiedzenia Cimoszewicz, Giertych, Kalisz, czy Marcinkiewicz. Widocznie to ją uspokaja.
Mnie natomiast przywołane postacie, panie i panowie posłowie przyprawiają o odruch wymiotny. Nie oni sami, tylko ich tępe i schematyczne wypowiedzi, jak bym bez przerwy puszczał do znudzenia tą samą zgraną taśmę.

Czy ktoś z uczciwych obserwatorów może tych ludzi nazwać politykami?

W ostatnim, niedzielnym panelu dyskusyjnym  "Woronicza 17"w TVP, poseł Halicki nie odpowiedział na ŻADNE pytanie redaktora prowadzącego, mimo, że był pytany wielokrotnie. Pytany o konkretną sprawę nigdy nie odpowiadał wprost, tylko uciekał w zdartą, antypisowską retorykę.
Czy przyzwoite uprawianie polityki ma polegać na tym, że NIE odpowiada się na nasze pytania (bo dobry dziennikarz zadaje właśnie nasze pytania), że kluczy się, mataczy i ucieka w slogany zadane przez centralę.
Ja chrzanię takich przedstawicieli narodu, którzy nie chcą uczciwie rozmawiać

Przez osiem lat rządów Platformy i PSLu, to aż tak bardzo nie rzucało się na oczy. Dlaczego? Ano dlatego, że ci sami politykierzy byli obsługiwani wyłącznie przez zaufane grono zaprzyjaźnionych dziennikarzy (jak dla nędznych polityków jest określenie politykierzy, tak anlogiczne powinno być dla nędznych dziennikarzy). System komunikacji z opinią publiczną wyglądał wówczas prosto i wygodnie: przygotowane pytanie i przygotowana odpowiedź. Jakakolwiek spontaniczność i swobodne myślenie były całkowicie wykluczone. To się nie mieściło w kanonie.
Tak więc wówczas wszystko na styku naród – polityka wyglądało gładko, grzecznie i radośnie.
Pamiętam, jak raz kiedyś, pewien rolnik, plantator papryki, wykrzyknął rozpaczliwie do premiera Tuska – "Jak żyć panie premierze?!". To wówczas było wydarzenie niesamowite. Media długie tygodnie wałkowały ten skandaliczny wybryk wiejskiego chama. Takie były standardy. Taka kultura.
Bo politykierstwo, a nie uprawianie polityki, były w czasach PO i PSL wiodącym trendem, nakreślonym przez głównego ideologa, Donalda Tuska. Dwulicowość i teatr dla mas. Rzucanie setek obietnic, które nigdy nie miały być spełnione.
Jak ciężko pracowali ludzie ówczesnego establishmentu, jakiej wyrafinowanej gry aktorskiej byli zmuszeni używać, dowiedzieliśmy się z nagranych przez państwowotwórczą grupę kelnerów taśm.
Z jednej strony: publicznie buńczuczne – "Idziemy po was!", a prywatnie przy wódce – "Ch..., dupa i kamieni kupa". Tak, tak; to ten sam polityk – minister spraw wewnętrznych, szef policji i służb, Bartłomiej Sienkiewicz. Polityk?

Sytuacja radykalnie się zmieniła po wygranej PISu i całego obozu konserwatywnej prawicy.
Niestety, politykierzy dawnej władzy nie potrafili się nagle zmienić, głównie z powodu ograniczonych predyspozycji umysłowych, gdyż inteligencja, czy mądrość, nigdy wtedy nie była porządaną cechą, by działać w polityce. Natomiast spryt i cwaniactwo – jak najbardziej.
I teraz wyraźnie widzimy, że ci co tak długo mieli władzę, a dzisiaj są opozycją, w której się kompletnie zagubili, nie byli prawdziwymi politykami, a spryt i cwaniactwo, w końcu rozszyfrowane przez społeczeństwo, na niewiele się przydają, gdy otoczenie nagle wymaga prawdy i uczciwości.
W tak niewygodnej i nieprzyjemnej sytuacji można tylko kręcić, kłamać powtarzać propagandowe slogany i chamsko przekrzykiwać oponentów (kultura zawsze była słabą stroną opozycyjnych politykierów).

Politykierów w polityce, tych wszystkich krzykliwych nieudaczników, a także byłych bramkarzy, kajakarzy i gimnastyków, a także niedorobionych synalków jak młody Wałęsa i Cimoszewicz można się pozbyć w prosty sposób – dać wyborcom narzędzia do rozliczania wybranej przez naród osoby. Zawiodłeś lub oszukałeś – won! Bez czekania cztery lata, aż się kompletnie zbłaźni. I ordynacja wyborcza taka, która nie dopuści,by wybierany był kompletny palant, tylko dla tego, że jest wysoko na listach wyborczych, a głosowała wyłącznie na niego liczna rodzina i podlegli pracownicy.

