sobota, 21 września 2013

Onaniści



Już Mistrz Lem 60 lat temu ostrzegał, że ludzkość podłączona do "fantomatów" skończy jako zbiorowisko bladych onanistów. Nie przewidział tylko, jak wiele może być rodzajów samogwałtu!
Oprócz najbardziej oczywistego, którym tu jednak nie będziemy się dzisiaj zajmować (wiem, wiem - ku żalowi części męskich Czytelników...), na pierwszy plan wysuwa się bodaj snucie w internecie fantazji poprawiających ogólne samopoczucie zarówno fantazjującego, jak i jego fanów.
Na tej zasadzie funkcjonuje większość najpopularniejszych autorów przynajmniej w polskiej blogosferze (ja się już wielokrotnie przyznawałem, że własne samopoczucie chętnie w ten sposób poprawiam, a i owszem - kompletnie za to nie dbam o Państwa, a nawet wręcz przeciwnie: sprawia mi perwersyjną przyjemność mówienie prawdy, czym Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ nie zdobędę ani Państwa sympatii, ani takiej popularności jak inni...).
Jak to działa?
Po pierwsze - dobrze jest pisać, jacy to Czytelnicy są wspaniali. Bo, na ten przykład, są Polakami.


Cóż jest takiego w "byciu Polakiem", co może poprawić samopoczucie Czytelnika?

Na razie nic. Ale, jak się do tego doda, że "Polak" to (do wyboru) nosiciel najstarszej w świecie Cywilizacji Miłości (cytat prawie że dosłowny! Nie będę podawał skąd, żeby niezasłużonej popularności oczywistemu kretynowi nie przysparzać!), albo jedyny czysty typ rasowy (no, to już jest trochę naciągane - nawet Profesor Bobola rozróżnia "Polaków", "tutejszych" i zdaje się jeszcze "biedne mieszańce" - czy jakoś tak..?), albo przedstawiciel najdoskonalszej cywilizacji łacińskiej - nooo, to już coś całkiem innego, nieprawdaż..?
Takie "kadzenie" zarówno czytelnikom, jak i samemu sobie (autor takich wypowiedzi jest przecież, co oczywiste, Polakiem najprawdziwszym z prawdziwych...) może się odbywać zarówno wprost (kiedy się wylicza i opisuje rzekome przewagi Polaka nad resztą ludzkiej mierzwy...) - ale to jest dość nudne i w gruncie rzeczy rzadko spotykane - jak i, niejako, a rebours. Metodą opisywania "wrogów" polskości. I wyliczania przyczyn tej wrogości.
Zgodnie z zasadą, że "mój wróg świadczy o mnie". Jeśli do "wrogów polskości" zaliczy się na ten przykład "WASP-owski spisek światowy" (domyślam się tylko, że chodzi o White Anglo - Saxon Protestants?) - to czyż takie stwierdzenie nie podnosi rangi Naszego Umęczonego Narodu na najwyższe możliwe wyżyny..? Jeśli się bąknie przy tym pod nosem, że to wszystko dlatego, iż owe "osy" nienawidzą "cywilizacji łacińskiej" i "katolicyzmu" - to czyż nie jest logicznym stąd wnioskiem, że nie ma bardziej łacińskich łacinników i katolickich katolików niż Polacy..?
Czytelnicy lubią, gdy autor mruga do nich porozumiewawczo i zadaje im zagadki. Ale tylko takie, które mają tylko jedno i łatwe do znalezienie rozwiązanie! Wówczas mogą ugruntować dobre o sobie mniemanie...
Opisywanie wroga i "demaskowanie" jego wrażych zakusów - to najważniejszy, najistotniejszy i nabardziej płodny motyw blogowych dywagacji. Przy czym tylko od fantazji autora i "targetu", w który celuje zależy - kto tym wrogiem będzie.
Tak więc, może być "wrogiem" jakiś monstrualny, światowy spisek dążący do wprowadzenia New World Order (najczęściej jest to wówczas spisek "żydowski", albo "masoński", albo "żydo-masoński"). Może być "wrogiem" klasa finansowych spekulantów: "Wall Street", "banksterzy", "City". Może być też "wrogiem", tradycyjnie, niemiecko - rosyjski sojusz (zwykle dodaje się wówczas, że "odwieczny", a przynajmniej "tysiącletni"...).

