poniedziałek, 15 marca 2021

Niezbędnik podróżnika i nie tylko. O tym warto wiedzieć

 

Trzeba sobie radzić. Tak jest. Nigdy nie byłem żadnym harcerzem, czy żołnierzem, czy członkiem jakiejkolwiek zorganizowanej grupy. Nienawidziłem mundurów; nienawidziłem zbiórek, czy wspólnych ćwiczeń, albo jeszcze gorzej – wspólnego odpoczynku, rozrywki, chlania, czy czego tam jeszcze. Lecz tylko do czasu. Do czasu… Życie i cywilizacja zawsze w końcu cię dopadnie.

Coś nie tak. Źle się czujesz. Walnąłeś się. Albo się potknąłeś. Pociąłeś się w kuchni (za dużo noży!). Czyha tego na ciebie sporo. W domu nie ma problemu. Wszyscy mają to magiczne pudełeczko. Lub jak to na filmach pokazują, otwierasz szafkę z lusterkiem w łazience i masz tam wszystko. Pastylki i buteleczki, waciki i plasterki. Na ból głowy (tu duży przerób) i na ból stopy. Jednak w podróży, poza domem, już tak łatwo nie jest. Trzeba wtedy kombinować.

***

Ten tekst dołączę do zbioru moich marynarskich opowieści. „Morskich opowieści” jest strasznie wyświechtane i głównie nadużywane przez tych wilków, co ostatni weekend spędzili na łódce na jeziorze Mamry (zawsze się zastanawiałem, czy powiedzenie – „zamknąć kogoś w mamrze” wzięło się od nazwy tego jeziora. A może odwrotnie). I strasznie fascynują się tymi węzłami. Jakby nie robili niczego innego, tylko bez przerwy cumowali, albo mieli zawsze jakiś sznurek w garści, nazywany wykwintnie linkami.

Marynarz to robota. Też idzie się do pracy i z niej wraca. Niestety, nie do domu, rodzinki, żony, dzieci, kumpli a nawet teściowej, tylko do niewielkiej kabiny, prysznica i sedesu, oraz do najsympatyczniejszego miejsca – koi.

Zebrało mi się już tych opowiadań sporo. Panienki piszczą – więcej, więcej! Taka legenda, że my jesteśmy stale na viagrze. Lecz pozostali potwierdzają, że też chcą czytać. Namawiają, by wydać zbiór, taką książeczkę.

Dawniej sam też lubiłem takie rzeczy czytać. Zanim odkryłem na dobre Conrada, czy Cortazara, wielokrotnie przeczytałem „Pan doktor na morzu” Richarda Gordona. Ciągle fantastyczne, choć dzisiaj to już klasyka.

Ociągam się nieco z tym wydaniem. Wydawnictwa są nawet bardzo chętne. Ale osiemdziesiąt procent z nich tak cienko przędzie i ma taki strach przed ryzykiem wydawniczym, że mówią: – Słuchaj, jasne, że ci to wydamy. Lecz sam będziesz musiał zainwestować w to jakieś pięć tysięcy na początek. Potem oczywiście zwróci ci się to w sprzedaży. To ja mam jeszcze płacić za swoją pracę?! Pokręciło ich? Przetłumaczę sam siebie na angielski i wyślę to do Simon & Schuster, albo do innego Harpera Collinsa.

Szlaki morskiego blogera zresztą przetarł mój rodak z Gdyni, niestety śp., Tomasz „Seawolf” Mierzwiński. Lecz on, jak przystało na kapitana, czyli dowódcę, bardziej był zainteresowany polityką i sytuacją w kraju, niż ja, morski robol, walką ze słoną wodą i kupą złomu, od której zależało moje życie (i nie tylko moje). I uwierzcie, było co robić.  Bo na morzu zawsze dzieje się. Tylko ptaszki nie śpiewają.