Uprawianie polityki to praca w dużym stopniu altruistyczna – robi się dużo dla innych, dla narodu i państwa. Egocentryzm winien być strictly verboten. Polityk winien być w dużym stopniu kreatywny i cały czas coś budować. Powinien tworzyć i stale coś polepszać.
Model uprawiania polityki wprowadzony przez Tuska i jego zgraję, nie był żadną polityką, tylko administrowaniem. Zarządzaniem wielkim majątkiem państwa i ludzkich zasobów. Zarządzaniem w wielkim stopniu nieudolnym i autorytarnym. Słowo suweren przypomniano dopiero w czerwcu zeszłego roku. Więc Tusk ze swoimi nie pytał się suwerena o zdanie, gdy okradał go ze zgromadzonych oszczędności na emeryturę. Nie pytał, gdy podniósł ludziom wiek emerytalny, a rozmyślał, że najlepiej byłoby, gdyby ludzie pracowali aż do śmierci.
Lecz wszystko to potrafił ładnie tłumaczyć i wyjaśniać. Robił to przecież dla dobra wszystkich. Z biegiem czasu, coraz więcej Polaków widziało, że to bezczelne kłamstwa i matactwa. Puste, obelżywe w swojej hipokryzji słowa.

Co zrobić z obecnymi politykierami? Na początek byłoby dobrze, gdybym chociaż w Telewizji Polskiej nie oglądał tych Halickich, Kierwińskich, Szejnfeldów, czy Tomczyków. To niczym nie uzasadniona promocja tandety. To samo dotyczy Ryszarda Petru i jego kobiet, którzy już dzisiaj są pośmiewiskiem całego internetu.
Niech sobie miniony establishment ogląda na swoich prywatnych stacjach. Kto nie chce bzdur, głupoty i arogancji nie musi tego tam oglądać.
Czy politykierstwo wreszcie zniknie z polskiej sceny? Zniknie. Może nie całkiem, lecz na pewno przestanie być wiodącym trendem, aby w końcu stać się synonimem obciachu i buractwa.
Nie wystarczy jak poseł pięknej ziemi mazowieckiej, Marcin Kierwiński, schudnąć, zamienić fioletowy ślubny garnitur na Vistulę, pokombinować w samorządach, by zostać politykiem. I to z pierwszych ław poselskich! Dobrze przynajmniej, że Michał Kamiński siedzi z tyłu.

Pół roku minęło i politykierska opozycja nie zrobiła nic konstruktywnego. Cała parę skierowała w zniszczenie wyborczych zwycięzców. W odzyskanie utraconych dóbr. Oraz prawa i swobody do bycia cwaniackim, egoistycznym politykierem.


Konstytucja i prawo zakładają możliwość odwołania sprawujących władzę: prezydenta, rząd i sejm. Przynajmniej teoretycznie, lecz legalnie.
Natomiast nikt nie pomyślał, żeby również mozna było odwołać opozycję.
W takim wypadku musimy przestać grać dobrego samarytanina i gentlemana i po prostu opozycję zniszczyć. Nie tak, jak proponowali kibice Legii, ale wymazać ich z życia publicznego.

To nie żadne chamstwo i okrucieństwo z naszej strony. To opozycja otwarcie i wielokrotnie oznajmiła, że cel mają tylko jeden – zniszczyć rządzącą partię i odebrać jej całą władzę. Czy my w takim wypadku mamy pozwolić na bierne okładanie nas sztachetami?
Dopuścić, żeby znowu zapanowało politykierstwo i Polska ponownie stoczyła się w kolonialne bagno, z którego z takim trudem się wydobywamy?

Przedstawienie przez panią premier i jej ministrów rzeczywistego obrazu tego, co zastali w swoich nowo przejętych gabinetach i resortach trwało w sejmie dziesięć godzin. To był katalog fatalnych dokonań, do jakich właśnie może doprowadzić rządzenie państwem przez politykierstwo.

I tym razem ludzie PO, PSL i Nowoczesnej nie wyszli z roli, chociaż prawidłowo należy powiedzieć, że pokazali iż nie dorośli do prawdziwej i uczciwej polityki i na fakty odpowiedzieli chamską propagandą, która tak dobrze poznaliśmy w ciągu minionych ośmiu lat. Głupota, czy nadal cyniczna gra? Wiem, że dla wielu z nich to jest walka o przetrwanie, bo wiele efektów uprawiania politykierstwa i prywaty skończy się w sądzie. Nie mniej, ich odpowiedź udowodniła, że nic się nie zmienili i nadal nie zamierzają się zmienić. Zbyt mocno polubili swój paskudny styl uprawiania władzy.

Czyli ja nie widzę nadziei, że ta fatalna dla Polski zgraja ludzi kiedykolwiek się zmieni. Zadaniem naszym, jeżeli dążymy do tego, by mieć dobre, normalne i uczciwe państwo, jest eliminacja takich ludzi z polityki.
Część z nich zapewne wyeliminuje, tak jak b. posła Burego prokuratura. Pozostałych powinniśmy skutecznie i zdecydowanie również od polityki odsuwać.

Dla naszego wspólnego dobra.