Podejrzewam, a nawet wiem, że gdzie indziej, takim "wrogiem" może być Kościół Katolicki czy też "spisek Watykanu". Tyle, że takich blogów staram się nie czytywać...
Oczywistą oczywistością jest, że pierwszą ofiarą takiego nastawienia do świata pada poczucie humoru. Zaiste! Zasoby ponuractwa, które się przy tej okazji ujawniają - rzeczywiście czyniłyby Nasz Umęczony Naród jakimś wyjątkowym, patologicznym przypadkiem w świecie. Czyniłyby - gdybym nie wiedział dobrze, że gdzie indziej - jest dokładnie tak samo.
No cóż: nie może być inaczej. Widział ktoś kiedyś, żeby trzepiący kapucyna onanista sypał przy tym dowcipami..?
Ostatni był bodaj Karol książę Radziwiłł "Panie Kochanku": kazał po każdym szczęśliwym wytrysku bić z działa na cześć małych Radziwiłłków, które właśnie zginęły... Ale to była inna epoka!

Gdzie indziej jest dokładnie tak samo - a też i zboczenie mentalne, które opisuję wcale NIE OGRANICZA SIĘ do tzw. "ekstremy" - ani "prawej", ani "lewej". To jest właśnie tzw. "główny nurt" zarówno tradycyjnych mediów, jak i internetu!
O co chodzi w marketingu? W marketingu chodzi o to, żeby sprzedać. A co się tak naprawdę sprzedaje klientowi? Klientowi tak naprawdę sprzedaje się nie towar i nie usługę - tylko DOBRE SAMOPOCZUCIE.
Klient, jeśli ma coś kupić - to przecież po to, aby poczuć się w efekcie lepiej, a nie gorzej - nieprawdaż..?
Jak wszyscy doskonale wiemy, im wyższa cena, za którą towar lub usługa zostały kupione - tym bardziej poprawia się samopoczucie klienta TUŻ PO zakupie (inna rzecz, że potem może równie szybko polecieć w dół... Hmm... czegoś to Wam nie przypomina..? Myślicie, że przypadkiem wybrałem tę seksualną metaforę dla dzisiejszego wpisu..?).
Informacja nie jest żadnym wyjątkiem od tej reguły. Gorzej nawet - o ile towar czy usługa poprawiają nastrój klienta by tak rzec pośrednio, oddziałując na jego zmysły - o tyle informacja trafia wprost do mózgownicy. Na ogół - przegrzanej i przepełnionej, bo niezwykła wprost łatwość generowania informacji w sieci sprawia, że jest jej ilość nie do ogarnięcia. W tej sytuacji, przegrzana i przepełniona mózgownica czytelnika - wybiera i zapamiętuje przede wszystkim te informacje, które najbardziej łechcą jego ego.
Co to jest, to już zależy od indywidualnych upodobań. Bardzo wielu ludzi lubi, jak innym jest źle. Stąd - takie powodzenie we wszystkich mediach informacji katastroficznych, negatywnych, groźnych nawet (w rodzaju regularnie powtarzających się doniesień o "kosmicznym zagrożeniu dla Ziemi", "przebiegunowaniu", "burzy słonecznej", itp., itd. - Freud pewnie by przy tej okazji pisał o "instynkcie śmierci", ale moim zdaniem - raczej jest to prosta uciecha z faktu, że jeśliby nawet wszystko miał szlag trafić - to przecież sąsiad, który nam celowo na złość, właśnie kupił sobie nową furę albo chałupę odmalował - wyjdzie na tym gorzej...).