***

Lek na biegunkę

Dzisiaj będzie nieco instruktarzowo i nie tylko morsko, lecz raczej podróżniczo. Będąc w podróży, choć konkretnie poza domem, trzeba mieć ze sobą parę rzeczy, które mogą (ale nie muszą) się przydać. Nie chcę tutaj przytaczać podręczników i instrukcji dla surwiwalowców, bo to dosyć wąska i kompletnie stuknięta grupa ludzi. W młodości naoglądali się Rambo i teraz marzą tylko o tym, by traperskim nożem wyciągnąć kulę z rany, a potem ją zszyć na żywca, polewając ją obficie whisky. No i jeść te różne mchy i porosty. Nie, nie – to, co piszę, jest dla zwykłego człowieka, nawet dla takiego, który ma zadyszkę po stu metrach spokojnego spaceru.

Zdecydowanie najważniejszą pomocną rzeczą, którą każdy obowiązkowo musi mieć przy sobie, jest opakowanie, albo jeszcze lepiej, dwa, leku nazwanym na całym świecie naukowo Loperamid. A u nas to Stoperan, lecz wszędzie poza tym, to Imodium. Nigdy nie żałujcie na to grosza i zawsze miejcie to ze sobą. Przekonały się o tym już tysiące wycieczkowiczów do Egiptu, gdzie będąc w zadbanych kurortach, eleganckich hotelach i pijąc wodę tylko z butelek, dostawali takich biegunek, że cały tygodniowy wypad nad Morze Czerwone mieli z głowy. Spędzili go w toalecie, cierpiąc i jęcząc, zamiast rozkoszować się słońcem, plażą i nurkowaniem.

I powiem wam – gdzie indziej jest tylko gorzej. Dlaczego? Moja teoria jest taka, że nasza flora bakteryjna, te parę kilo przyjaznych bakterii w przewodzie pokarmowym, bez których nie możemy żyć, jest bardzo delikatna i kapryśna. Jakakolwiek zmiana w stałym schemacie dietetycznym, nie wiem co, pH, czyli kwasowość, jakaś oba bakteria lub minerał, czy związek chemiczny, powodują, że dostajemy gwałtownej biegunki. Zazwyczaj po paru dnach to przechodzi, ale po co się męczyć? Stoperanem/Imodium zlikwidujemy paskudne dolegliwości w dwie godziny. Dobrze, lecz o niezbędnych w podróży, czy na morzu lekach, pogadamy sobie innym razem.

Klej

O czymś zupełnie innym chcę teraz wam powiedzieć – o czymś, co powszechnie nie łączymy z medycyną.

To obecnie niesłychanie popularny ze względu na swoją uniwersalność i różnorodność zastosowań klej cyjanoakrylowy. W Polsce to powszechnie znana „Kropelka” i parę innych odmian, a na świecie to Super Glue, albo Krazy Glue.

Zazwyczaj sprzedawany w malutkich pojemniczkach, metalowych,  czy plastikowych tubkach. Z prozaicznych, aczkolwiek ważnych względów, o których warto pamiętać:

  • Jest to klej adhezyjny tego typu, że rzeczywiście jedna kropla na dobrze oczyszczonej powierzchni wystarcza na sklejenie dużego obszaru. I jest to klej, który reaguje błyskawicznie, więc nie można się bawić w jakieś opóźnianie, czy czekanie.

  • Klej ma bardzo krótką datę ważności – nie rozpakowany, już po roku jest do wyrzucenia.

  • Raz otwarty pojemnik z klejem trzeba zużyć w ciągu miesiąca. Później jest już do niczego.

Dosyć ciekawa jest jego historia. Został wynaleziony już w 1942 roku. A jakże, przez przemysł wojskowy. I wyobraźcie sobie, że nie znalazł zastosowań, bo… kleił za dobrze. Lecz wojsko, jak to wojsko, miało go cały czas na oku, jak setki innych wynalazków, które mają ukryte w swoim bezdennym skarbcu.