.

czwartek, 12 maja 2016

Przemytnicy i cinkciarze vs agent Miami



Wczoraj w TVP, w programie "Minęła 20", wybijający się anchorman TV, Michał Rachoń, przeprowadził wywiad z Jarosławem Pieczonką – agentem służb wojskowych "Miami", który się ujawnił. [1]
W pewnym czasie rozpracowywał on trójmiejski półświatek, co m.in. zawarte zostało w ostatniej książce Patryka Vegi.
"Rozpracowywał" to może za dużo powiedziane, bo wykonywał on głównie polecenia, jako agent niższego szczebla, związane, jak sam to powiedział, z określeniem lokali kontaktowych, miejsc spotkań i kto brał udział w tej gdyńskiej mafii.
Michał Rachoń się ekscytował, bo to przecież Gdynianin, lecz urodził się dobre dwadzieścia lat za późno, by osobiście zetknąć się z prawdziwym półświatkiem. Nie mógł więc balować w orłowskim Maximie, gdzie na bramce stał Nikodem Skotarczak, zanim został on ojcem chrzestnym wszystkich polskich mafii i znany był, jako Nikoś. Zginął od strzału w głowę, w lokalu odległym kilometr od mego domu.
Agent Miami pocił się strasznie w czasie wywiadu. Pocił się, żeby za dużo nie chlapnąć, co mogłoby go sporo kosztować i pocił się także, bo nie miał odpowiedzi na pytania Rachonia. Po prostu był za małą rybką.

Jako marynarz nieustannie ocierałem się o ten półświatek, który później przepoczwarzył się w pełną, soczystą mafię.
Lecz, że to była całkowicie operacja służb specjalnych, w pełni przez nich kontrolowana, dowiedziałem się dopiero parę lat temu, gdy zacząłem interesować się operacją "Żelazo" [2]. Zbieram materiały, bo z wieloma osobami zetknąłem się osobiście, a kariery ich, teraz wydają się bardzo interesujące.

Dwa lata temu, zanim ktokolwiek zaczął się interesować Trójmiastem, nawet sam Cezary Gmyz, napisałem tekst wspomnieniowy. Napisałem tez więcej. Lecz to dalsza opowieść i może przyszła książka.

**********

Gdynia na tle szarej i ponurej komunistycznej rzeczywistości była miastem innym, niemalże egzotycznym. Było tu bardziej kolorowo, spotykało się więcej cudzoziemców i można też było kupic towary, których, może poza Warszawą, w innych miastach i regionach Polski były nieosiągalne.
*

Gdy jedziesz samochodem, albo kolejką SKMu z Sopotu do Gdyni, to na wysokości skrzyżowania z ulicą Wielkopolską w Orłowie, wzdłuż rzeczki Kaczej i w cieniu zalesionej Kepy Redłowskiej, stoi osiedle pudełkowych domków jednorodzinnych. To jest tak zwane przez tubylców Zegarkowo. Skąd ta nazwa? Ano dlatego, że jest to osiedle marynarskie, jak podaje miejscowa legenda, wybudowane za pieniądze uzyskane z przemytu zegarków Atlantic, najtańszych, ale bądź co bądź szwajcarskich.
Zegarki te w latach 50-tych i 60-tych cieszyły się w naszym kraju niesłychaną popularnością. Szwajcarzy nie nadążali z ich produkcją, a marynarze z ich przemytem do Polski.
Bo wtedy tak było, że prawie wszystko, co marynarz przywiózł, to był przemyt. Praktycznie niczego nie można było przywieść legalnie.
Ale o tym będzie dalej.
*

Najpierw zajmiemy się cinkciarzami.
Otóż proszę państwa, obecnie jesteśmy znacznie łagodniejsi. Mówimy o różnych przekrętach, niepłaceniu podatków, zatrudniani na lewo – szara strefa. Komuna była znacznie bardziej pryncypialnie drastyczna. Mówiło się czarny rynek i już. A jak rynek, to musiały istnieć czarne banki. I to właśnie byli cinkciarze – mobilne, nielegalne kantory wymiany walut.
Ich rozkwit działalności rozpoczął się już w latach 50-tych ub. wieku, a szczyt przypadł na lata 80-te, kiedy już prawie w każdym mieście powstały sklepy, gdzie można było nabywać towary za walutę – Pewexy.
Można by grubą książkę napisać o czarnym rynku walutowym za komuny, a przekonany jestem, że nawet pracę doktorską.

Podam taki króciutki przykład:

[...Przykładowo z samego Zakopanego w 1971 r. wyruszyło po złote runo (do USA – przyp. mój)1370 osób. Po rocznej pracy za granicą, jak podaje dr Jerzy Kochanowski, góralka przywoziła średnio 3,5 tys. dol. a góral 5 tys. Te 5 tys. wymienione na czarno dawały około 600 tys. zł. Były to duże pieniądze, gdy zważymy, że w 1971 r. średnia płaca wynosiła 2358 zł miesięcznie, a na przykład fiaty 126 produkowane od 1973 r. kosztowały 69 tys. Sprzedawano je tylko na talony, przyznawane osobom uprzywilejowanym. Za dolary jednak - cena wynosiła 1,1 tys. dol. - malucha można było nabyć bez kłopotów. W warszawskiej Victorii zaś, jednym z droższych polskich hoteli, dwudaniowy obiad dla dwóch osób (plus po kieliszku wódki) kosztował równowartość około 3 dol. ]
[http://www.przeglad-tygodnik.pl/pl/artykul/dolarze-czy-ci-nie-zal (link is external) ]

