sobota, 20 czerwca 2015

STOP dojeniu Polaków!

 

"PAŃSTWO JEST BOGATE BOGACTWEM SWOICH OBYWATELI"
[ Adam Smith "Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów" ( An Inquiry into the Nature and Causes of the Wealth of Nations) 1776]
Powtarzam to chyba po raz setny. Aż do wymiotnego znudzenia. Prawda, którą wygłosił wybitny twórca ekonomii, nie może przebić się do tępych łbów tak zwanych ekonomistów współczesnych (nie wszystkich na szczęście, lecz niestety do tych, którzy mają wpływ na państwowe decyzje, daj Boże, tylko do października) i ukrywanie tej prawdy powoduje, że jesteśmy państwem powszechnej biedy, gdzie z trudem wiąże się koniec z końcem. Mimo peanów zachwytu wyrażanych przez całkowicie ogłupiałych i oderwanych od rzeczywistości polityków, jak Komorowski, Tusk i Kopacz, oraz ich obozu tłustych misi, którzy nie bacząc na państwo, które im powierzono, uwili sobie ciepłe i bogate gniazdko. A resztę narodu mając w głębokim poważaniu.
I co jest na dodatek najwredniejsze i wprost chamskie, to właśnie ci biedni Polacy, którzy rzadko przekraczają pułap 3 tysięcy miesięcznych zarobków na rękę, dostarczają państwu ponad 90% podatków !!!
Najbogatsi Polacy nie płacą podatków wcale, w ramach tzw. "optymalizacji struktury podatkowej".
To jest narodowa hańba i dziejowe świństwo.

Dopiero co napisałem tekst dotyczący wizjonerstwa, jakie będzie koniecznie potrzebne, po odsunięciu wreszcie od władzy największych i najbardziej cynicznych destruktorów w powojennej Polsce [ http://niepoprawni.pl/blog/jazgdyni/wizjonerzy-kukiz-vs-duda  , http://naszeblogi.pl/55471-wizjonerzy-kukiz-vs-duda ].
Wspomniałem tam tylko jednym słowem, że wizja Nowej Polski musi również zawierać gruntowną przebudowę systemu podatkowego. Szczególnie tego fragmentu, który dotyczy obywateli.

Pora radykalnie i raz na zawsze zerwać z nieludzkimi teoriami i praktykami ulubieńca lewaków, powalonego neoliberała od "terapii szokowej" i ideowego twórcy "planu Balcerowicza", Jeffreya Sachsa, bogatego, amerykańskiego pieszczocha, który sobie eksperymentuje na biedzie całych narodów w Afryce, czy Ameryce Łacińskiej i któremu durnie warszawskie skupione na początku lat dziewięćdziesiątych wokół Solidarności z Geremkiem i Balcerowiczem na czele, oddali naród polski do eksperymentów, czego skutki odczuwamy boleśnie po dwudziestu pięciu latach.
Co najgorsze, te typy, Petru, Balcerowicz i ich akolici, mają czelność ponownie pchać się do naprawy państwa! Niech znikną z państwa wraz z banksterami i gangsterami, których reprezentują. Pojawił się również ponownie na horyzoncie najbardziej bezwzględny i cyniczny międzynarodowy gracz, miliarder George Soros, również współautor planu Balcerowicza i polskiej terapii szokowej.

Tą grupę ekonomistów i ludzi z nimi powiązanych, jawnie i niejawnie reprezentujących międzynarodową finansjerę, kosztem polskiego obywatela, powinniśmy raz na zawsze, pogonić na zbity pysk.
I zapomnieć o nich. Raz daliśmy się oszukać i wystarczy.

Przepraszam za przydługi wstęp, ale zawsze na wspomnienie przestępczej, ba... morderczej dla naszego narodu triady – Balcerowicz, Sachs, Soros, nóż w kieszeni mi się otwiera.


Wracajmy więc do polskiego systemu podatkowego, który jest idiotyczny, krwiożerczy i bezwzględnie musi być zmieniony.
To, drodzy czytelnicy nie jest wymysł sfrustrowanego jazgdyni – Janusza Kamińskiego, dyletanta i obserwatora.
Wybitni i sensowni ekonomiści, oraz specjaliści od prawa podatkowego, widzą bezwzględną konieczność radykalnych zmian w polskim systemie podatkowym.
Co więcej, zdecydowanie twierdzą, że bez tego w Polsce nie będzie prawdziwego postępu i rozwoju.
Z wielką uwagą (i nie mniejszym zaskoczeniem) obejrzałem wczoraj w Polsacie (!!!) publiczne podsumowanie debaty o podatkach z udziałem czterech profesorów, z których niestety, rozpoznałem i zapamiętałem prof. Witolda Modzelewskiego, twórcę Instytutu Studiów Podatkowych oraz prof. Roberta Gwiazdowskiego z Centrum im. Adama Smitha. Dwaj pozostali niestety umknęli mej pamięci, mimo, ze ich rozważania były również mądre i wpisujące się w generalną potrzebę przebudowy systemu podatkowego.

Tok rozumowania i ostateczną diagnozę można przedstawić tak: "...reformowanie istniejącego systemu podatkowego nie ma sensu – jego zdaniem ten system trzeba zbudować od początku. „Trzeba zacząć od nowej ustawy. Tych podatków się już nie naprawi” - mówił prof. Modzelewski i apelował o zawarcie przez polityków ponadpartyjnego przymierza ws. podatków." [1]


Osobiście uważam, że debata o podatkach w Polsce jest znacznie ważniejsza dla obywateli niż dyskusja o JOWach, którą uważam za zastępczą i świadomie maskującą najważniejsze priorytety dla nowej władzy. Takie kukułcze jajo złośliwie i desperacko podrzucone w ostatniej chwili przez upadłego Komorowskiego.

Dlaczego my, Polacy jesteśmy tacy biedni?
Prawie tak, jak ruskie raby, a cztery razy biedniejsi od Greków i szesnaście razy biedniejsi od Szwajcarów.
Ja twierdzę, że w dużej mierze właśnie z powodu podatków, a konkretnie, co dla mnie jest bezwstydną i hańbiącą sprawą – opodatkowaniem pracy. I to jak!

Proszę popatrzyć na taki codzienny, prozaiczny przykład:
- podejmujemy pracę za 4 tysiące brutto;
- na rękę dostaniemy 3 240 zł, bo musimy zapłacić 19% PITu;
- nasz pracodawca do tych czterech tysięcy musi jeszcze dopłacić podatek i ZUS, tak, że w sumie będziemy go z tą naszą czterotysięczną pensją kosztować około 6 400 złotych;
- zaokrąglając – od 4 tysięcznej pensji pracownik ma na rękę 3 200, a państwo zabiera (zaokrąglając) : 2 400 zł (pracodawca) + 800 zł (pracownik) = 3 200 zł
Czyli na pensję 4 000 zł państwo nakłada 3 200 zł haraczu, czyli 80% kosztów pracy jednego zatrudnionego ze średnią krajową!
Ktoś mi powie, że to nie jest rozbój?

A pytanie jest jeszcze głębsze – po cholerę państwo to robi, jeżeli w budżecie głównie złożonym z pobranych podatków, PIT – podatek od obywateli, czyli podatek od pracy, stanowi tylko 14%? Dlaczego państwo nie może sobie tego odpuścić, darować ludziom to opodatkowanie pracy; oni się będą bogacić, a w końcu i tak państwu przyniosą więcej podatków, bo bedą więcej kupować i wydawać, co zaowocuje zwiększonym VATem i akcyzą.
Nic mi innego do głowy nie przychodzi, jak polityka świadomej i celowej pauperyzacji obywateli. Widocznie trzymanie ogółu w biedzie ma wybić narodowi głupie myśli o jakichś przemianach, rewolucjach, czy protestach przeciwko władzy.

A żeby było jeszcze głupiej, straszniej i śmieszniej (śmiech przez łzy), to ta bidota, zarabiająca te 3 tysiące, czyli połowę tego, co wicepremier Bieńkowska uznała za absolutne minimum dla idiotów i złodziei, dostarcza państwu ponad 90% tych podatków! Bogaci nie płacą wcale podatków. Po co? Mają na to swoje, fajne sposoby, które nazywają się " optymalizacją struktur podatkowych".

Dlaczego tak się dzieje, biedni płacą, państwo łupi, a bogatych nikt nie rusza?
Bo tak jest najłatwiej. Biedni obywatele są bezbronni. Nikt w ich obronie nie stanie. Co innego bogacze i korporacje z tabunami prawników i ekonomistów. Często pracownicy urzędów skarbowych są po prostu za głupi wobec nich. Często się ich boją. A również częstą są korupcyjnie powiązani.

Ja nie chcę zabawiać się w Janosika, zabierać bogatym i dawać biednym. Niech wszyscy mają to, co zdobyli ciężką pracą. I tak w końcu wydają te pieniądze w zależności od swojego bogactwa, zasilając budżet państwa. Nie o to chodzi by jedni byli krzywdzeni kosztem innych.

W nowym systemie podatkowym, którego nieuchronność prognozują i prof. Modzelewski i prof. Gwiazdowski trzeba po prostu utworzyć nowe strumienie podatkowe tak, by w końcu przestać, po najmniejszej linii oporu zdzierać pieniądze z obywateli. Zgodnie z fundamentalną zasadą Adama Smitha, że państwo będzie bogate, jak obywatele będą bogaci. A co zanegowała 25 lat temu zbójecka zgraja z Balcerowiczem, Sachsem i Sorosem.

Moja filozofia i poczucie sprawiedliwości wraz z dziejową logiką, wskazują na to, że podatki, jako obywatele powinniśmy płacić od konsumpcji i zysku. A nigdy od naszej pracy.
Warto tu przypomnieć tym wszystkim, którzy są za młodzi, by pamiętać, albo za starzy, żeby już zapomnieć, że podatek VAT (podatek od wartości dodanej – Value Added Tax), czyli własnie podatek konsumpcyjny, wprowadziliśmy w Polsce w 1993 roku i zmodyfikowaliśmy (podnosząc go okrutnie) po wejściu do Unii w 2004 roku. Za komuny nie było żadnego VATu, czyli ludność płaciła wówczas podatki o ponad połowę mniejsze !
A VAT daje wpływy do budżetu w wysokości 45% wobec 14% opodatkowania pracy.
Oraz istnieje jeszcze taki piękny podateczek, który nazywa się akcyza i który daje też 22% wpływu do budżetu. Akcyza to taki podatek pośredni, nałożony na dobra, aby ograniczyć ich spożycie. To taka teoretyczna bzdura. Bo niby co ma ograniczać akcyza nałożona na węgiel, czy benzynę? Kolejne oszustwo państwa wobec obywateli. Kiedyś było uczciwiej i akcyzę nakładano raczej na towary luksusowe, wcale nie niezbędne do życia – alkohole, papierosy, futra, złotą biżuterie itp. Teraz nasze złodziejskie państwo ładuje akcyzę gdzie się da.
Było nie było, podatek VAT i akcyza to w sumie 67% wpływów podatkowych do budżetu. I VAT oraz akcyzę płacą wszyscy. Przy każdym zakupie i każdej transakcji. I są to podatki natychmiast i automatycznie pobierane, więc może dlatego naród tak łatwo się na nie godzi i płaci je bez szemrania.

W poszukiwaniu nowych strumieni podatkowych, tak, aby nie uszczuplać dochodów państwa naukowcy zajmujący się na serio podatkami (a nie jak magicy Rostowski, Balcerowicz, czy Petru), widzą wiele niewykorzystanych możliwości.
Główna z nich, to tak zwane uszczelnienie systemu podatkowego. Mamy najniższą ściągalność podatków w Europie i największe oszustwa na podatku VAT. Mamy największą w Europie szarą strefę – 25%, głównie właśnie dlatego, że system podatkowy jest tak zabójczy dla ludzi.
"...wydajność w zakresie poboru podatków pogorszyła się istotnie podczas kryzysu i nie uległa poprawie". "Łączna wydajność poboru podatku dochodowego od osób fizycznych (PIT), podatku dochodowego od osób prawnych (CIT) oraz podatku od towarów i usług (VAT) w Polsce osiągnęła wysokość około 16 punktów PKB w 2008 r. i spadła do 14 punktów w 2009 r. Przez kilka lat wydajność poboru podatków była stabilna, ale w 2013 r. spadła do 13,1 punktów; projekcja na rok 2014 wynosi 13,5 punktów PKB" To słowa z Raportu MFW[2].
Zamiast egzekwować niezapłacone podatki nieudacznicy z ministerstwa finansów i jego służb, wymyślają nowe, coraz bardziej kretyńskie, jak  pomysł uzbierania 1,7 miliarda zł mandatów od kierowców za przekraczanie szybkości, albo co jest tak samo paskudne, ze większość kontrolo skarbowych w przedsiębiorstwach ma kończyć się karą i egzekucją.

Drugim ważnym celem obok uszczelnienia systemu jest walka ze wspomnianą już optymalizacją struktury podatków. To właśnie to, czym Viktor Orban tak się naraził międzynarodowej finansjerze. A jest to po prostu wyprowadzanie pieniędzy z zysków uzyskanych w Polsce poza granice kraju.
To głównie te słynne sieci handlowe, banki i korporacje z centralami w innych krajach, które właśnie z pomocą tej optymalizacji wykazują zero zysków i ogromne sumy transferują za granice.
Ale to również coraz więcej polskich przedsiębiorców, którzy swoje firmy rejestrują poza Polską i w ten sposób unikają naszych idiotycznych podatków. I nie muszą nawet szukać daleko, bo szybsi i mądrzejsi Czesi, Słowacy i Austriacy, tak zmodyfikowali i obniżyli swoje podatki, że każdemu Polakowi opłaca się założyć interes tam, a nie u siebie w kraju.

W dziedzinie podatków w Polsce toczy się gra oszustw, podstępów i kombinacji. Nic nie jest czyste, wszystko maksymalnie zagmatwane, a na dodatek rządzą nie przepisy, ale ich interpretacje, powodujące, że coś na Pomorzu jest w porządku w Urzędach Skarbowych, natomiast na Śląsku to jest surowo karane przestępstwo.
To musi być zmienione. I to jak najszybciej. Rządząca Platforma nie miała w tym najmniejszego interesu, bo jako władza całkowicie skorumpowana, świetnie się miała dzięki temu całemu bałaganowi. A narodem nigdy się nie przejmowała.

Hipokryzja i fałsz pięknie się uwidoczniła w czasie ostatnich wyborów prezydenckich. Gdy, podówczas jeszcze, kandydat Andrzej Duda przedstawiał programy powrotu z wiekiem emerytalnym do tradycyjnego modelu, czy postulował podniesienie kwoty wolnej od podatku, to przeciwnicy – rząd i jego propagandowe tuby ryczały grzmiącym głosem – A skąd on na to pieniądze weźmie ?! – starając się ośmieszyć Dudę, lecz gdy już Komorowski przegrał i Platforma zaczęła lawinowo zjeżdżać w sondażach, to premier Kopacz nagle znalazła pieniądze na podwyżki, premie i zakupy, których przecież w trakcie kampanii nie było.
Tak to już niestety jest, jak rządzą złodzieje i oszuści, którym nagle zrobiło się gorąco koło d.

Czas zerwać z fikcją systemu podatkowego w Polsce. Także z olbrzymimi kosztami obsługi systemu podatkowego i dziesiątkami tysięcy ludzi przy tym zatrudnionych. To jest parodia uczciwego rozwiązania.

Jak widać, mamy poważnych ekonomistów, którzy mają wizję i wiedzą, co robić, by uzdrowić stan finansów państwa i system podatkowy na którym to się opiera.
I wreszcie po raz pierwszy od II WŚ zrobić to tak, by obywatele swobodnie i uczciwie mogli się bogacić. A państwo przestało być prześladowcą traktującym każdego obywatela, jako potencjalnego przestępcę.

Jak zlikwiduje się opodatkowanie pracy, to tysiące urzędników sprawdzających PITy obywateli będzie mogło robić coś na prawdę pożytecznego.

Mimo pozytywnych refleksji po wysłuchaniu debaty profesorskiej o konieczności stworzenia zupełnie nowego systemu podatkowego, jest pewien element wzbudzający niepokój. To szeptana dyskusja, od dłuższego czasu, na temat ewentualnego wprowadzenia podatku katastralnego. Dla niezorientowanych, jest to opodatkowanie nieruchomości w wysokości zależnej od wartości katastralnej tejże nieruchomości. A wartość katastralna to wartość urzędowa dokonana w wyniku masowej wyceny.
Boję się tego, bo znów za dużo władzy i możliwości daje się urzędnikom. Poza tym, zdobycie nieruchomości, czy to poprzez zakup, czy też budując samemu, było już obłożone podatkami na początku, więc dlaczego jeszcze raz obywatele mają za to płacić. Uważam ten podatek za niesprawiedliwy.
Natomiast, przy restrykcyjnym określeniu granic, uczciwym podatkiem jest podatek od luksusu, czyli podatek od dóbr majątkowych o wysokiej wartości.
Jak ktoś sobie stawia pałac o 16 pokojach na dziesięciu hektarach, to niech za to płaci dodatkowy podatek, także za samochód z sześciolitrowym silnikiem i 400 KM. Albo za prywatny samolot lub pełnomorski jacht kabinowy. W Grecji za luksus uważane są przydomowe baseny.
Tutaj nie mam litości. Jeżeli kogoś stać na ostentacyjną rozrzutność, to niestety musi za to państwu zapłacić.

Bogaczy, czy miliarderów mamy niewielu. Nie mieszczą się nawet w pierwszych 500 najbogatszych rankingu Forbesa. Czyli nawet nasi najbogatsi nie są na tym świecie tacy bogaci. Trzeba jednak wziąć poprawkę, że nie mają oni majątku wypracowanego lub dziedzicznego, tylko spekulacyjny, zdobyty w podejrzanych okolicznościach. Dlatego nie mam do nich żadnego szacunku.
A i tak, jak tylko mogą, unikają oni płacenia podatków. Zrozpaczony po przegranej Komorowskiego pan Mazgaj, właściciel sieci Alma i Krakowskiego Kredensu oświadczył: - "Trzeba będzie wyprowadzić się do Monaco".
I tak będzie, gdy zaczniemy zmieniać system podatkowy. Szachraje i macherzy, grube ryby mętnej wody uciekną z Polski. Lecz na ich miejsce, gdy system podatkowy będzie jasny i przyjazny, pojawi się tysiące inwestorów ze świata, uczciwych i rzetelnych, bo takich też jest mnóstwo.

Dajmy spokój tym promilom Polaków, którzy krętymi drogami dorobili się majątku (Prawda panie Kulczyk? A co pan, panie Krauze powie o firmie państwa Kajkowskich, z której pan wyszedł, a założycieli zrujnował?)

My, dokładnie 96% obywateli chcemy państwa z prostym, przejrzystym i sprawiedliwym systemem podatkowym. Takim, który nie będzie nas gnębił, dawał kwiaciarkom na rynku kasy fiskalne, będzie prosty i jasny, tak, że każdy swobodnie wypełni zeznanie podatkowe, bez pomocy biegłych księgowych.

Nie chcemy złodziejskiego systemu podatkowego, w którym po 40 latach pracy, ba... nawet 50 latach pracy i uczciwego płacenia podatków, nasza marna emerytura, minimum 885 złotych, obłożona jest ciągle podatkiem! To już jest takie ordynarne, że słów brak. Emerytury muszą być wolne od podatków. To nie jest żaden pieprzony zysk. To własne z trudem gromadzone pieniądze, już tysiąc razy opodatkowane.

To tylko fragment dywagacji o wielkiej niesprawiedliwości finansowej, jaka w Polsce panuje. Przyjdzie czas i trzeba będzie zając się Zakładem Ubezpieczeń Społecznych – ZUSem, stawiającym sobie pałace w każdej gminie, z milionem pracowników i absurdalnie wysokimi premiami. Trzeba rozpieprzyć Narodowy Fundusz Zdrowia z tysiącami darmozjadów niszczącymi służbę zdrowia,
Jest tego wiele.
Ale zacznijmy od podatków i dajmy Polakom odetchnąć głębiej.





[1]    http://www.alternatywapis.pl/debaty/debata-ekonomiczna/debata-ekonomiczna-4/ 
[2]   http://www.forbes.pl/mfw-sciagalnosc-podatkow-w-polsce-kuleje,artykuly,194375,1,1.html#
[3] 

...............

Ps.

" W czwartek 5 maja br. rząd przyjął projekt ustawy budżetowej na 2012 r. Dochody wyniosą 292,7 mld zł, wydatki nie więcej niż 327,7 mld zł, a deficyt nie przekroczy 35,0 mld zł. Największe wydatki zostaną poniesione na dotacje i subwencje, potrzeby bieżące jednostek budżetowych oraz obsługę długu publicznego.
Podatkowe dochody budżetu państwa oszacowano na 269,4 mld zł (to 92% wpływów budżetowych), w tym:
  • VAT – 132,5 mld zł, czyli 45% dochodów państwa,
  • akcyza – 63,4 mld zł to 22% wpływów do budżetu,
  • PIT – 42,4 mld zł, czyli 14%,
  • CIT – 29,6 mld zł, czyli 10%.
Niepodatkowe dochody wyniosą 21,5 mld zł. Z prywatyzacji do kasy państwa ma wpłynąć 10 mld zł.
http://www.pit.pl/aktualnosci-podatkowe/2011/archiwum-2011-v/0905-ile-panstwo-zarabia-na-podatkach-9854/

 

piątek, 19 czerwca 2015

Każdy człowiek to osobny wszechświat

Na początku była myśl, powiedział jeden mędrzec. Na początku był chaos, mówi inny. Czyżby? Początek jest znacznie prostszy - dla wszechświata to osobliwy punkt, który nagle wybucha, a dla człowieka spirala DNA. Potem wszystko zaczyna się komplikować.