W końcu znalazł praktyczne zastosowanie w czasie wojny w Wietnamie. Ponieważ jest dosyć mało toksyczny, a proces sklejania jest tylko w niewielkim stopniu egzotermiczny, czyli nie wydziela w czasie reakcji wielkich ilości ciepła, tak, by można było się oparzyć, to można go z powodzeniem zastosować na ciele człowieka.

Jednakże mitem dość rozpowszechnionym jest, że klej ten został specjalnie wynaleziony, by pomagać rannym żołnierzom. Tak nie było. Dopiero po wielu latach okazało się, że może być on bardzo przydatny do szybkiego opatrywania ran, zastępując bandaże, plastry, czy opaski uciskowe.

Co jest powodem, który predestynuje tenże klej do roli opatrunku? To, że działa bardzo szybko; wprost błyskawicznie, oraz fakt, że jest niesłychanie odporny na czynniki zewnętrzne, w tym przede wszystkim wodę, powodując po zadziałaniu, nieprzenikalną, hermetyczną ochronę rany. Czyli to, co jest najbardziej pożądane w przypadku opatrunku.

I oto właśnie tutaj chciałbym przekonać wszystkich podróżników (i nie tylko – mamy w kuchni też) do stosowania „Kropelki” do opatrywania tych wszystkich paskudnych krwawiących rozcięć.

Więc teraz pozwolę sobie na krótki instruktarz, by nie popełniać różnych idiotyzmów.

Nasz klej nie nadaje się do wszystkiego rodzaju ran. Jest fantastyczny w przypadku niedużych ran powierzchniowych Tych różnych pospolitych skaleczeń. Więc niech nikt nie pomyśli, że przykleimy tym klejem uciętą rękę, gdy po paru wzmocnionych piwach, zabraliśmy się do ścinania drzewek piłą łańcuchową. Ręki nie przykleimy, a gdyby nawet, to się nie zrośnie. I obciętego palca, czy ucha też nie przykleimy.

Natomiast wszystkie rany powierzchniowe – proste cięcia, powiedzmy, nie dłuższe niż pięć centymetrów, nie za głębokie, opatrzymy fantastycznie. Przecież właśnie takich skaleczeń, czy to nożem, kolcem krzewu, czy nawet krawędzią kartki papieru, doznajemy najwięcej.

Nie starajmy się skleić rany, której brzegi są poszarpane. Więc kleju nie użyjemy będąc pogryzionym przez psa, albo wściekłą żonę, gdy wrócimy o trzeciej nad ranem, w stanie wskazującym, na dodatek pachnąc perfumami „Urok Ukrainy”.

I co ważne i trzeba pamiętać – kleju nigdy nie używamy na ukłucia, oraz na ukąszenia owadów. Nie wiadomo co w tych ranach może być, toksyny, bakterie i lepiej zostawić to otwarte.

Jeszcze jedno poważne ostrzeżenie: z dala od twarzy z tym klejem! Pisałem – klej jest mocno higroskopijny, wchłania wodę jak gąbka. Dlatego jest niesłychanie poważnym zagrożeniem dla oczu, ust błon śluzowych, dróg oddechowych, nosa i gardła. Od twarzy z tym klejem trzymajmy się z daleka!
I niech nikomu bezmyślnie się nie zdarzy przecieranie oczu palcami, gdy po używaniu klejów cyjanoakrylowych, dokładnie nie wyczyściliśmy rąk.

To teraz krótka instrukcja obsługi.

Jak się da, opatrunek wykonujemy sami, lecz, jeśli są to plecy, lub poniżej, albo czubek głowy, bo właśnie chcieliśmy przejść przez superczyste szklane drzwi biura, no i głowa ucierpiała, to poprośmy kogoś o pomoc. Rana oczywiście krwawi. Więc lepiej chwilę poczekać, aż przestanie (chyba, że cierpimy na hemofilię, lecz w tedy i tak musimy natychmiast udać się do szpitala). Koniecznie musimy przemyć ranę środkiem dezynfekującym. Jest ich obecnie sporo, a historycznie, to przede wszystkim spirytus, jodyna, czy woda utleniona.