Acha, jeszcze dodam, że w sklepach Pewexu, a potem i Baltony, litr Żytniej, albo Wyborowej kosztował właśnie jednego dolara. Więc nasza wódka była też pewnego rodzaju walutą (a spróbowałbyś zdobyć Żytnią, czy Wyborową poza Pewexami – to był produkt luksusowy)

Gdy państwo, bodajże w 1957 ustaliło oficjalny kurs dolara na 4 zł, to na czarnym rynku wynosił on około złotych 40-tu. Potem, jak państwo nieco podniosło,to czarny rynek przyjął kurs wymiany 210 zł za dolara.
To oczywiście płynne i chwilowe kursy, bo bywały momenty i sytuacje, że kurs czarnorynkowy był nawet stukrotnie wyższy.
Warto dodać, że jeszcze w 1989 roku, czteroosobowa rodzina mogła świetnie egzystować, za 200 dolarów miesięcznie.

Długo by tak można wspominać, lecz konkluzja była jedna, kto miał dostęp do dolarów to był panisko (przypominam, w latach siedemdziesiątych średnia pensja ok 2000 zł, to równowartość 10 – 12 czarnorynkowych dolarów), a kto ich nie miał, to niestety żył z pensji.

Czarny rynek istniał dlatego, gdyż dolary obywatele mogli posiadać, ale nie mogli nimi handlować. To znaczy mogli je sprzedać w NBP za te cztery złote (ha, ha).

Tak więc cinkciarze stali się niezbędnym elementem idiotyzmów tak zwanej ekonomii socjalizmu, którą obowiązkowo i z uporem maniaka usiłowano wpoić wszystkim studentom, nawet Akademii Wychowania Fizycznego i Szkoły Cyrkowej w Julinku. Niestety, każdy student wiedział swoje, a o tej ekonomii z księżyca natychmiast zapominał po zdaniu egzaminu. Chyba, że był studentem SGPiS, albo licznych WUMLów.

Gdzie było najwięcej cinkciarzy? Oczywiście, tam, gdzie były dolary. Więc w Warszawie, gdzie zawsze było sporo cudzoziemców i różnego szemranego towarzystwa, no i oczywiście w Gdyni – gdzie byli marynarze (zaraz oburzą się również koledzy ze Szczecina, ale dla jasności, pomińmy to miasto).
Dopowiem tylko, dlaczego ja tylko o tych dolarach. Bo dolar był niekwestionowanym królem. To były "twarde" – twarda waluta. Oczywiście cinkciarze dysponowali innymi walutami, markami, koronami funtami. Ale to był tylko margines.

*


No dobrze, lecz co ci marynarze, dzielni pracownicy socjalistycznej ojczyzny mieli do czynienia z dolarami i cinkciarzami? Ano mieli. I to bardzo dużo. Można nawet powiedzieć, że w Gdyni, jedni bez drugich nie mogli żyć.

W latach 70-tych i później w 80-tych, marynarz też zarabiał te liche średnie dwa tysiące, a na dodatek nie było go miesiącami w domu, żył tylko listami, a z żoną rozmawiał 5 minut, dwa razy w miesiącu. Kto by do takiej pracy poszedł? Dziwne, ale wszyscy, którzy tylko mogli to sobie jakoś załatwić.
Bo pensja marynarza wówczas proszę państwa to był nędzny dodatek na napiwki w portowych barach. Marynarz, czy to kapitan, czy najniższy kucharz "jarzynowy", żył dobrze, bo..."handlował", jak się to powszechnie mówiło. Unikało się takich brzydkich słów, jak kontrabanda, przemyt, czy szmugiel, chociaż dokładnie właśnie to się robiło.
Jeżeli marynarz nie pił i się nie łajdaczył, co jak wiadomo było raczej rzadkością, to mógł się dorobić sporego majątku. Tak właśnie jak to orłowskie osiedle wybudowane za zegarki marki Atlantic.
Choć to raczej pospólstwo. Królowie niegdysiejszego marynarskiego przemytu mają domy w Gdyni, na Kamiennej Górze, gdzie posiadłości przekraczają sporo wartość milona dolarów.

No tak, ale wracajmy na ziemię... Jak to wszystko z tym przemytem i cinkciarzami się kręciło?

Na początek, trzeba było mieć trochę pieniędzy na start. Tak, żeby chociaż zacząć od 100 dolarów (pamiętajmy – wówczas to prawie dziesięć pensji).
Armator płacił marynarzom pewną kwotę w dolarach, tzw. dodatek dewizowy. Jak to w komunie, istniał skomplikowany system stref pływania, przeliczeń itd. O ile dobrze pamiętam, dzienna stawka wynosiła 2,5 dolara dziennie. Więc jeżeli marynarz był miesiąc poza krajem, nie wydał ani grosza na zachodnie cuda, jak Coca Cola, Big Maca, czy taksówkę do miasta, to mógł zgromadzić 75 dolarów. To był ten pierwszy krok do powstania "fortuny".
Byłby jednak frajerem, gdyby tylko gromadził, dane mu od państwa dolary. Marynarz musiał nimi obracać, aby je pomnażać.
Weźmy tylko takie dwa przykłady:
Za zgromadzone 75 dolarów, kupował w Hamburgu, Antwerpii, czy Rotterdamie 15 par jeansów. Informacja dla młodzieży – za komuny jeansów kompletnie nie było w sklepach! To był towar nieosiągalny i pożądany. Po przyjeździe do kraju musiał oczywiście te spodnie dobrze ukryć na statku, żeby mu celnicy natychmiast nie zarekwirowali, albo obłożyli niebotyczną opłatą celną. A potem, podczas postoju, wynosił codziennie, po jednej lub dwóch parach spodni do domu. Gdy już miał wszystko bezpieczne, zanosił to do znajomego handlarza i sprzedawał mu to ze 100% zyskiem. Płacono oczywiście w złotówkach, więc musiał się skontaktować ze znajomym cinkciarzem i z powrotem zamienić walutę na dolary, czyli twarde. Tak oto gromadzona przez miesiąc uczciwie waluta, dzięki czarnemu rynkowi wzrastała do 150 dolarów.
Inny przykład – zarobione 75$ marynarz inwestował w zakup 75 butelek wódki w Peweksie lub Baltonie. Sobie tylko znanym sposobem przewoził to przez bramy portowe na statek i tam w specjalnej kryjówce ukrywał. Pamiętajmy – 75 butelek, to prawie 13 kartonów wódki, po 6 litrów w pudle. I jeśli 40 członków na burcie miało ten sam pomysł, to nagle na statku trzeba było ukryć 520 kartonów wódki lub około 3200 litrowych butelek. Wierzcie mi, to potężna logistyczna operacja. I wielce ryzykowna. Kontrabanda nie mogła być odkryta przez celników w Polsce przed wyjściem statku w morze, jak też przez celników w kraju docelowym, na przykład w Finlandii. No i na koniec, trzeba było jeszcze to tam wszystko sprzedać. A to był najbardziej ryzykowny fragment procederu, bo oczywiście nie było tam hurtowników, którzy za jednym razem zakupiliby ponad 500 kartonów wódki. Ponieważ o tym będzie w innej opowieści, zostawmy to w spokoju i załóżmy, że udało się nam wszystko sprzedać – całe 75 butelek (Cholerna praca!). Przebicie, np. w Skandynawii było świetne. Za jedną butelkę płacili równowartość 10 dolarów!
UWAGA! To są tylko rozważania teoretyczne. Gdybym miał ścieżkę, pozwalającą dostarczyć w Polsce na statek chociażby 10 kartonów wódki, następnie gdybym miał na statku dziuplę pozwalającą tą wódkę ukryć, a na koniec skandynawskiego odbiorcę towaru, to dzisiaj pewnie siedziałbym na Seszelach, a nie przed kompem, albo byłbym Kulczykiem-bis.
Mam jednak pewne podejrzenia, że paru takich specjalistów było...

Więc widzicie, za komuny, marynarz, czytaj przemytnik, całe swoje pracowite życie poświęcał przerzucaniu towarów przez granice, walce z socjalistycznym system ekonomii, organizowaniem zabezpieczaniem i pomnażaniem dochodu. Praca zawodowa była tylko koniecznym dodatkiem.

Warto tutaj wspomnieć, że dla przeważającej części pływającej braci nie było tak różowo. Bo statki pływały po całym świecie. Co miał naprzykład dorobić sobie marynarz, który płynął do Wietnamu i stał tam 6 miesięcy w delcie Mekongu? Choć zawsze coś tam się kombinowało.
Jednakże najlepsze były linie europejskie. Szybko, sprawnie i duży obrót. To była ta arystokracja i to teraz są te milionowe domy na Kamiennej Górze. Zachód natychmiast odpowiadał na zapotrzebowanie marynarzy i w Hamburgu, Rotterdamie, czy Antwerpii powstawały sklepy dla marynarzy. Tak zwani żydzi. U żyda kupowało się wszystko to, na co aktualnie był zbyt w Polsce. Nawet, gdy nie wiedziałeś, to oni ci podpowiedzieli, że na przykład najlepiej teraz idą swetry szetlandy, albo rajstopy kabaretki. Albo nawet mleko dla niemowlaków Milupa.

Inne dalekie linie też miały swoją przemytniczą specyfikę. Na przykład na Wielkie Jeziora amerykańskie, głównie do Chicago, woziło się suszone grzyby. Wyobrażacie to sobie? Grzyby! Ale też lisy, najlepiej srebrne pieśce. A do Brazylii prawdziwy ruski kawior w pół kilowych puszkach, Z kolei na Afrykę wszystko – od kremów Nivea, po tranzystorowe radyjka i resztę AGD.
Znam przypadki przemycania instrumentów muzycznych, nawet pianin do Meksyku. Kamieni szlachetnych i pół-szlachetnych z Zatoki Perskiej i Indii do Europy. Był okres, że Polska była zawalona takim jednym "piaskiem pustyni". Przemyt kości słoniowej, przemyt drewna tropikalnego, złotych monet i wiele, wiele innych.
Co przemycano i w co się wdał gang na jednym polskim statku, że w tajemniczych okolicznościach, jeden po drugim, zginęło trzech kapitanów. Zwłoki ostatniego wyłowiono na wschód od Gdańska w Górkach Zachodnich, z przymocowaną do ciała dużą gaśnicą.
Jest tego bardzo dużo i wiele z tego będzie tematem następnych opowieści.

*

Tutaj tylko chciałem naszkicować, żeby sobie romantycy i ci, co śpiewają szanty, uzmysłowili sobie, że za komuny życie marynarza to była ciężka przemytnicza praca. Niebezpieczna i ryzykowna. Można było stracić cały majątek, a nawet życie.
Wszystko to powodował komunizm. Stała ekonomia niedoboru. Idiotyczne przepisy, gnębienie obywateli, powodowały, że człowiek szukał obejścia, jakiegoś rozwiązania, by dało się żyć nieco lepiej.

Tak właśnie, na tak zwanym komunistycznym czarnym rynku, samoistnie powstał system, składający się z marynarzy, cinkciarzy i handlarzy, który sprawnie zaopatrywał kraj w najbardziej pożądane dobra. Przez władze oficjalnie był tępiony, ale nieoficjalnie niejeden komendant komisariatu, czy naczelnik Izby Skarbowej składał zamówienie na kupon krempliny, paskudnego, syntetycznego materiału, który w pewnym momencie stał się hitem przemytu.
*

Komunizm upadł, choć według mnie tylko się przepoczwarzył.
Nie ma już cinkciarzy? Bo po co? Najsilniejsi i najsprytniejsi z nich są teraz właścicielami kantorów. Można nawet powiedzieć, że mali, byli przestępcy wspierają teraz w obrocie finansowym, dużych gangsterów, czyli banki. Oczywiście całkiem legalnie i zgodnie z prawem.
A warto tu dodać, że spora część ówczesnych cinkciarzy, to była czysta ubecja, trzymająca swą ciężką łapę nad wszystkimi dziedzinami życia i gospodarki, więc oczywiste jest, że także nad czarnym rynkiem. Teraz są poważnymi finansistami konkurującymi z bankami w wymianie walut, stosujący te same tricki, spready, ceny zakupu i sprzedaży, private banking i tak dalej.

Marynarze przestali przemycać, jak ręką uciął. Niektórzy już po transformacji ciągle mieli jeszcze te szmuglerskie ciągoty, ale zostali szybko wyeliminowani, lub jak znajomy kapitan, odsiadują 10 lat za przemyt w potwornym więzieniu w Arabii Saudyjskiej.
Przemyt przestał się opłacać, bo praktycznie wszystko już w kraju można kupić. Oraz teraz marynarze zarabiają przecież "twarde". I bardzo sobie cenią. Do tego stopnia, że stali się wzorowymi członkami międzynarodowego morskiego społeczeństwa, wspaniale pracującymi, nie nadużywającymi alkoholu, zdyscyplinowanymi i godnymi zaufania.
Historie o kontrabandach opowiada się teraz, jak legendy.

Ponadto, oprócz marynarzy, już 3 miliony Polaków jeździ po świecie i zarabia pieniądze właśnie w "twardych".
"Z najnowszych danych NBP wynika, że w ubiegłym roku Polacy pracujący za granicą przysłali do kraju 17,4 mld zł (4,2 mld euro). To środki porównywalne z tymi, które inwestują u nas zagraniczne firmy.
Według wstępnych szacunków prof. Krystyny Iglickiej, rektor Uczelni Łazarskiego, w ubiegłym roku wyjechało z Polski około 140 tys. osób.
- To są niezwykle duże pieniądze przesłane legalnymi kanałami. Do nich trzeba dodać trzykrotnie większą kwotę przywiezioną z zagranicy w kieszeniach i walizkach rodaków - komentuje dla "Dziennika Gazety Prawnej" Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha. "
[ http://www.hotmoney.pl/Ile-emigranci-przywoza-do-Polski-To-duze-pieniadz... (link is external) ] .

I tutaj ciekawostka – mimo, że marynarze porzucili ostatecznie szmuglerski proceder, przynależny do ich profesji, inni polscy obywatele przejęli system kontrabandy.
Stałem statkiem badawczym dość długo w Haugesund, w Norwegii, przed mobilizacją i rozpoczęciem naukowego projektu i powoli zaczęły mi się kończyć papierosy. W Norwegii to masakra, paczka byle jakich papierosów kosztuje bagatelka – 16 dolarów, czyli prawie 50 zł!!! [ http://www.cigaretteprices.net/ (link is external) ] . Znajomy Norweg doradził: - nie bądź głupi, idź do Polaków, pracujących w stoczni i bedziesz mógł kupić dużo taniej. I poszedłem. Trafiłem do dobrze zaopatrzonego kantoru, gdzie mozna było dostać polską wódkę, piwo, no i rożne papierosy. Kupiłem marlborasy, jako rodak, a nie skalniak (Norweg) promocyjnie, po 8 dolarów za paczkę.
To i tak 100% zarobek.
No, no, no... zawsze byliśmy obrotnym narodem. I nadal jesteśmy.
.










___________________

[1]    http://vod.tvp.pl/24969793/10052016

[2]   http://niezalezna.pl/13823-operacja-zelazo-zboje-w-sluzbie-prl


Aktualny wróg świata #1



Demon przejmujący trwogą maluczkich. Smok, z którym nie mogą sobie poradzić współcześni rycerze spod tęczowej flagi.
Nasyłano już na niego morderców. Miał też zginąć w tragicznej katastrofie.
Niestety dla wrogów – wciąż trwa.

Oczywiście jest w moich słowach sporo przesady, jednakże i w Europie i w Polsce są setki ludzi, które wolałyby, żeby on nie istniał.
A świat zawsze sobie wymyślał, albo prawdziwych, albo sztucznych wrogów #1. Fidel Castro, Pol Pot, Muammar al-Kaddafi.
Zazwyczaj pełnili tą zaszczytną funkcję bycia No.1 po to, by na nich koncentrować całą złość ludzi; obarczać ich za swoje błędy i swoją nieudolność.

Nie ma chwilowo prawdziwych szkodników i oprawców. Ewentualnie są ludzie szkodzący swoją głupotą i uporem, jak Angela Merkel, która narobiła w całej Europie historycznego bigosu i w swoim narcyzmie, nie chce przyznać się do potwornego błędu, a tym bardziej wycofać się i nie kontynuować szkodliwej polityki. Jest też spryciarz pierwszej kategorii – Recep Erdogan, który z iście otomańską tradycją okrucieństwa i nieposzanowania życia, przeprowadza pogromy Kurdów, a z Unią Europejską cynicznie handluje, tak, żywym towarem, jakim są uciekinierzy z Azji i Afryki, zwabieni do Europy przez wspomnianą Merkel.
Oni nie są wrogami publicznymi. W żadnym wypadku. Wprost przeciwnie, cieszą się powszechnym szacunkiem, mimo tego, że już niedługo poważna i obiektywna historia oceni ich czyny jako wyjątkowo szkodliwe dla społeczności.
Lecz niestety, rządzi propaganda, głównie niemiecka, wszystkie te ZDFy, ARD, czy FAZy, które idąc na pasku rządu niemieckiego przedstawiają rzeczywistość nie taką, jaka ona jest na prawdę, tylko w taki sposób, aby usprawiedliwić działania Niemiec i zmajoryzowanej przez nich UE.

Jednakże całej tej propagandzie, zgodnej ze światłymi zaleceniami doktora Goebbelsa i propagandzistów Stalina, potrzebny jest wróg. I to nie jakiś odległy kacyk z drugiej półkuli, tylko człowiek działający po sąsiedzku – tuż za progiem.

Już w roku 2005-tym zaczęto zohydzać braci Kaczyńskich, jako przykład warcholstwa, pieniactwa i prawdziwej głupoty. Ze strony zachodniej Europy spotykała ich tylko pogarda i kpina.
Było, minęło, skutecznie pozbyto się prezydenta Lecha Kaczyńskiego i znowu, po dziesięciu latach, na czele polskiej polityki i władzy stanął Jarosław Kaczyński.
To jest fakt nie do zniesienia dla lewackiego zachodu, a w szczególności Niemiec. Ten człowiek nie dopuszcza do swobodnej eksploatacji, podkreślam – kolonialnej eksploatacji Polski. Więcej – on jest w stanie pokazać Polakom, że może być inaczej. Że perkal i koraliki rzucane Rzeczpospolitej, to ochłapy z pańskiego stołu oddawane posłusznej służbie i poddanym.

Należy więc go uczynić publicznym wrogiem numer 1. I to nie tylko w Europie, poza granicami Polski, ale także w jego własnym kraju.
Na walkę z Jarosławem Kaczyńskim i jego ugrupowaniem, PIS, przeznaczono ogromne sumy pieniędzy. To według zachodnich strategów nie są pieniądze wyrzucone w błoto, bo niszcząc Kaczyńskiego, będzie można ponownie dorwać się do rozlicznych bogactw, jakie Polska posiada. To nie tylko niesłychanie tania siła robocza, z płacami sztucznie utrzymywanymi na najniższym poziomie; to również nie tylko rozliczne bogactwa naturalne, ale to przede wszystkim potężny rynek zbytu, a także tania urodzajna ziemia i największe w Europie obszary leśne.
Kaczyńskiego należy więc wszelkimi możliwymi sposobami obrzydzać, pomniejszać i deprecjonować.
Ma on właśnie być tym znienawidzonym przez cały świat karłem. Jak się go nie da wymazać, to należy okryć pogardą, ośmieszyć i wzbudzić strach przed nim.

I takich właśnie poczynań jesteśmy świadkami.

Czasami zahaczam o radykalne, antypisowskie środowiska. Zazwyczaj jest to przykre doświadczenie. Koledzy z dawnych lat, onegdaj weseli i trzeźwo myślący, są w jakimś amoku, tańcu chocholim z "Wesela", zasklepieni w pułapce propagandowych stereotypów i haseł. Niezdolni do prawidłowej i uczciwej oceny rzeczywistości.
I zwornik tego wszystkiego – Jarosław Kaczyński. Nie miałem bladego pojęcia, jak on jest przezywany. Jakie absurdalne oskarżenia przeciwko niemu są wysuwane. Wyssane z palca opowieści. Złosliwe i obleśne opinie...
Lecz zawsze jedno jest wspólne – jakikolwiek temat dotyczący naszego kraju byłby poruszany, to dyskusja zawsze kończy się na wspólnym opluwaniu Kaczyńskiego. Jest on jak potężny magnes, który przyciągnął swoim polem wszystkich tych, którzy autentycznie go nienawidzą.
Czy może jest to naturalna potrzeba człowieka, by mieć osobistego wroga, na którym można koncentrować wszystkie swoje złe uczucia?
Mimo tej całej pogardy i nienawiści, jak satelity, nieustannie krążą wokół Kaczyńskiego; jak ćmy wokół płomienia, mimo, że to ich spala i są ludźmi znacznie gorszymi, niż potencjalnie nie powinni być.

I najważniejsze:
Jak Jarosław Kaczyński mówi, to wszyscy go słuchają.

Prezes wygłosił przemówienie. Media rządowe z przyczyn oczywistych transmitowały to zdarzenie. Lecz również wszystkie wrogie na codzień stacje to przemówienie transmitowały, aby potem przez długie godziny, w licznym gronie zaprzyjaźnionych ekspertów, analizować każde wypowiedziane słowo przemówienia prezesa.
Następnie jest on cytowany tygodniami, często, gęsto, zdania zmanipulowane, słowa wyrwane z kontekstu.
Lecz mówią o nim nieustannie. Nie mogą przestać.
Każde wystąpienie Kaczyńskiego to news najwyższej wagi. Stacje telewizyjnę przerywają program, choćby to była msza z Watykanu, czy jakiś Taniec z Gwiazdami.

Oni wszyscy dobrze wiedzą, mimo całej pogardy i obrzydzenia, choć nigdy, nawet we śnie, nie wypowiedzą tego otwarcie, że Jarosław Kaczyński to najważniejszy obecnie dla Polski człowiek. I czy chcą tego, czy nie, z czym się właśnie nie mogą pogodzić, od tego, co on uczyni zależy ich los.
Więc ta nachalna kontestacja podszyta jest również strachem. To także ten strach gromadzi ich przed telewizorami, gdy prezes przemawia. Bo może usłyszą wyrok? Albo dostaną nagrodę...

Środowiska antypisowskie, o których wspomniałem, pogodziły się już z faktem (dotarło to do nich w końcu), że zostały brutalnie oszukani i wykorzystani przez poprzednią władzę Platformy i PSLu – Tuska, Kopacz, Schetynę i pozostałych.
Musieli więc zmodyfikować narrację: tamci byli źli, ale ci są jeszcze gorsi.
Bo po prawdzie, w polityce nie ma dobrych. Zawsze są to egoiści i złodzieje, skoncentrowani na własnych karierach, a naród i kraj mający w dupie.
Kompletnie nie mieści się im w głowach i nie przyjmują tego do wiadomości, że jednak mogą być tacy ludzie, którzy chcą dobra dla wszystkich. Że chcą budować dla wspólnoty, a nie tylko dla siebie. Taki jednokolorowy obraz świata, a w szczególności Polski.

Tak jak ci rozliczni blogerzy i komentatorzy, czasami ze sporym posłuchem, którzy każde wydarzenie, każde działanie, czy projekt analizują, kto za tym stoi: sowieci, Niemcy, czy jak to nazywają – usrael.
Tak długo byliśmy, jako kraj zniewoleni, że już nie potrafią sobie wyobrazić, że może być inaczej – że stajemy się suwerenni, niezależni i sami stanowimy o sobie. To niemożliwe, twierdzą. Zawsze byliśmy pod butem kogoś.
Czyżby? Jak już ma się na stałe mentalność niewolnika, to faktycznie nie można sobie wolności wyobrazić.

Reasumując: sytuacja jest taka, że dla nas, dla obozu zjednoczonej prawicy, Jarosław Kaczyński jest naturalnym przywódcą. Mężem stanu i człowiekiem z wizją dobrej Polski. Mamy tyle zaufania w stosunku do jego umiejętności  i umysłu, że wierzymy, że jest on zdolny osiągnąć sukces. Nie tylko dla siebie, ale dla nas wszystkich: Polski i Polaków.
Natomiast dla naszych wrogów, tych wewnętrznych, głównie beneficjentów III RP i otumanionych przez propagandę pożytecznych idiotów, jak również tych spoza Polski, który z kontynentu chcą uczynić lewacki kołchoz, pod przywództwem zdegenerowanych mędrców z Brukseli i Strasburga, którzy tam uwili sobie przytulne gniazdka, Jarosław Kaczyński jest i będzie Wrogiem Numer 1.
I to choćby Polska stała się krajem mlekiem i miodem płynąca. Wreszcie rządzona przez prawowitego suwerena.

W sobotę, 7-go maja, zjednoczona, totalna opozycja organizuje uliczne pochody, których jawnym celem jest odebranie władzy PISowi i wyeliminowanie Kaczyńskiego.
Tymczasem prezes JK malutkim, drobnym gestem może te pochody zniszczyć i zesłać w niebyt.
Wystarczy, że ogłosi, że w newralgicznym momencie pochodu wygłosi ważne oświadczenie.
Widzę tych dziennikarzy i te wozy transmisyjne, mikrofony i kamery, jak na łeb, na szyję opuszczają pochód by udać się na miejsce, gdzie Jarosław Kaczyński będzie przemawiał.

Bo gdy Kaczyński mówi, to wszyscy go słuchają.
I zawsze jest to wiadomość dnia.


.