George Fitzgerald Smoot, profesor Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley w dziedzinie astrofizyki i kosmologii, uhonorowany Noblem napisał książkę wydaną u nas jako "Narodziny Galaktyk" (org. "Wrinkles in Time"). I w tej fajnej książce napisał m.in. tak:

"... gdy zbliżamy się do chwili stworzenia, składniki wszechświata i rządzące nim prawa stają się coraz prostsze. ... Warto porównać ewolucję wszechświata z życiem, a mówiąc prościej, z życiem dowolnej pojedynczej osoby. Każdy z nas jest niezwykle skomplikowanym układem, zdolnym do niezliczonych zachowań i myśli. Można jednak prześledzić rozwój dowolnej osoby wstecz w czasie, aż do chwili połączenia się plemnika z jajem. Widzimy, że dana osoba staje się coraz prostsza, aż wreszcie zostaje zredukowana do informacji zawartej w DNA. Rozwój, który przekształca zakodowaną w DNA informację w dojrzałego osobnika, to proces narastającego komplikowania. Uważam, że z podobną sytuacją mamy do czynienia w kosmologii [jak powstał Wszechświat - moje]. Widzimy, jak skomplikowany jest dzisiejszy wszechświat i sami jesteśmy częścią tego skomplikowanego układu."

Czy to nie jest piękna analogia? I jakie pole do snucia rozważań i hipotez...

Czy można (oczywiście w dużym uproszczeniu) uznać podwójną helixę DNA za skompresowaną informację o dorosłym osobniku. Ja bym to widział nieco inaczej - jest to program, zespół algorytmów - co się ma dziać i jak postępować. Raczej, trzymając się komputerowej nomenklatury, to byłaby np. Java, albo nawet sam Windows czy Linux.
A później, gdy już DNA zaczyna działać, to każdorazowo pracuje on w tak różnorodnych warunkach i z natury rzeczy w oparciu o nieliniową dynamikę procesów, że w rezultacie mamy wielką różnorodność dojrzałych osobników.
Biorąc to pod uwagę, z w zasadzie prostej struktury DNA powstaje bardzo skomplikowany układ dorosłego osobnika.

Autor również wspomina, że w ewolucji (szeroko pojętej, nie tylko natury) bardzo ważną rolę odgrywają przemiany fazowe (jak woda - lód). Ciekawe, gdzie i czy w ogóle w rozwoju osobniczym moglibyśmy znaleźć takie przemiany.


Cały wszechświat, czy kosmos, gdy był w pierwszym i jedynym punkcie osobliwości, to wszystko było niesłychanie proste. Fakt, że przez jedną kwadrylionową sekundy i w temperaturze 10 do 34 potęgi. Nie mniej, totalna prostota. Później zaczęły powstawać fotony, oddziaływania mocne i słabe, jakieś tam kwarki, z tego protony, neutrony, elektrony, potem to stygło i jest wodór i hel...i dalej, dalej... i są gwiazdy, galaktyki, gromady, czarna materia i czarne dziury; a co najważniejsze - przestrzeń i czas.
Z dużym poziomem wyobraźni, biorąc te nowe DNA za pierwotną osobliwość, to nasza spiralka potrafi również wyprodukować całkiem niesamowite twory, gdzie na końcu kreacji jest tak ulubiona przeze mnie świadomość i myśl.



==========================

"Gdy zastanawiam się nad sobą i swoimi sposobami myślenia, jestem bliski wniosku, że dar fantazjowania znaczył dla mnie więcej niż mój talent przyswajania wiedzy."
ALBERT EINSTEIN

środa, 17 czerwca 2015

Wizjonerzy? Kukiz vs. Duda


Czy Paweł Kukiz jest wizjonerem? Nie jest. A może Andrzej Duda i Jarosław Kaczyński? Raczej wątpię.
Oni wszyscy wiedzą dobrze co jest źle i co trzeba naprawić. Zazwyczaj wiedzą to samo, co widzi każdy z nas. Te wszystkie błędy, defekty, szalbierstwa, które nie pozwalają się Polsce rozwijać, tak, jak powinna.
Całe te chwytliwe apele ze sceny, jakie całkiem słusznie demonstruje Kukiz to tylko naprawa. Z głównym hasłem – zmienić brygadę remontową! Odsunąć na zawsze tych cwanych, notorycznych psujów, co przez 25 lat tylko kasę tłuką i zastąpić ich przez młodszych, sprawniejszych i uczciwszych, by dalej robili to samo.

Nie ma niestety wizji. Takiej Iskry Bożej, która pozwoliłaby Polsce wystrzelić do przodu, jak rakieta Tytan.

Pierwszy krok, jakim było przejęcie urzędu prezydenta RP z rąk wyjątkowego nieudacznika i szkodnika Komorowskiego jest niewątpliwym sukcesem. To musiało być dokonane, żeby lawinę oderwać od stoku po którym Polska staczała się w niebyt. I Bogu dzięki, to zwycięstwo to otwarcie szeroko bramy, by zapoczątkować przeobrażenie kraju.

Tylko jak? Co dalej?

Możemy oczywiście iść ustaloną, żmudną drogą powolnych przemian i  nieustannych korekt, by gdzieś tak po dwudziestu latach znaleźć się w miejscu, gdzie czołowe kraje zachodu będą dziesięć lat wcześniej.
Lecz czy musimy to robić? Czy nie ma innej drogi? Innego sposobu?

Należę do kasty inżynierów. A dalej zawężając grupę – do ludzi, którzy zajmują się nowymi projektami. Dlatego właśnie głowy nasze, bez przerwy zapełnione są różnorakimi wizjami. To właśnie stąd macie te wszystkie swoje cacka. To przez nas niestety młode pokolenie będzie miało kłopoty z kręgami szyjnymi nieustannie pochylając się nad smartfonami i wyczyniając hocki-klocki na dotykowym ekranie.
My musimy być na bieżąco. Musimy bez przerwy śledzić, co się dzieje w w szeroko pojętym postępie. Musimy nadążać za szpicą, która określa kierunek rozwoju świata.

Inni też to po trafią. Popatrzmy na banki. Te nieustannie wprowadzają najnowocześniejszą technikę i metody zarządzania (po prawdzie grabieży). Czy gdzieś w bankach padają komputery, czy inne systemy? W swojej kreatywności, jak drenować kieszenie klientów banki są mistrzami wizjonerstwa i pomysłowości. Tylko niestety szkoda, że na niekorzyść ludności.
A systemy telekomunikacyjne? Bezustanne wdrożenia najnowocześniejszych technologii. Czy mamy pojęcie, kiedy cała Polska została pokryta światłowodami? Czy mamy pojęcie, czym jest technologia LTE i jaki kolosalny przełom niesie za sobą? Nie mamy pojęcia, bo to dzieje się jakby obok, a my jesteśmy tylko skromnymi konsumentami. I to nam wystarcza.

Lecz na tym koniec. Cała reszta, co czyni substancję i tkankę państwa, leży i kwiczy na łopatkach, nie nadążając, ba, nie mając nawet chęci, by załapać się w XXI wiek. Aparat państwowy, wymiar sprawiedliwości, służba zdrowia, zarządzanie gospodarką i skarbem państwa i cała reszta, niezależnie, czy u władzy są najnowocześniejsi liberałowie, czy ultra konserwatyści, są tak nędzne, tak przestarzałe, że płakać się chce. Czym to się różni od totalitarnej komuny? Chyba tylko tym, że, nomen omen, jest jeszcze bardziej wrogie dla obywatela i jeszcze bardziej utrwala systemowe patologie.

W historii potrafiliśmy błysnąć i nagle mieć wspaniałą wizję, która miała rezonans w całym świecie.
Gdy 3 maja 1791 uchwaliliśmy nową konstytucję, to cała Europa zatrzęsła się w posadach. Oczywiście i niestety, byliśmy słabi i ruskie natychmiast zbrojnie wystąpiły przeciw, jak zwykle znajdując w Polsce zdrajców, których mamy zawsze aż zanadto, a szkopy perfidnie po raz któryś zdradziły.
To, jak na tamte czasy była w skostniałej Europie wspaniała wizja. Cóż z tego, zrozumieć ją i docenić można było tylko w dalekiej Ameryce.

Historycznie bliżej, bo 11 listopada 1918 (już za trzy lata stulecie!) Józef Piłsudski objął władzę w Polsce, najpierw wojskową, potem cywilną i oto, po 123 latach nieistnienia, suwerenna Polska powstała, jak Feniks z popiołów. I to mimo szalonego sprzeciwu wielu europejskich mocarstw, w tym najbliższych sąsiadów.
I może by ta Polska szybko upadła, wobec politycznych nacisków, gdyby ponownie, nasi ojcowie i dziadowie nie mieli wizji niepodległej ojczyzny.
To, co udało się zrobić, w krótkim, dwudziestoletnim okresie międzywojnia, to ewenement na skalę światową. Porównajmy to choćby z dwudziesto-pięcioletnim okresem współczesności od roku 1989. Jakie marnotrawienie i kradzież zasobów państwa. Jakie niszczenie obywateli...
To, historia pewnie przyzna, celowa destrukcja państwa Polska. Rozwalenie na strzępy i utopienie Polaków w europejskim bagnie.
A w koło biega pełno kretynów pokrzykując: - To złoty wiek Polski! Najlepsze czasy od Kazimierza Wielkiego! Nigdy tak dobrze nie było.
To się nazywa klasyczne czarowanie rzeczywistości i robienie ludziom wody z mózgu.
Nieważne... To już ostateczny koniec szubrawców i neo-targowiczan. O tym za chwilę.

Te dwa, podane przeze mnie fakty historyczne udowodniają, że potrafimy być narodem wizjonerskim. A nie każdemu narodowi to jest dane.

Wtrącę tutaj jeszcze jedną inżynierską obserwację, by udowodnić powyższe słowa.
Z wielką uwagą i sporą satysfakcją obserwuję amerykańskich naukowców i inżynierów, jak testują i demonstrują swojego najnowszego robota "geparda"; pierwszego takiego, który potrafi szybko biegać, a nie posuwać się powoli i chybotliwie, jak zombie – żywy trup. Gepard potrafi nawet skakać przez przeszkody. To autentycznie niesamowite! Dla przeciętnego obserwatora to zazwyczaj nic takiego, bo przecież każdy z nas potrafi to robić i jak do tej pory nawet lepiej. Nie proszę państwa, to wybitne osiągnięcie myśli ludzkiej. A rezultaty tego zobaczymy już wkrótce. To coś takiego, jak skonstruowanie lokomotywy Stephensona z 1829 roku.
Fakt, straciliśmy nieco wrażliwość, gdyż tak jesteśmy bez przerwy zalewani efektami postępu techniki, że zobojętnieliśmy na wszelkie istotne i nieistotne nowinki.
Lecz nie o to chodzi. Użyłem tego "geparda", biegającego i skaczącego swobodnie i zmyślnie, żeby pokazać coś innego.
Obserwuję, jak od dłuższego czasu Japończycy się trudzą, by skonstruować robota, doprawdy dosyć prymitywnego, który ma wejść do radioaktywnego piekła ruin Fukushimy, wytrzymać promieniowanie, ominąć przeszkody, pootwierać parę drzwi i na koniec poodkręcać kilka zaworów. Te ich dotychczasowe osiągnięcia, to autentyczne zombie, o nieskoordynowanych ruchach, powolne, nieprecyzyjne i nieskuteczne.
Dlaczego tak jest? Bo niestety Japończycy, przynajmniej ci współcześni, nie są narodem kreatywnym. Nie mają wizji. To wspaniali odtwórcy. Zazwyczaj czyichś pomysłów. Pewien jestem, że jakby do tego projektu dopuścić, powiedzmy piętnasto-osobową grupę młodych polskich informatyków, automatyków, robotyków i inżynierów, to problem rozbrojenia Fukushimy dawno byłby już rozwiązany. Ale na to japońska duma nie pozwala.

Potrafimy być narodem wizjonerów. Dowodów aż za nadto.
Ferajna Tuska, zwieńczająca 25 – letnie bezhołowie też miała wizję, a jakże! Jak się nakraść, jak zapewnić rodzinie i kumplom dobrobyt, jak najkorzystniej dla siebie samych sprzedać i rozgrabić majątek, który nigdy do nich nie należał. Ich wizja była anty polska i anty narodowa. Jestem zdecydowanie przekonany, że za swoją działalność powinni ponieść odpowiedzialność przed trybunałem stanu i przed sądami powszechnymi. Lecz dopiero wtedy, gdy do polskich sądów powróci sprawiedliwość, a część dzisiejszych usłużnych, czy "gorących" sędziów, prokuratorów i adwokatów też znajdzie się na ławie oskarżonych.

Gwałtownie potrzebujemy nowych wizjonerów. I to ludzi najwyższego lotu. Potrzebny jest nowy Małachowski, Potocki, Kołłątaj, Staszic. Potrzebny jest nowy Józef Piłsudski.

Wizja, a konkretnie projekt Nowa Polska wymaga kolosalnego wybiegnięcia do przodu. To nie może być coś na dzisiaj. To musi być coś na jutro. I to na bardzo długo. I musi być to coś nowatorskiego.
To jasne, jak wszyscy wiemy ze szkoły, najłatwiej jest zrzynać od innych. Ale oni te swoje struktury, modele, czy konstytucje mają już od lat, co najmniej, kilkudziesięciu. Toteż w żadnym wypadku nie może to być nowatorskie i dobre na dzisiaj i jutro. Musimy sami coś wymyślić. Nie potrafimy?

Wizja Nowej Polski powinna precyzyjnie określić model państwa. Precyzyjnie określić wszystkie współzależności: między suwerenem – obywatelami, a całym aparatem władzy i administracji. Również pomiędzy poszczególnymi elementami władzy. Suweren musi mieć nieustanny wpływ na wszystkie newralgiczne kwestie istnienia i działalności swojego państwa. Władza, w całości, lub każdy jej element nie może się wyrodzić tak, by obywatele stracili nad nim kontrolę, choćby na chwilę. W cały nowy układ tworzący państwo musi być wbudowany na stałe system zabezpieczeń i bezpieczników, których dotychczas nie ma żadna demokracja. Suweren w każdej chwili może odwołać jakąkolwiek konstytuantę, jeżeli ta nie spełnia oczekiwań, albo zaczyna być niesterowalna. A należy przemyśleć, czy konstytuantą nie powinien być oprócz, jak dotychczas, prezydent, sejm, senat, władze terytorialne, ale również sędziowie i prokuratorzy na kierowniczych stanowiskach; komendanci policji, szefowie opieki zdrowia.
To wszystko prosto i jasno, bez ryzyka błędnych interpretacji, powinno być zapisane na niewielu kartkach nowej konstytucji. Musi być tam dokładnie wszystko, co dotyczy każdego bez wyjątku obywatela i całej, konstytucyjnej władzy.
Specjalny nacisk powinien być nałożony na zupełnie nowy mechanizm wyborów. Mnie osobiście nie całkowicie odpowiada dotychczasowa metoda wyborcza, czy też system JOWów, lub mieszany. Potrafiliśmy rozszyfrować szkopską Enigmę, to nie jesteśmy zdolni stworzyć sprawiedliwego systemu wyborczego? Z takimi polskimi matematykami, jak Stefan Banach, Hugo Steinhaus, czy Stanisław Ulam, ze sięgnę tylko do tzw. szkoły lwowskiej? Z tymi młodymi twórcami gier, którzy na "Wiedźminie" zarabiają na świecie miliony?

No dobrze, nie ma co za bardzo wchodzić w szczegóły. Od szczegółów powinni być wybitni specjaliści, których Polska zatrudni. Żeby nie było wątpliwości – nasi specjaliści. Nie od Sachsa, Sorosa, czy Instytutu Batorego.

Oczywiście, żeby powstała taka wizja potrzebny jest tylko jeden człowiek. To w jego głowie ukształtuje się obraz nowej rzeczywistości. To on sobie potem sam dobierze "ojców założycieli".

Jeżeli nie otrzymamy wizjonerskiego planu dla Polski, to nie nastąpi żaden przełom. Bo przełom musi być. Inaczej będzie to marna ewolucja  powolnym ruchem robaczkowym, a wiemy, co wówczas jest na końcu.
Popatrzmy sobie zresztą na finalny efekt takiej ewolucji, gdy na początku lat dziewięćdziesiątych zaniechano rozliczenia, dekomunizacji i lustracji a majątek i gospodarkę oddano na stracenie Balcerowiczowi i Geremkowi. Co w efekcie mamy po 25 latach? Tuska, Komorowskiego i Kopacz. Aha... i jeszcze  najbogatszego Polaka – Kulczyka.

Zamknę te dywagacje powrotem do pierwszego zdania – czy Duda i Kukiz, a może obaj razem są zdolni mieć wizję takiej Polski, w której wreszcie wszyscy będziemy się dobrze czuli i będzie uczciwie i sprawiedliwie?
Przekonamy się wkrótce.


.

czwartek, 11 czerwca 2015

Wygrana Dudy zawaliła konstrukcję



Bardzo się starali. Lecz tym razem nie dali rady. Komorowski przegrał. A tak bardzo chodziło o utrzymanie status quo.
Nie Polsce i nie Polakom. Naszym nadzorcom kondominium – Rosji i Niemcom.
A teraz wszystko się posypało. Najprymitywniejsi z nich do tej pory nie mogą pojąć, co się stało. Niesiołowski wrzeszczy w stacjach telewizyjnych, że czeka nas tragedia. Bo przy braku Komorowskiego, tylko PO może rządzić Polską. Każdy inny doprowadzi ją do ruiny.
Ciekaw jestem, w jakim instytucie im. Pawłowa Niesiołowski został zaprogramowany?

Nadzorcy Polski powinni lepiej studiować upadek kolonializmu. Zawsze przychodził taki moment, że powstawały ruchy narodowo – wyzwoleńcze. I tutaj, w Polsce, masz ci babo placek, przegapili.
I to nowe przebudzenie Polaków, którego nawet nie można nazwać ogólnonarodowym ruchem, a którego najbardziej znaczącym wyrazem były spontaniczne RKW – Ruchy Kontroli Wyborów, popsuło dobrą, starą i wielokrotnie sprawdzoną, maszynę wyborczą. Nagle, dosłownie głosami na granicy bezpieczeństwa, choć wyborcza machina na pełnych obrotach ściągała wynik w dół, wygrał nie ten co miał, kandydat PiSu Andrzej Duda.
Jeżeli ktoś nie zauważył, to w obozie władzy szok był wielki. To była dla nich klęska i tragedia. Jak obcięcie jednej z dwóch nóg, na których Polska stała.
Już tylko kwestią czasu było, kiedy wszystko runie, bo Polska to nie czapla i za długo na jednej nodze nie wytrzyma.
Chociaż starali się tego po sobie nie pokazywać, to klęską Komorowskiego zdruzgotani byli jego rosyjscy opiekunowie. Bo chyba nikt nie ma najmniejszej wątpliwości, że były prezydent reprezentował opcję kremlowską, otoczony tymi wszystkimi komunistami, jak Nałęcz, czy generałami po szkołach GRU (1987, kurs Sztabu Generalnego ZSRS), jak Stanisław Koziej.
Nagle, przy braku Komorowskiego, Rosjanie tracą potężną siłę wpływu. Można z pełnym przekonaniem powiedzieć, że pozycja Rosji, jednej z metropolii kondominium, drastycznie w Polsce osłabła. Osłabła nie do przyjęcia również dla tych, co starają się dbać o światową równowagę. Ale kto to jest, napiszę dalej.

Osłabienie wpływów Rosji w Polsce po upadku Komorowskiego automatycznie wyniosło do góry Niemców – drugą metropolię. Niemcy oprócz podstępnego zawłaszczenia dużych połaci gospodarki, mają dominujący wpływ na rządzącą Platformę Obywatelską, a w szczególności na Donalda Tuska, premier Kopacz i marszałka Sikorskiego, choć wielu twierdzi, że ten ostatni jest prowadzony przez służby brytyjskie. Toteż, przy braku Komorowskiego, zdecydowanie wzrasta wpływ Niemiec na Polskę. Czy również pojawienie się w tej chwili książki Jurgena Rotha o Smoleńsku nie było również grą na zdeprecjonowanie pozycji Rosji i Komorowskiego?
Tak, czy inaczej, równowaga w Polsce i w konsekwencji w Europie środkowo – wschodniej została mocno zachwiana.

Oczywiście, nie można było do tego dopuścić. A konkretnie, nie mogły do tego dopuścić Stany Zjednoczone.
Póki w Polsce panowała względna równowaga wpływów rosyjskich i niemieckich, czego pilnował odwołany właśnie do USA, co samo w sobie jest symptomatyczne, ambasador Stephen Mull, to Biały Dom miał względny spokój i niewiele powodów do obaw. Jednakże nagły spadek wpływów rosyjskich i wzrost znaczenia Niemiec w regionie, dewastował politykę europejską Stanów Zjednoczonych. Nie zapominajmy, że zarówno Rosja, jak i Niemcy, są państwami zdecydowanie anty-amerykańskimi. Rosja jawnie, a Niemcy w sposób zawoalowany, bo powojenne paryskie traktaty, na które przystał Konrad Adenauer, ciągle trzymają Niemców za pysk.
Z tego powodu, europejska polityka USA opiera się, jak dotychczas, na utrzymywaniu chwiejnej równowagi pomiędzy rosyjskimi i niemieckim wpływami.
I czy my chcemy tego, czy nie, Polska jest punktem centralnym w tej sprawie.By przywrócić względną równowagę trzeba było szybko osłabić czynnik niemiecki, czyli rząd i Platformę Obywatelską.

Jak wszyscy mający jako takie rozeznanie wiedzą, w Polsce nie ma niezależnych służb specjalnych. Nadal przyjmuje się, że znaczna część służb wojskowych jest pod rosyjskim wpływem, natomiast służby cywilne raczej skłonne są ulegać wpływom amerykańskim.
Po niespodziewanej porażce Komorowskiego 24 maja, Amerykanie błyskawicznie uruchamiają swoje kontakty w polskich służbach, a te podsycają ogień pod tlącą się od roku aferą podsłuchową (może zawczasu przygotowaną by jej użyć, kiedy będzie trzeba), aktywizują słupy, takie jak Falenta, czy tutaj konkretnie Stonoga, a te upubliczniając akta prokuratury doprowadzają do kompromitacji władzy i konieczności rekonstrukcji rządu. Ewa Kopacz wprawdzie się utrzymała na stanowisku premiera, ale kto wie, na jak długo.
Zresztą to już jest chyba nieistotne, bo dalszy cel został osiągnięty i PO raczej będzie walczyć o to, by się dostać do sejmu, niż walczyć o władzę.
Dobór usuniętych ministrów jest raczej tutaj mniej istotny. Warto jednak dodać, że Arłukowicz został usunięty profilaktycznie, bo nad Ministerstwem Zdrowia zbierają się kolejne czarne chmury związane z aferą, która na dniach się wywali, dotyczącą korupcyjnego eksportu leków przez hurtownie farmaceutyczne za granicę, na co osobiście dał przyzwolenie Arłukowicz, czyszcząc polski rynek z wielu najwartościowszych leków, w tym tych ratujących życie.