Gdy rana już mocno nie krwawi i została zdezynfekowana, to palcami przyciągamy do siebie brzegi zranienia (kurcze… gdy rana jest na ręce, to będziemy potrzebowali trzecią rękę) i klejem pokrywamy całą linię zranienia. Nigdy za szybko i za dużo. Cienka powłoka schnie szybciej i mocniej. Taka jest właśnie główna cecha tego typu klejów. Czekamy dobrą chwilę, aż klej zacznie działać i wyschnie. Możemy już spokojnie sięgnąć po dobrze schłodzoną butelkę piwa. Aha, nigdy nie zabieraj się za taką robotę, gdy się boisz, jesteś nerwowy i ręce ci się trzęsą. Narobisz tylko bałaganu i guzik z tego będzie. Lecz my przecież jesteśmy twardzielami, Czyż nie? Zazwyczaj w ciągu 24 godzin, tak opatrzona rana się zagoi.

Dla purystów, którzy nie użyją niczego bez stempla Ministerstwa Zdrowia, mam dobrą wiadomość: są już specjalne, medyczne kleje, zaaprobowane przez służbę zdrowia. Ale ja mam swoje podejrzenia – „Kropelka” kosztuje 2 – 3 zł, a przemysł farmaceutyczny, straszny złodziej i krwiopijca, naklei na ten sam produkt swoją mądrą etykietę, doda „ulotkę dla pacjenta” i skasuje ciebie dziesięciokrotnie drożej. Znany mi dobrze taki produkt, rzeczywiście bardzo dobry, którego nazwy nie wymienię, kosztuje 40 zł za mała buteleczkę.

Pięknie, ładnie opatrzona klejem rana nie zwalnia nas z obowiązku obserwowania, co się z nią dalej dzieje. Gdy, nie daj Boże, zaczyna puchnąć, rozszerza się wokół zaczerwienienie, co zazwyczaj oznacza infekcję, to lepiej od razu szukać pomocy lekarskiej. A jeżeli, z jakichś powodów chcielibyśmy zmyć zaaplikowany klej, to możemy to zrobić acetonem. Zwykły zmywacz do paznokci wystarczy. Ostrzegam – będzie szczypało. Ale niegroźnie.

Oczywiście nie wyczerpałem tematu. Lecz w tym względzie literatury, również w internecie jest mnóstwo. Gdyby ktoś chciał sobie więcej poczytać, polecam bardzo fajny blog, gdzie konkretnie jest o tym sposobie radzenia sobie w sposób nieortodoksyjny.

https://morethanjustsurviving.com/super-glue-for-cuts

Oparzenie

A na koniec, bo weekend praktycznie się zaczyna; pogoda, jak na Majorce, a grille ruszą pełną parą, mała bezpłatna porada na dzisiaj: Pamiętajmy, że oparzenie, to nie tylko ten moment, kiedy dotknęliśmy czegoś naprawdę gorącego i krzyknęliśmy: – Auu! – lecz pewien dłuższy proces, w którym ciepło, lub ludowo gorąc, albo naukowo – energia, rozchodzi się powoli od miejsca sparzenia do dalszych obszarów. I musimy, tak szybko, jak tylko się da, przerwać ten paskudny i bolesny proces. Najprostszą i bardzo skuteczną metodą jest schładzanie oparzenia bieżącą wodą. I to nie przez krótką chwilę, tylko przez dobre parę minut, bo przecież to całe nagłe ciepło trzeba ciału odebrać i przenieść do cieknącej wody.
Jednakże zdecydowanie najlepszą metodą, by po paru piwkach przy grillu się nie poparzyć, jest użycie własnej kochanej małżonki.



Brak komentarzy: