wtorek, 31 marca 2015

Dilettanti spełniają założenia





 
 Jak wiadomo obowiązkiem Dyletantów jest odwiedzanie słonecznej Italii, zgłębianie sztuki, rozmyślanie oraz raczenie się jadłem i wybitnymi lokalnymi trunkami. Generalnie - cieszenie się życiem.

Tanie linie lotnicze spowodowały, że Europa stoi otworem i to za nieduże pieniądze. Jak się trochę pokombinuje i pogrzebie w Internecie, to do Mediolanu, a konkretnie Bergamo, tam i z powrotem, można polecieć za 300 złotych. Stamtąd, za naprawdę nieduże pieniądze, wynajętym samochodem, dwie godziny jazdy i jesteśmy w naprawdę wysokich Alpach, takich do 4500 metrów, u końca doliny Aosty, która kończy się tunelem St. Bernarda, lub jak kto woli, szczytem Cervinii (to po włosku), bardziej popularnie zwanym Matterhorn (4478 metrów). Samotny szczyt robi wrażenie. Tak samo, jak liczba alpinistów, którzy na nim zginęli. Bo każdy głupek, jak tylko poczuje się alpinistą, chce się z tą górą zmierzyć, a to raczej trudne zadanie.

Mimo końca sezonu, ale z powodu fenomenalnej pogody, w miasteczku Cervini, na 2000 metrów wszystko było pozajmowane, ale nieco bliżej i niżej (1700 mtr) z fajnymi wyciągami w Champoluc, było miejsca aż zanadto, trasy świetne i dosyć puste. Rewelka wprost.
Górskie domki schludne i puste. Ludzie przemili i spokojni. Urzeka brak nachalstwa, który tak doskwiera w naszych Tatrach. Skipass na wszystkie trasy, na jeden dzień to 20 Euro i na gondole, czy krzesełka nie ma wcale kolejek, więc zjeżdżać można tyle ile nogi pozwolą. A jeżdżą dzieciaki od lat 3, do dojrzałych obywateli 75-letnich.





Wjazdu do doliny Aosty, która ma niezależną administrację od Piemontu, broni monumentalny fort Bard, rozbudowany w XIX wieku przez rodzinę Savoy  , na miejscu starych fortyfikacji, jeszcze z V wieku, postawionych przez Teodoryka. Muzeum Alp, świetnie odnowione, jest sporą atrakcją.

W taki piękny dzień, jak piątek i sobota, z samego Mediolanu pięknie widać, od zachodu na wschód Alpy z pogórzem, a z dala, 200 kilometrów od miasta, szczyty otaczające dolinę Aosty błyszczą śniegiem w porannym słońcu. Tym razem w Mediolanie (pomijając obowiązkowe dla pań outlety w Vicolungo) tylko najważniejsze rzeczy do oglądania – centrum z katedrą Duomo i zabukowana, na długo wcześniej wizyta w kościele Santa Maria delle Grazie z kontemplacją Ostatniej Wieczerzy Leonarda.

Duomo, a dokładniej,  Katedra Narodzin św. Marii w Mediolanie (wł. Duomo St. Maria Nascente di Milano),wprost zatyka. Cudownie odnowiony różowy marmur, fascynuje bogactwem zdobień. I to z każdej strony.

Natomiast ogrom i majestat wnętrza uczy pokory, nawet najbardziej zatwardziałych bufonów.


Duomo jest jednym z największych (a dla mnie i najpiękniejszych) kościołów na świecie. Krzyż długi na 157 metrów, a szeroki na 109 metrów. Wspaniałe witraże w chórze katedry też należą do największych na świecie . Obecną budowlę rozpoczął książę Visconti w 1386, a zakończono dopiero za Napoleona. Coś, co się buduje 500 lat musi być tylko dziełem człowieka dla swego Boga. Nigdy, nigdzie nie budowano czegoś równie potężnego, jak chrześcijańskie katedry.

Okolice katedry to Mediolan – stolica światowej mody. Oczywiście Armani, Prada, Valentino, D-G, Versace, Luis Vuiton i paru jeszcze, ale raczej dla pani Kulczykowej lub Krauze. Dla Kwaśniewskiej raczej ciut, ciut nie. Najlepsze butiki zgromadzone pod dachem tutaj.

Zbliżający się tydzień paschalny musiał się otworzyć kontemplacją Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci. Naścienny obraz (460 x 880 cm) namalowany na zamówienie księcia Mediolanu Lodovico Sforzy w ciągu 3 lat w refektarzu kościoła Santa Maria delle Grazie, był nad wyraz nowatorski, szczególnie jeśli chodzi o symbolikę i ekspresję postaci. Nowatorska była też technika malowania fresku, lecz niestety, użyte przez Leonarda farby nie były zbyt trwałe. Ostatnia wielka renowacja zakończyła się w 2000 roku i trwała pięć razy dłużej niż malowanie obrazu. Można się przekonać, że Don Brown plótł bzdury o nadmiarowej ręce na obrazie. W rzeczywistości należy ona do św. Piotra. Jezus na obrazie właśnie ogłosił, że zostanie zdradzony. Stąd różne silne emocje na twarzach Apostołów. I Judasz jest między nimi. Niestety, robienie zdjęć jest bardzo no-no, więc tylko wizerunek kościoła.

Kuchnia regionalna Aosty i Piemontu, praktycznie nie różni się od reszty Włoch. Pizza, krok po kroku, idąc od Neapolu, przywędrowała na północ i opanowała całe Włochy. Jednakże północ tradycyjnie gustuje w polentach (kaszka manna z gryczaną, długo przygotowywane) i w risottach. Góry mają swoje fantastyczne nalewki alpejskie, a Piemont, to obok Toskanii najważniejszy region produkujący świetne, światowe wina, z flagowym winem Włoch Barolo. Świetne jest też Barbaresco i mgliste Nebbiolo. A dla oryginałów preferujących wina białe, czyli mnie, rozkoszy dostarczają wszystkie Asti, w tym musujące Asti Spumante.
Odwiedzającym ten region polecam picie win wytwarzanych domowym sposobem przez gospodarzy i , że tak powiem, karczmarzy. Są one tak świetne, że picie piwa tam właśnie uważam za profanację. Zachwyt mój wzbudziła fantastyczna na nalewka z ziół alpejskich – Braulio, należących do słynnych Amaro, znanych na świecie jako Digestif, do którego należy popularny już w Polsce Jaegermeister, który obżarciuchy wypijają po przejedzeniu, a pijacy, na kaca, następnego dnia.
By zrobić dobrą nalewkę Amaro używa się takie zioła: gencjanę, anżelikę, melisę i chininę, jałowiec, anyż, miętę i tymianek, liść laurowy, lukrecję, kardamon, szafran, cynamon i kwiat szarotki. I jeszcze pewnie nie wymieniłem wszystkiego. Braulio zaczyna się w ustach od mentolu, a potem przechodzi przez taką gamę smaków, że trudno nadążyć. Potwierdzam, że dobrze robi na żołądek.


Więc jeśli ktoś ma ochotę, to zachęcam w tamte strony. Gwarantuje, że wyjdzie taniej niż w Zakopanym i znacznie, znacznie przyjemniej.
No i oczywiście, pogłębia się swoją wartość, jako prawdziwego Dyletanta. 
____________________________


Duomo po środku, po lewej, pod łukiem (i pod szklanym dachem), raj kobiet, najbardziej ekskluzywne boutiki świata