Sukcesem Polski i Polaków jest natomiast odsunięcie, choć ten już zapowiada bliski powrót, niebywałego szkodnika i pasożyta (słynne kilometrówki) – bufona i pyszałka Radosława Sikorskiego. Przypomnę – niedoszłego prezydenta, niedoszłego szefa NATO, niedoszłego komisarza UE, a teraz już byłego marszałka sejmu i byłego ministra spraw zagranicznych.
Jego odsunięcie może tylko świadczyć, że istnieją na niego takie kwity i haki, że pewnie by przewróciły całą scenę polityczną.

Odsunięcie Komorowskiego i upadek PO stawia pytanie – co dalej?
Czy będziemy już mieli do czynienia, jak to opisywali poważni politolodzy i wiarygodni futuryści, z budowaniem niezależnej Polski, by ją doprowadzić do stanowiska regionalnego lidera i naturalnego buforu przeciwko nadmiernemu wzmacnianiu się w Europie centralno – wschodniej, Niemiec i Rosji?
Nie jest żadną tajemnicą, że władze USA już od dosyć dawna rozważają taki projekt, o czym m.in mówił Zbigniew Brzeziński.
Stany Zjednoczone w ten sposób zabezpieczyłyby sobie silne wpływy w Europie i możliwość decyzji na rozwój wypadków w tym regionie. Oczywiście, trzymając przy pomocy Polski w szachu i Niemcy i Rosję.
Może też taką pierwszą jaskółką, która przemknęła niezauważona, była sprzedaż telewizji TVN grupie amerykańskiej, chociaż to Niemcy najbardziej ostrzyli sobie na to zęby.

No dobrze, ale co my Polacy, obywatele będziemy mieli z takiego rozwoju wydarzeń? Niewątpliwie więcej demokracji, więcej bezpieczeństwa w stosunku do zagrożeń płynących z Moskwy, więcej sprawiedliwości, mniej dzikiego kapitalizmu i wyzysku, oraz osłabienie idiotyzmów Brukseli.

I mimo wszystko, mimo tego amerykańskiego wpływu na polskie życie, przekonany jestem, że będziemy mieli znacznie więcej suwerenności.
No i komuniści będą mieli znacznie gorzej. A to radosna perspektywa.


.

wtorek, 9 czerwca 2015

Ech... gdzie czasy, jak sadzalismy na odwróconym taborecie

 
Siedzieli sobie jak zwykle na dyskretnej ławeczce, twardej i niewygodnej, ale za to tak prostej, że nie można tam było ukryć żadnego mikrofonu, czy innego wynalazku. Krzaki i park skutecznie ich zasłaniały przed kamerami, teleobiektywami, mikrofonami kierunkowymi i wrażymi satelitami. A drony, czy helikoptery było słychać z daleka.
Panowała zielona cisza.

   -  Patrz! Krety biją! – wrzasnął podekscytowany Szczurowaty.

Szczurowaty łatwo się ekscytował, a był tak nazywany poza plecami ze względu na jego garbaty ruchliwy nos, który był stale wilgotny. W swoim parszywym życiu nawąchał się sporo kresek, by wytrzymywać liczne wielogodzinne przesłuchania.

   - Pieprzysz. W czerwcu? – odparł ten drugi na ławce, w pewnym sensie nieco bardziej wykwintny. Można powiedzieć – stara dobra szkoła.

  - No jak nie, jak tak – upierał się kurdupel – mówię ci, to przez ten pieprzony internet. Powoduje te... no, anomalie.

Dumny był ze swojego obszernego zasobu egzotycznych słów, które kochał, zazwyczaj bez sensu, wtrącając w każdą wypowiedź. Rekompensowało to jego kompleks powodowany ukończeniem tylko sześciu klas szkoły podstawowej. No, ale potem przecież był WUML. I oczywiście Legionowo.

- Ten internet to o kant potłuc – wnerwił się wykwintny – wpieprzyli mnie w niego i umoczyłem pięćdziesiąt kawałków twardego szmalu.Chociaż uczciwie mówili, że kokosów nie będzie. Ale szkoda. Forsa moja, niemoja, ale zawsze. A ty coś z tego skręciłeś?

- I co teraz będzie? – martwił się Ruchacz (tak nazywał się Szczurowaty na prawdę) – Już zaraz wszystko pizdnie. A jak, nie daj Boże, tfu, ci antysystemowcy się dorwą do miodu, to nas rozwalą. Nie powiem, że nie mają podstaw. Aż taki cyniczny i głupi nie jestem. Ale zawsze.

- Ja ciebie do tego nie wciągałem. Mogłeś sobie w tych pomidorach siedzieć. Źle ci było panie ekonomie? To ty za mną latałeś i naciskałeś szefostwo, bo podobno wenę poczułeś – zaśmiał się płk. Mglisty, bo on, wzorem dobrych kagiebistów pozował na Stirliza z pamiętnego filmu "11 mgnień wiosny", podkreślając swoją wyjątkową wykwintność.

   Po prawdzie sytuacja wcale nie była w najmniejszym stopniu radosna. Można nawet powiedzieć więcej, była parszywa. Dostali ostro w dupę i kto wie, może trzeba będzie w końcu zapłacić. Jedyne z tego dobre, że raczej to nie będzie jakaś Kołyma, czy inny Sybir. Już te ruchy praw obrony człowieka, które kiedyś namiętnie tworzyli, zadbają o to, by mieli trzy posiłki, niezbyt twarde kojo i spacerniak codziennie. A internet niech sobie w d. wsadzą. Obejdzie się.

- Taaa... – rozmarzył sie Ruchacz – początek dziewięćdziesiatych to był raj. Dostałem z funduszu operacyjnego trochę forsy i sprzętu, a z Singapuru przywiozłem sobie dwadzieścia magnetowidów i pięć tysięcy kaset VHS. Trzaskałem video, aż miło. Miałem dobrego dostawcę z Tel-Avivu i tego Żyłę od Żelaza, pamiętasz, z Hamburga. Pornoli natłukłem tyle, że już od tego czasu nie mogę patrzeć na baby.

- Ty się do mnie nie przysuwaj, zboczeńcu – warknął pułkownik – i pieprzysz głodne kawałki. Raj to był pod koniec osiemdziesiątych. Ten oto Schaffhausen Portugieser – podwinął rękaw demonstrując zegarek  - rocznik 37, wartość kolekcjonerska 40 twardych patyków,kupiłem w naszym sklepiku przy KC za sto złotych, bo idiotom Schaffhausen pomylił się z DDRowskim Glashute i oczywiście nie odróżnili platyny od stali. A jak mi więźniowie chatę budowali, ten mój dworek, za friko... No i te podróże... Ameryka, Australia, Hawaje nawet.

Zamilkli na chwilę, zatopieni w ich świecie, który bezpowrotnie przeminął. Teraz już lepsze cwaniaki grają ten mecz. Oni, stara szkoła już nie są na szczycie. Tamci sobie stacje telewizyjne otwierają, a dla nich jakiś marny internet. A miało być dla wnuków i prawnuków...

- Ty, a jak się dobiorą do Bronka? – wyszeptał, wyraźnie zaniepokojony Szczurowaty – nie był za twardy... może coś chlapnąć?

- Tu się kolego nie masz czego martwić. Martw się o siebie. Już dobrzy doktorzy zadbali by z wiekiem pamięć zaczęła szwankować. Może trochę szybciej, ha, ha, ha, bo może ma za duży poziom cholesterolu.

Mglisty omalże się nie zachłysnął z tych głupich strachów Ruchacza. Ale on zawsze taki był – mały człowieczek, do małych spraw. Dziwki, pornole, trochę koki. Taki kapral, co nigdy by oficerem nie został, bo nie miał sznytu, sprytu i jaj. Ale przydawał się czasami. Wrzeszczeć i bluzgać potrafił. I lody, małe, bo małe, kręcić. Przydawał się. Mglisty zawsze uważał, że trzeba mieć dużych i małych. Równowaga w przyrodzie, jak to tłumaczył właściwym kumplom przy kielichu koniaku i cygarze.

Nagle zafurkotało mu w marynarce. Wyciągnął swój ściśle tajny telefon marki Blackberry, którego podobno żadne służby nie mogły rozszyfrować, ale jak ostatnio był na Kremlu i o tym mówił, to towarzysze tylko rubasznie się roześmieli i poklepali protekcjonalnie po plecach.
Słuchał w skupieniu, czasami tylko przerywając: - tak... tak... tak, toczno. A na koniec rozmowy się roześmiał i wytarł batystową chusteczką zroszone potem czoło i kark.

- No i nie masz już co się martwić tym internetem Szczurowaty, sorry, Gruchacz. Wprawdzie nie udało ci się – westchnął i pokiwał głową – lecz poważni ludzie zwrócili na to uwagę. A Rado, sam już dosyć wściekły na tą internetową hołotę co to mu dronami nad chałupą latają, dostał kategoryczne polecenie rozprawienia się z tym szambem. No i teraz przypieprzymy im. Zanim nadejdą te parszywe wybory, to internet nie będzie już istniał. Za trollowanie będzie pięć lat, a za hejterstwo dziesięć.
No... chyba, ze to będzie z naszej strony, co będzie słusznym działaniem prowokacyjnym, z legalną pieczęcią sędziego.

Roześmiał się wyraźnie rozluźniony.

- Łeb do góry stary zgredzie !


.
.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Dobry zespół

 
Z wielką przyjemnością oglądałem wczoraj wieczorem finał Ligi Mistrzów, mecz pomiędzy FC Barcelona i Juventus Turyn. Nie jestem wprawdzie zagorzałym fanatykiem futbolu, ale zawsze staram się obejrzeć grę, jak to mówią, Dumy Katalonii. Mam ku temu specjalne powody. Powody natury estetycznej, psychologicznej i filozoficznej.

FC Barcelona to wreszcie od długiego czasu, może nawet od słynnej wspaniałej drużyny Kazimierza Górskiego, dobry zespół.

Ależ mi odkrycie! – wykrzyknie niecierpliwy czytelnik. Wszyscy przecież wiedzą, że Barcelona to dobry zespół, a właściwie najlepszy na świecie.
To prawda. Lecz my często wiele rzeczy przyjmujemy bezmyślnie na wiarę, patrzymy i nie myślimy, stwierdzamy, że to dobry zespół i kropka. Wystarczy nam już tutaj tego niepotrzebnego wysiłku umysłowego.
Lecz ja wczoraj zadałem sobie bardzo konkretne pytanie:
- Co to znaczy dobry zespół?

A odpowiedź wcale nie jest taka prosta. A jest jeszcze gorzej, gdy chcemy ją wyłożyć w paru słowach, bez nudnych sążnistych opisów i wątpliwych tez.

Armia amerykańska chyba jako pierwsza zaczęła się nad tym zastanawiać, gdy radykalnie zmieniła filozofię prowadzenia działań wojennych. W nowej doktrynie mniejszą wagę kładzie się na działania wielkich formacji bojowych – dziesiątków tysięcy żołnierzy, tysięcy czołgów, setek samolotów i śmigłowców i tyleż samo różnych okrętów na morzu. A większą wagę kładzie się na akcje małych, autonomicznych, świetnie zorganizowanych grup.
Wtedy właśnie zrozumiano potrzebę sprecyzowania pojęcia – dobry zespół. Taki właśnie, jak FC Barcelona.

Po dosyć wyczerpujących rozmyślaniach, przerywanych cudowną akcją Lionela Messiego, lub Iniesty, tak dobrych i frapujących, jak niegdyś nigdy należycie doceniony w polskiej drużynie Janusz Kupcewicz, jedna dłuższa obserwacja rozgrywania piłki przez Katalończyków, zapaliła iskrę i nagle wszystko stało się jasne.

Przecież oni świetnie się bawią!
Wniosek z tego płynie:
Dobry zespół to grupa ludzi, która potrafi w swoim towarzystwie świetnie się bawić.
I nic więcej. Na prawdę.

Oczywiście, żeby zostać członkiem dobrego zespołu trzeba spełnić konkretne warunki, które określają, jakiego typu to jest zespół.

Te warunki będą zupełnie inne dla grupy kumpli, którzy lubią wspólnie spędzać czas przy piwie, lub nawet gorzałce i właśnie na przykład kibicowaniu temu fenomenalnemu FC Barcelona. Właściwie warunek jest tylko jeden, by był to dobry zespół – muszą mówić wspólnym językiem. I to w najszerszym znaczeniu pojęcia "wspólny język". To powoduje, że wszyscy nawzajem rozumieją się w pół słowa.
Następuje wówczas jakiś nieodkryty rezonans umysłowy. A jak pamiętamy z fizyki, w trakcie rezonansu następuje gwałtowne wzmocnienie sygnału. Przypomnę tutaj często przytaczany przez nauczycieli fakt, że gdy wojsko maszeruje przez most, to nie może iść w jednym rytmie, bo rytmiczny tupot nóg może most rozwalić. Muszą więc żołnierze iść krokiem swobodnym, Taka jest potęga rezonansu.

Gdy mamy dobry zespół piłkarski, gdzie, żeby taką jedenastoosobową grupę stworzyć, trenerzy dostają miliony, widzimy, że oni na boisku świetnie się bawią. Oczywiście każdy z zawodników jest dobrze wyszkolony i bardzo utalentowany. Lecz jest to za mało, żeby powstał rezonans między nimi i nagle to już jest zupełnie inna gra. Musi powstać to prawdziwe coś miedzy nimi. Zjednoczenie się umysłów. Nagle – pstryk! Rezonans, wzmocnienie i synergia. I nie jest to już dalej futbol tylko bilard. Piłka wędruje jak zaczarowana płynnie od nogi do nogi. Przeciwnicy są bezradni. Patrzy się na to z wielką przyjemnością. Widać harmonię, wdzięk i piękno. Widać, że zespół ludzi może znaczyć coś znacznie więcej niż przypadkowa zbieranina takich jedenastu facetów, choćby nie wiadomo jak utalentowanych, sprawnych i wyszkolonych.

Jak sięgam pamięcią, to z całą pewnością mogę powiedzieć, że dobrym zespołem, w sensie, jak to powyżej określiłem, byli chłopcy z Liverpoolu – The Beatles. Żaden z nich z osobna, co zresztą po rozpadzie zespołu się okazało, nie był żadnym geniuszem, supermenem muzyki. Jednakże ich czwórka razem, do kupy to była potęga, która sprawiła, że od ich grania muzyka już nigdy nie jest taka sama. Ba... oni będąc tak dobrym zespołem spowodowali światowy przewrót kulturowy. Od nich właśnie – Johna Lennona, Paula McCartneya, Georga Harrisona i Ringo Starra zaczęła się na świecie nowa epoka. Oni, dobry zespół, dokonali więcej niż usiłowali dokonać tacy jak Marx, Lenin, czy Hitler. Zmienili mentalność i podejście do świata milionów ludzi.
Oto proszę państwa siła dobrego zespołu. Zgranej grupy ludzi, którzy potrafią się dobrze bawić ze sobą.

Można zauważyć, że dobry zespół czasami powstaje spontanicznie, bez wysiłku, najpewniej zgodnie z matematycznymi zasadami wielkich liczb. Albo też dzięki żmudnemu wysiłkowi trenerów i selekcjonerów, którzy cały czas starają się dobrać kawałki ludzkich puzzli tak, by uzyskać jak najbardziej spójny obraz.
Tak czy inaczej, dobry zespół, w przeróżnych fragmentach działalności człowieka – wojsko, polityka, muzyka, sport, gospodarka, nie powstaje zbyt często.
I na dodatek taka grupa jest bardzo czuła na zakłócenia.
Przy pewnym projekcie sejsmicznym tworzyliśmy na prawdę dobry zespół. Wszystko grało tak dobrze, że aż furczało. To się czuło w powietrzu. To zgranie zespołu, zrozumienie, błyskawiczne reakcje. I co najważniejsze – atmosfera. Czuliśmy się świetnie, byliśmy weseli i na prawdę dobrze się bawiliśmy. No i nagle armator uznał, że czif z maszyny, było nie było, po kapitanie druga osoba na statku, ma za duże wymagania. Nie tolerował tandety, żądał tylko najlepszych urządzeń, części, czy serwisu. No i go zmienili. I wszystko się skończyło. Nowy czif, nie mniej kompetentny, już nie potrafił zbudować drużyny.

W tym kontekście poważnie się zastanawiam, czy Andrzej Duda będzie w stanie zbudować dobry zespół? Szczerze mu tego życzę. Jego uprzedni szef, Jarosław Kaczyński nie potrafił tego dokonać. I miał, to co miał.

W internecie dosyć trudno jest budować zespoły, choć często jest to potrzebne. Brakuje tego bezpośredniego spojrzenia w oczy, które potrafi przesądzić o właściwych stosunkach. A poza tym, blogosfera to w przeważającej części zbiór cholernych indywidualistów. A czasami, dla dobra sprawy i dobra zespołu trzeba działać wbrew sobie.
Nie mniej można tego dokonać i dobry zespół w internecie utworzyć. Wiem to z własnego doświadczenia. Inną sprawą natomiast jest utrzymywanie tego zespołu w dłuższym czasie. Dynamika jest ogromna; mnóstwo zewnętrznych czynników może oddziaływać negatywnie. Zazwyczaj najbardziej destrukcyjna jest pospolita ludzka zawiść. Członek zespołu z niespełnionymi ambicjami i napuchniętym ego potrafi skutecznie rozwalić grupę. Tak samo administrator portalu, który nagle zaczyna się obawiać, że mu wewnątrz jego domeny zaczyna wyrastać silna i zwarta struktura.
A tak a propos, my Polacy jesteśmy świetni w burzeniu czegoś i znacznie gorsi w budowaniu.

Nie wszyscy mieli szczęście być elementem takiej grupy – dobrego zespołu, więc to co napisałem może wydawać się zbyt enigmatyczne. Stąd możliwe powątpiewanie. Jednakże takie dziedziny interdyscyplinarnych nauk, jak "teamwork", czy "leadership", czyli umiejętność pracy zespołem i kierowanie zespołem, to poważne elementy kształtowania światowych korporacji.
Nauka zabrała się za to, co praktycznie znamy od dzieciństwa. Od piaskownicy.
Czasami zabawa w danym gronie toczyła się dobrze i radośnie, a w innym momencie była nieustanna kłótnia i niesnaski.

Więc proszę sobie zapamiętać moje twierdzenie – prawdziwie dobry zespół będziemy mieli wtedy, gdy wszyscy w nim dobrze bawimy się ze sobą.




sobota, 6 czerwca 2015

KONARY

 

W kwestii łażenia po drzewach mieliśmy absolutnego pierdolca. Nie było w okolicy solidnego klonu, lipy, czy kasztanowca, który nie byłby spenetrowany po sam czubek. Iglaki odpadały. Świerki, czy jodły z przyczyn oczywistych – goły pień i wątłe gałęzie. Nic ciekawego. Natomiast nadmorskie sosny, raz, że nie za duże, to poza tym strasznie brudziły żywicą, która nie dawała się wyczyścić, co zazwyczaj kończyło się na przeraźliwym krzyku mamy: - Tomasz! On znowu łaził po drzewach!!!
Bo oczywiście – wspinanie się na drzewa było surowo wzbronione przez rodziców i nie tylko. Dojrzali przechodnie często, jak wypatrzyli nas u góry w gałęziach też na nas wrzeszczeli, ale my stroiliśmy do nich małpie miny, bo wiedzieliśmy z doświadczenia, że nie wejdą za nami na drzewo, a stanie na dole i pilnowanie, znudzi się im szybciej niż nam.

Choć nie zawsze z tymi dorosłymi było lekko...
W Orłowie, placyk przy którym mieszkałem z rodzicami, gdzie na parterze była wówczas przychodnia lekarska z czterema gabinetami, w tym jednym, dentystycznym, który niemile wspominam, był w tamtych latach, aż dziw, wspaniale utrzymany, zachowując przedwojenną strukturę. Dla nas, chłopaków najważniejsze – miał cudownie posadzone gdzieś na początku lat trzydziestych drzewa, więc już wspaniale rozrosłe: od ulicy lipy, na około placu klony i jeszcze w dwóch grupach, naprawdę wysokie topole białe, też rozłożyste a nie takie smukłe, włoskie, jakie sadzi się wzdłuż dróg.
Te drzewa to było nasze przedszkole i pierwsze klasy podstawówki sztuki wspinania się. Wszystkie pnie gdzieś tak do wysokości dwóch metrów, a może i więcej były gładkie, bez gałęzi, więc trzeba było mieć dobrze opanowane odpowiednie techniki włażenia na drzewo.
W naszej kamienicy, zamieszkiwało w sumie sześć rodzin. A jako, że był to powojenny szczyt demograficzny, to było nas tam czterech rówieśników i trzech nieco starszych chłopaków; dziewczyn i pętającej się pod nogami drobnicy małolatów nie liczę.
W następnej z kolei kamienicy, którą od naszej oddzielał wąski ogród, też było sporo dzieciarni, ale tylko dwóch chłopaków z naszej paczki.
Mieszkał tam natomiast gość, którego wszyscy się bali i nienawidzili i powszechnie nazywali komuch – faszysta. My też, bo pewnie któryś z nas usłyszał od starszych. Nie mieliśmy pojęcia co to znaczy, ale nienawidziliśmy z dużą wzajemnością tego faceta. On wprost obsesyjnie nie cierpiał dzieciaków.
Teraz, jak myślę wstecz, a wiadomo było, że mężczyzna pracował na milicji, jednakże rzadko go było widać w mundurze, przekonany jestem, że był to pospolity ubek.
Pewnego późnego popołudnia, dwójka z nas wspinała się na nasz ulubiony klon, naprzeciw naszego domu. Przyjaciel już był u góry, a ja za nim, właśnie złapałem za pierwszy konar i swobodnie zwisałem, by za pomocą prostego triku i w oparciu o pień, przewinąć się do góry,
Nagle gwałtownie obok zatrzymała się stara Warszawa, wyskoczył z niej komuch – faszysta, podbiegł i złapał mnie za nogi.
- Mam cię gówniarzu, złaź! – pełen satysfakcji wysyczał.
Miałem problem. Wyrwać mu się raczej nie mogłem, bo trzymał mnie, jak w kleszczach, a jak się puszczę gałęzi, to polecę i wyrżnę na glebę.
Zacząłem wierzgać nogami, wyrwałem się z jego objęcia, lecz tylko na chwilę, żeby zeskoczyć na ziemię. Dziad mnie natychmiast złapał za ramię i szyję, zawlókł do samochodu i zawiózł na komisariat MO na ulicy Akacjowej. Wyobrażacie sobie? Sprzed domu, gdzie tata przyjmował pacjentów, aż jakieś trzy kilometry dalej, by, jak wtedy myślałem, wsadzić mnie do ciupy, za łażenie po drzewach. Jeżeli ktoś myśli, ze nie byłem przestraszony, to się grubo myli. Przecież tamte czasy były nasycone opowieściami o straszliwych aresztowaniach, wyrokach i torturach i chociaż mówiono o tym szeptem i z dala od dzieci, to zawsze coś wyciekało, a my sami budowaliśmy z tego masakryczne historie.
Na szczęście długo nie pobyłem na tym komisariacie. Jak tylko ubek się zmył i odjechał, dzielnicowy natychmiast zadzwonił do taty i poinformował go, gdzie się znajduję i żeby przyjechał odebrać więźnia.
W przeciągu godziny śmiejący się ojciec pojawił się w drzwiach. Zapalili po papierosie z milicjantem, z którym się świetnie znali, bo to był orłowski swojak i często korzystał z usług ojca. Pamiętam jeszcze, że wspólnie uzgodnili, że jako zostałem dostarczony na komisariat za przestępstwo, to muszę odsiedzieć choć chwilę w areszcie. No i zamknęli za mną kratę...
Jak już tata wiózł mnie do domu, to mnie ostrzegł, że mam się trzymać od tego typa z daleka i uważać na niego, bo to zły i niebezpieczny człowiek.
- Tak tato, wiem – odpowiedziałem przemądrzale, - to przecież komuch – faszysta.
Ojciec zdumiony spojrzał na mnie, omalże nie wjeżdżając na chodnik i nagle wybuchnął śmiechem.
- A ty skąd masz takie wiadomości? I czy wiesz, co to znaczy? – zapytał, ciągle się śmiejąc.
- Nie wiem co to znaczy, ale wszyscy tak na niego mówią – odparłem w końcu uspokojony i szczęśliwy, że cała afera nie skończy się pasami i innymi restrykcjami.

Dzisiaj wiem dobrze, że tata mój nie miał absolutnie nic przeciwko naszemu łażeniu po drzewach i sam zresztą parokrotnie w lesie, czy nad jeziorem, razem ze mną wspinał się wysoko.
Lecz gdyby czasami nas zobaczył na czubku najwyższych drzew, to niewątpliwie by zmienił zdanie.

Orłowo i część Małego Kacka, w swojej kotlinie na poziomie morza, jest praktycznie z trzech stron otoczone lasami. Od wschodu była Kępa Redłowska, dochodząca do morza, ze wspaniałymi klifami, cel długich wypraw. Północny zachód to Lasy Witomińskie, wspaniałe i dzikie, miejsce wędrówek do źródeł rzeki Kaczej. A od południa mieliśmy nasze najukochańsze i najbliższe lasy sopocko – orłowskie.
Nie więcej niż dwieście metrów od domu, po przejściu skrzyżowania ulic Wielkopolskiej i Wrocławskiej, oraz minięciu trzynastki, naszej Szkoły Podstawowej, zaczynał się nasz raj i to całoroczny – Mały Lasek.
Ponieważ był on na fantastycznym zboczu, zimą było tu centrum sportów zimowych, nie tylko dla naszej bandy, ale dla wszystkich dzieciaków w okolicy. Na wiosnę bawiliśmy się na pobliskich bagnach, które były cudownie żółte od porastających je kaczeńców. Jesienią na górce piekliśmy ziemniaki i puszczaliśmy latawce.
No a latem? Oczywiście! Łaziliśmy po drzewach i kryliśmy się w zielonych koronach. Zrozumiałe, że zazwyczaj w czasie wakacji po południu, bo przedpołudniem, siedzieliśmy na plaży, albo, co było absolutnie zakazane, skakaliśmy z orłowskiego mola do morza.
W Małym Lasku i nieco dalej, jak to nazywaliśmy, za żwirownią, były na prawdę potężne drzewa. W tym parę najwspanialszych, samotnych lip, klonów, buków i dębów. Stały odosobnione, nieco odsunięte od lasu, na szczytach pofałdowanych morenowych pagórków, jak jakieś pomniki, albo latarnie, a dla nas, chłopaków ciągłe wyzwanie i pokusa.
Wyobraźcie sobie, wspiąć się, najpierw po grubych konarach, a potem po coraz cieńszych gałęziach na sam szczyt drzewa, tak, że w końcu można wytknąć głowę z zielonej masy liści i rozejrzeć się dookoła. A widok był wspaniały. Moje Orłowo i Mały Kack na dole, dalej wzgórza zakrywające Gdynię, a w prześwitach poza Kępą Redłowską morze. Bez przesady, można tak było patrzeć godzinami, a dziwne uczucie spokoju i tęsknoty, jakiego się wówczas doznawało, wprost, jak to teraz mogę określić, transcendentalne, opanowywało dziecięcy umysł.
Wspinać się, aż do czubka drzew... Czy to był jakiś atawizm? Coś w tym musiało być, bo wszyscy chłopacy to kochali, może za wyjątkiem największych tchórzy i maminsynków. Nawet niektóre dziewczyny za tym przepadały i nam towarzyszyły w wyprawach.

Sezon drzewno – wspinaczkowy kończyłem późną jesienią, w suchy bezdeszczowy dzień, jeszcze przed mrozami i bez śniegu. Wspinałem się na szczyty paru wybranych drzew, żeby tam uciąć i zanieść do domu na święta, porastającą tam jemiołę.

Teraz, pół wieku później, mogę zdecydowanie powiedzieć, że byliśmy ostatnimi Mohikanami, przynajmniej, jeśli chodzi o miejskich chłopaków. Byliśmy dzicy, swobodni i autentycznie wolni. Las, ze wszystkimi swoimi tajemnicami, których jak na nasz ówczesny wiek, było mnóstwo, ze swoimi zapachami, odgłosami i zmieniającymi się w zależności od pór roku kolorami stanowił nasze naturalne środowisko, czasami twierdzę i schronienie, a przede wszystkim nieograniczone miejsce zabaw, poszukiwań i nauki.
Jak teraz patrzę na dzieciaki na tych placykach, ogrodzonych płotami, z huśtawkami, zjeżdżalniami, czy sieciami do wspinania, to uświadamiam sobie, że to nędzna namiastka naszego dzieciństwa, raczej wychowująca niewolników, a nie ludzi wolnych i przekornych.

Później były jesienne wyprawy z rodzicami na grzyby. Do dziś zbieram tylko te, które rodzice nauczyli mnie rozpoznawać.
A jeszcze później, gdy prułem z dziewczyną motorem przez leśne ostępy, wtedy jeszcze bez obowiązkowych kasków, wiatr świstał, gałązki uderzały w twarz, to byłem, jak nigdy potem, swobodnym jeźdźcem, absolutnie wolnym człowiekiem. Jak to mówią Amerykanie – prawdziwy easy rider.

Gazoport – Kopacz kłamie, jej kancelaria kłamie

To jest tekst z początków marca. Poczytajcie, jak Kopaczka i jej pralnia obiecali, że terminal gazowy ruszy w lipcu.

Jest już czerwiec... I co?

 

 

 
Cuda, przekręty i niesłychane rzeczy dzieją się na budowie terminalu gazowego w Świnoujściu. Niestety, potwierdziła to dokładnie kontrola NIK.
Obserwowałem podobną inwestycję, wykonywaną przez tą samą firmę w Nigerii - żadnych kłopotów.
Co jest do cholery?

Jakie znów kłamstwo? Załamią lemingi ręce. Takie, że terminal wreszcie będzie w pełni funkcjonalny w lipcu tego roku.
Znając bezczelność tych cwaniaków, można wprawdzie podejrzewać, że ponownie zastosują wariant HGW w Warszawie z drugą linią metra.
Na dwa dni przed listopadowymi wyborami uroczyście otworzyła, na którą to uroczystość wydano pół miliona złotych i zaraz potem ponownie ją zamknęła. Lecz obiecała, że zaraz na święta już się uruchomi. Tylko... nie powiedziała,na jakie święta
Założę się o dobrą wódkę, że Kopacz powtórzy ten manewr. Zakład?!

Jeszcze trochę, a ta tragiczna budowa będzie trwała dziesięć lat. Zaczęto ją dokładnie w 2006 jeszcze za PiSu. A potem wzięli to w łapy fachowcy z PO. Na świecie buduje się takie inwestycje – i to w dziesięciokrotnie trudniejszych warunkach (skały, bądź piaski, głębokość morza, pływy itp.) przeciętnie cztery lata. A jak się chce, to można i szybciej.

Tymczasem... Najwyższa Izba Kontroli, która jakoś nie idzie na pasku PO i rządu zrobiła w Świnoujściu kontrolę budowy gazoportu.
I w mediach ukazały się szokujące tytuły:
 

Amatorszczyzna, chaos i znaki zapytania. Rząd Kopacz chciał… utajnić szokujący raport NIK! Gazoport w Świnoujściu dalej w proszku, możemy utracić miliony z UE!
[http://wpolityce.pl/gospodarka/235683-amatorszczyzna-chaos-i-znaki-zapytania-rzad-kopacz-chcial-utajnic-szokujacy-raport-nik-gazoport-w-swinoujsciu-dalej-w-proszku-mozemy-utracic-miliony-z-ue ]

Żeby nie być przez lemingów oskarżony o prawicowe oszołomstwo – proszę bardzo – to samo z TVN24
Miażdżący raport NIK o budowie gazoportu. Lista błędów i niedociągnięć[http://tvn24bis.pl/z-kraju,74/raport-nik-o-budowie-gazoportu,520058.html ]
Zanim przeniosłem się w rejony pracy offshore, spędziłem parę lat na gazowcach, w tak poważnych firmach, jak niemiecki Hartmann, czy kuwejckie KOTC (Kuwait Oil Tanker Co.), popularne w Europie swoimi stacjami benzynowymi oznaczonymi Q8, oraz rafinerią w Rotterdamie.
Kumam więc co nieco w temacie.
Może nieco wyjaśnienia dla laików – statkami, tzw. popularnie gazowcami transportuje się LPG, LNG i produkty.
A więc po kolei:
- LPG to Liqud Petroleum Gas, czyli zazwyczaj mieszanina propanu i butanu; skroplona i przeważnie jest to produkt uboczny z rafinerii ropy naftowej (choć może być też z naturalnych, świeżo wywierconych odwiertów. Statki, tzw LPG carriers przewożą ten gaz w podwyższonym ciśnieniu i temperaturze około minus 40 degC, co powoduje, że w długich podróżach trzeba go bez przerwy system kompresorów skraplać, żeby utrzymać go w postaci cieczy. Gdyby coś wysiadło i się podgrzał do temperatury otoczenia to by się rozprężył 250 razy. To by był dopiero wielki BAMMM!  Na szczęście są zabezpieczenia, powiedzmy – zawory bezpieczeństwa, które zapobiegają zniszczeniu statku, przez podgrzany ładunek. Jednakże osobiście widziałem dwa wybuchy i rozerwania takich statków: - jeden na redzie portu Lavera (Marsylia) (bez ofiar śmiertelnych) i jeden w koreańskim porcie Ulsan (statek norweski, siedem ofiar śmiertelnych). Ten gaz jest tak piekielnie niebezpieczny, bo jest cięższy do powietrza, zalega na dole i się snuje po powierzchni, tworząc wysoko eksplozyjną mieszankę z powietrzem. Mówię wam – paskudztwo. Wiele nocy nie przespałem kontrolując tzw. LEL – lower explosive level, czyli poziom ryzyka. Nigdy już bym na taki statek nie wrócił.
- LNG to Liquid Natural Gas, czyl gaz naturalny ze złoża poddany skropleniu. Tutaj już nie mamy takich śmiesznych temperatur jak przy LPG. Skroplony LNG przy ciśnieniu atmosferycznym ma – 162 degC !!! Statki LNG nie maja takiej maszynerii, by utrzymywać ten gaz aż w tak niskich temperaturach. Aha... ten gaz, to nasz bardzo pospolity metan CH4, taki przykry, jak ktoś zepsuje powietrze. Metan jest gazem wysoko energetycznym (około 0,6 mocy diesla) i z powodzeniem można go stosować we wszystkich silnikach spalinowych. To zrodziło pewne fascynujące i zarazem ekonomiczne rozwiązanie. Jako, że nie ma na statkach aparatury do schładzania do minus 162 stopni, a statki nie są idealnymi lodówkami, to ładunek nieustannie wrze, rozpręża się i trzeba, gdy już jest zgazowany, odprowadzić go. I tu właśnie można tą gazową część ładunku wykorzystać do napędu silnika głównego, oraz generatorów pomocniczych. Więc im dłużej statek płynie, tym więcej spali skroplonego gazu, który ma w ładowniach. Jednakże statki LNG to jednostki olbrzymie, przeznaczone do dalekich podroży morskich. W przypadku Polski ma to być trasa Katar, Zatoka Perska – Świnoujście. Statek taki będzie tą trasę płynął dokładnie 21 dni. W tym czasie, każdego dnia odparowuje 0,15% ładunku i przeznacza to na zasilanie silników. Czyli w takim przelocie straci nieco ponad 3% ładunku.
LNG carrier, to statki bardzo drogie. Niewiele stoczni na świecie je produkuje, bo tu autentycznie potrzeba mistrzostwa. Nie będę dalej głowy zawracał technicznymi detalami, jak izolowane termicznie aluminiowe zbiorniki typu Moss, czy francuskie i amerykańskie zbiorniki membranowe, a do napędu używane turbiny parowe, lub średnio-obrotowe diesle.
Zajmijmy się tym, czym gaz będzie dostarczany do Świnoujścia. To kompletnie nowa generacja statków LNG zwana Q-Max (Q od Katar). Pierwszy taki statek zaczął pracę w 2008 roku. Wybudowano je w stoczniach Korei Płd Samsunga i Daewoo. Miałem zaszczyt w obu tych stoczniach pracować. Te statki LNG mają swoją własną instalację do ponownego skrapiania ładunku.
No więc pokrótce: - typowy Q-Max ma 345 metrów długości, 54 metry szerokości, oraz 12 metrów zanurzenia. Posiada pojemność 266 000 metrów sześciennych skroplonego gazu naturalnego, co jest ekwiwalentem 161 994 000 merów ładunku w postaci gazowej. Ma dwa, wolnoobrotowe dieslowskie silniki główne, co zdecydowanie ogranicza emisję gazów do atmosfery – a Morze Północne i Bałtyk są objęte szczególną ochroną. Własne pompy wyładowcze potrafią wypompować taki statek w jeden dzień.
Nie znam szczegółów kontraktu, ale podejrzewam, że do Świnoujścia będą przypływać nieco mniejsze gazowce – nie Q-Max, a Q-Flex. Nie 266 000, a 210 000 merów sześciennych skroplonego gazu. A wszystko to przez te Cieśniny Duńskie, gdzie tam w paru miejscach Wielkiego Bełtu, naprawdę duże statki ledwo się mieszczą (zazwyczaj wszystkie te duże statki, które mogą wpływać na Bałtyk, nazywa się Baltimax).
Kiedy już taki Katarczyk, powiedzmy M/T Al Samriya, zacumuje do terminalu z pomocą co najmniej trzech holowników, to jak na stacji benzynowej, tylko bardzo, bardzo szczelnie połączy zbiorniki statku poprzez pompy wyładowcze, ze zbiornikami w Terminalu. Muszą one bez problemu odebrać ten bardzo zimny (-162 degC), ciekły ładunek, szybko i sprawnie. Każde zatrzymanie procesu rozładunku jest wielkim problemem.
No dobra, doba minęła, statek jest pusty, a cały ładunek, ciągle ciekły, w zbiornikach – termosach w Świnoujściu. W międzyczasie na statku starszy oficer, wraz z oficerami pokładowymi, dokonali zabalastowania wodą morską, by utrzymać stateczność pustej jednostki, a nadzór techniczny nad całością procesu i maszynerią, mają cały czas starszy mechanik, i ETO, czyli oficer elektryk/elektronik. Wszystko OK – gazowiec spokojnie odpływa pusty.
Tymczasem w Świnoujściu nadzór techniczny musi zrobić wszystko, by jak najszybciej zbiorniki opróżnić i przygotować je na przyjęcie następnego ładunku. Musi więc przede wszystkim, tą strasznie zimną ciecz zamienić na gaz o temperaturze atmosferycznej, a wtedy objętość zwiększy się sześćset razy i rurociągami puścić go w Polskę. I tu się rola terminalu gazowego kończy.
Co dalej z tym gazem będzie się działo zadecyduje PGNiG. Część pewnie od razu pójdzie do zakładów przetwórczych (np. chemicznych – pobliskie Police), a część się zmagazynuje w podziemnych kawernach (np. puste wyrobiska po kopalniach soli).
W czym jest zatem problem?
Problem jest niestety po polskiej stronie. Polska reprezentacja to marni specjaliści, zazwyczaj karierowicze, niefachowcy z nadania PO.
Terminal buduje włoska firma Saipem (Società Anonima Italiana Perforazioni E Montaggi), bardzo duża i poważna firma, dobrze mi znana, zamierzałem nawet raz dla niej pracować, ale znana głównie z budowania podmorskich rurociągów, m.in North Stream (czyli na Bałtyku, Rosja – Niemcy), czy South Stream. Saipem jest fragmentem wielkiego włoskiego koncernu Eni (jak Shell, BP, Total, czy nasz malutki Orlen).
Forma ta zazwyczaj pracuje dobrze i wydajnie, oczywiście, jak ma prawidłowo podpisany kontrakt, inwestor wie dokładnie czego chce, a jego nadzór potrafi skutecznie wyegzekwować wykonanie, harmonogram i jakość wykonania. A następnie uruchomienia, testy i odbiór.
Jest jednak pewien poważny haczyk. Włoski Saipem zbyt mocno związał się z putinowskim Rosneftem. A komu, jak komu, Rosjanom bardzo zależy, by Polska nie miała jak najdłużej swojego terminalu LNG.
Oni by najchętniej przejęli w Polsce cały sektor naftowy i gazowy. Za rządów komuchów byli już bardzo, bardzo blisko przejęcia nie tylko gdańskiej rafinerii Lotosu, ale także gdańskiego, najgłębszego na Bałtyku terminalu paliwowego. Jak wówczas przypływałem tam norweskimi tankowcami, by ładować ruską ropę, która przychodziła do Gdańska odnogą rurociągu "Przyjaźń", to słyszało się tam, w Gdańsku tylko mowę rosyjską.
Potem jeszce chcieli przejąć Orlen i polskie rurociągi. Czarnym Piotrusiem tych ruskich zakusów jest pan doktor Kulczyk, wraz ze swoim pracownikiem, ex-prezydentem Kwaśniewskim.
Zasadnicze pytanie na dzisiaj, tuż po kontroli NIKu jest takie:
- czy taki totalny bałagan i chaos na budowie terminalu jest dlatego, że wykonawcy, Włosi, sterowani przez Rosjan, robią wszystko by spowolnić i odsunąć moment uruchomienia gazoportu;
- lub, czy taki totalny bałagan i chaos na budowie terminalu jest dlatego, że polska strona, inwestor, nadzór i rząd polski jest taki nieprofesjonalny, żeby nie powiedzieć byle jaki, podpisał fatalne kontrakty, nie daje sobie rady i ku zadowoleniu Włochów, którzy zgarną dodatkową forsę, wszystko się ślimaczy;
- a może, jak to często u nas bywa, ktoś wziął w  łapę, nie ważne, czy od Ruskich, czy od Włochów, jakiś minister, albo wice, albo dyrektor departamentu, żeby właśnie budowa gazoportu trwała jak najdłużej.
Wszystko jest możliwe...
Na moje oko z boku, może w lipcu zakończy się budowa gazoportu przez Włochów. Będzie wielka uroczystość, bal i fiesta, wstęgi, ordery i orkiestra; oczywiście wysokie premie i ogólny zachwyt w mediach. Tylko...
Od zakończenia budowy do uruchomienia jeszcze daleka droga. Musi być setki odbiorów i testów, w tym przez niezależnych międzynarodowych inspektorów. Potem próby (choć już pewne widziałem – zbiorniki napełniono wodą do badania szczelności) i odbiory, odbiory, setki podpisów, atestów, certyfikatów – jak zawsze przy nowym projekcie. Katarczycy nie zbliżą się nawet do Bałtyku, jak nie zobaczą wszystkich ważnych międzynarodowych certyfikatów, włączając w to najnowsze ISO.
Otóż na moje oko z boku dobrze będzie, jak uporają się z tym w pół roku.
Więc może wreszcie pierwszy skroplony gaz LNG z katarskiego gazowca Świnoujście zobaczy może w lutym, marcu przyszłego roku.
Pucułowaty gostek od Kopaczowej twierdził publicznie w telewizji, że, wszystko już jest gotowe w 95,7%, pewnie dostanie medal i wysoką premię.
A kto pójdzie siedzieć? Może stróż i inżynier Maliniak (w zawieszeniu).
.

Ps. Wiele szczegółów pominąłem świadomie, jak np. napęd turbinami parowymi na starszych gazowcach LNG.