Ludzie en masse lubią się też czuć wyjątkowi i niezwykli. Nawet, jeśli skądinąd nic sensownego nie mają do powiedzenia, a cała ich "tfórczość" to banalne zwierzenia w rodzaju: faceci są jak kibel - albo posrani, albo zajęci. Niejaki Zuckerberg zrobił na tej ludzkiej przypadłości całkiem fajny biznes!


Ludzie lubią też czuć się pewnie i rozumieć świat, który ich otacza. Przy czym słowo "rozumieć" w zdecydowanej większości przypadków nie dopuszcza tłumaczeń wykraczających poza najprostsze możliwe jedno-jednoznaczne związki przyczynowo - skutkowe. Pisałem o tym dawno temu (link).

Ponieważ świat nie jest ani prosty, ani jednoznaczny w interpretacji, a związki przyczynowo - skutkowe, które NAPRAWDĘ w nim występują są o wiele bardziej złożone niż buchalteryjna prostota schematu "jedna przyczyna - jeden skutek" - nawet w me(r)diach głównego nurtu, do żadnej "esktremalności" się nie posuwających - pełno jest obecnie różnego rodzaju "teorii spiskowych", znakomicie upraszczających przecież tę złożoną rzeczywistość.

Tematem na osobne rozważania jest klucz, wedle którego me(r)dia głównego nurtu oddzielają teorie spiskowe "bezpieczne" od "zakazanych". Bodaj zależy to od stopnia ich absurdalności. O Atlantydzie, latających talerzach, "zakazanej archeologii", "świętym Graalu", czy temu podobnych głupotach - jak najbardziej: wolno pisać i to jest nawet (dyskretnie) popierane.
Pisanie o "NWO", "banksterach" czy "żydomasonerii" - nie zawsze i niekoniecznie. Pewnie dlatego, że choć, jak wiele razy pisałem, "teoria Jedynego Spisku" jest absurdalna, to jednak - nie jest absurdalnym podejrzenie, że tacy lub inni spekulanci RZECZYWIŚCIE spiskują, a różne rządy mają niejednego trupa w szafie do ukrycia!
Można wręcz podejrzewać, że przynajmniej w niektórych wypadkach - lansowanie (dyskretne przecież...) absurdalnej "teorii Jedynego Spisku" - znakomicie ukrywa i maskuje różne rzeczywiste "spiski partykularne", a gadanie o "niemiecko - rosyjskim antypolskim przymierzu" - świetnie nadaje się do tego, aby odwrócić uwagę od złodziejstw i niekompetencji. O czym też pisałem, tylko że niedawno (link).
Na tym koniec na dzisiaj. Własne samopoczucie niewątpliwie powyższym tekstem poprawiłem - wykazując niezbicie, że spora część z Państwa to durnie. Co Wy z tym zrobicie - a to już nie moje zmartwienie...

autor: Boska wola

Jątrzenie Smoleńskiem


Miniony tydzień miał starannie wyreżyserowaną narrację. Najpierw do GieWu "wyciekły" materiały z prokuratury wojskowej dotyczące zeznań ekspertów sejmowego zespołu Maciarewicza

Miniony tydzień miał starannie wyreżyserowaną narrację. Najpierw do GieWu "wyciekły" materiały z prokuratury wojskowej dotyczące zeznań ekspertów sejmowego zespołu Macierewicza. Właściwie to były tylko fragmenty, mające nac celu tylko jedno, zdeprecjonować i ośmieszyć fachowość ekspertów, a idąc dalej, podważyć całkowicie dotychczasowe dokonania zespołu Macierewicza. A idąc jeszcze dalej, wykazać, że cały PiS zajmując się Smoleńskiem to durne oszołomy, manipulanci i cyniczne głupki.
Taki był cel artykułu pierwszego cyngla GieWu, pani Kublik.
Jak na komendę, wszystkie współpracujące z ferajną Tuska media rozpoczęły ostre ostrzeliwanie, biorąc na tapetę Smoleńsk, w kontekście niewiarygodności i w ogóle śmieszności wzmiankowanych ekspertów.
Przez cały tydzień była to akcja skoordynowana, priorytetowa i o najwyższym natężeniu. Przykładem może być tu Monika Olejnik, która przez trzy dni z rzędu rozmawiała tylko o ekspertach, a to z panem Laskiem, wyjątkowo aroganckim i niedouczonym propagandzistą, a to z panem Marcinkiewiczem, skompromitowanym ex – premierem, który powie wszystko przeciwko PiSowi, z którego wyleciał, lub z synem jednej ze smoleńskich ofiar, z kompletnie wypranym mózgiem, przez oficjalną propagandę.

Tabuny ekspertów uprawiały rozkoszną propagandę. To nie były merytoryczne dyskusje. Nikt nie mówił o faktach, czy raportach, bo na to dyskutanci byli za głupi. Dyskusje były rechotem z niekompetencji profesorów. To było obśmiewanie wyrwanych z kontekstu zdań. Cała ta propaganda osiągnęła kloaczny poziom i mogła tylko napawać wstrętem.
Na koniec, propaganda rządu zmusiła usłużnych rektorów dwóch macierzystych uczelni naukowców: Politechniki Warszawskiej i AGH do odcięcia się od swoich własnych profesorów.

Zarzut główny w stosunku do ekspertów brzmiał – to nie są specjaliści od katastrof samolotowych. No bo nie są. I co z tego?
W czasie badania katastrof zleca się wiele zadań ekspertom, którzy nie są specjalistami od wypadków. Profesor matematyk, czy informatyk, może przeprowadzać symulacje komputerowe, fizyk zajmujący się dynamiką ciała stałego oblicza zachowanie się bryły statku. Inny specjalista od technologii materiałów bada naprężenia w korpusie. A jeszcze inny potrafi, na podstawie analizy fragmentów, określić, jakie siły zadziałały.
I tak też pracowało trzech zaatakowanych ekspertów Macierewicza. Rzetelnie i prawidłowo, w zakresie swoich specjalizacji. Na to tuskowa propaganda im wyciągała zdania, że w dzieciństwie zajmowali się modelarstwem, albo w czasie lotu, jako pasażerowie, obserwowali skrzydła samolotu.

Ten skomasowany atak mediów na ekspertów i zespół Macierewicza był wredny i głupi, na poziomie dzieciaków w piaskownicy. Przyłączali się do ataku wszyscy z ferajny Tuska, a jak zwykle przed szereg wysunął się facet z dużymi problemami ze swoim ego, minister Sikorski.

Należy sobie postawić pytanie, – czemu zawdzięczamy ten wściekły, skoordynowany atak.
Odpowiedzi są dwie i chyba obie słuszne.
Po pierwsze, Jarosław Kaczyński w sprawie Smoleńska, zbyt długo już agresywnie milczy. Należy więc, sprowokować go do ostrych nierozważnych wypowiedzi. Nie może być tak, że Kaczyński milczy, a PiSowi rośnie. Trzeba ludziom pokazać, że to banda niepoważnych idiotów. I niebezpiecznych. A najgorszy ze wszystkich jest straszliwy demon Macierewicz.
Po drugie, ferajna Tuska ma wyjątkowo dużo do ukrycia, czyli właśnie do przykrycia wrzawą rozpoczętą przez propagandową tubę GieWu.
Trzeba szybko zmienić temat, by ludzie zapomnieli o protestach związkowych. Były one sukcesem i skutecznie ośmieszyły rząd.
Trzeba również zamieść pod dywan wszystko, co jest związane z chybionym budżetem i ciągłym okradaniem biednego narodu. Rząd potrzebuje dużo takiego medialnego kabaretu prowadzonego przez usłużnych funkcjonariuszy propagandy typu Kublik, czy Olejnik, żeby zakryć swoją nędzę i nieudolność
Niestety, wszyscy już widzą, co jest grane i takie triki na niewiele się przydają.
Cała ta hałastra musi upaść.
A Kublik i Olejnik znajdą pracę w zakładowym radiowęźle.

autor: jazgdyni

Pobawmy się...


Widziałem niedawno na Onecie (szukając prognozy pogody) zajawki programu tv z JKM, który miał był podobno twierdzić, że gdyby Beck przyjął propozycje Hitlera - to Sowiety zostałyby pokonane, a Polska byłaby dziś mocarstwem.
Jak już Państwo doskonale wiecie, absolutnie nie zgadzam się z taką opinią i uważam jej powtarzanie za dowód co najmniej powierzchownego podejścia do problemu.
Czy Niemcy do zwycięstwa nad Sowietami potrzebowali polskich piechurów i kawalerzystów? Bo przecież nie: pancerniaków i lotników - tych musieliby SAMI wyekwipować w odpowiedni sprzęt, którego Polska nie produkowała w dostatecznej ilości! Jest to zresztą DOKŁADNIE TEN SAM PROBLEM, który ignorują zwolennicy tezy, że Hitler mógłby wygrać wojnę, gdyby tylko lepiej traktował sowieckich jeńców i ludność cywilną...
Poniekąd zresztą, bloger Pilaster, od którego tez zaczął się ten cykl moich dywagacji, RÓWNIEŻ omawiane zjawisko ignoruje.
Otóż: Niemcy, tak samo jak wcześniej przejęli czeski przemysł zbrojeniowy, przejęli też w 1939 roku gros przemysłu polskiego (poza tymi, stosunkowo nielicznymi zakładami, które znalazły się po sowieckiej stronie nowej granicy). W wielu wypadkach - kończąc inwestycje rozpoczęte jeszcze przez Sanację i uruchamiając nowe fabryki (Generalna Gubernia przez większość wojny była głębokim - i bezpiecznym - zapleczem...).


W tej sytuacji NIE DA SIĘ twierdzić, że "potencjał polski" - funkcjonował w czasie wojny po stronie alianckiej. "Potencjał polski" w czasie wojny JAK NAJBARDZIEJ działał na korzyść i po stronie Niemiec!

Trzeba by dopiero udowodnić tezę, że fabryki na terenie Polski pracowałyby wydajniej, gdyby były zarządzane przez Polaków, a nie przez Niemców. Teza ta, przy całym okropieństwie i długoterminowym nonsensie pracy niewolniczej - wydaje się jednak dość trudna do udowodnienia.

Tym, co EWENTUALNIE Niemcy mogli pozyskać "na Wschodzie" - to jest, zarówno w Polsce, jak i w Sowietach, a czego nie pozyskali metodą podboju, to mniej lub bardziej dobrowolne (to jest - bardziej niż mniej dobrowolne, inaczej - nie ma to przecież sensu...) uczestnictwo polskich, ukraińskich, litewskich czy rosyjskich poborowych w wojnie. Całą resztę - I TAK JUŻ MIELI.
Tak samo jak faktem jest, że kilkudziesięciu (tak jest! Kilkudziesięciu!) oficerów Gestapo, zamiast zwalczaniem polskiego podziemia - zajmowałoby się czymś innym (być może także - nieco mniejsze siły niemieckie potrzebne byłyby do ochrony szlaków komunikacyjnych na Wschodzie: naiwnością jest jednak sądzić, że mając Polaków za sojuszników, a podbijane Sowiety traktując "ludzko" - mogliby Niemcy CAŁKIEM zrezygnować z własnych garnizonów tamże: nigdzie tak nie robili, o czym boleśnie przekonali się Włosi i Węgrzy, gdy próbowali zmienić stronę i zadać Niemcom "cios w plecy" - były też formacje używane w tym celu zazwyczaj lekko uzbrojone i niezbyt się nadawały na front...).
Tak samo możliwym (choć wcale nie takim pewnym - patrz to, co pisałem o "tyranii doskonałej"!) byłoby, że widząc ludzkie zachowanie się Niemców - poddani Stalina zbuntowaliby się przeciw niemu i sami pozbawili go władzy.
Mencjusz był zwolennikiem tezy, że władzę zyskuje się dzięki dobremu przykładowi i moralnemu prowadzeniu się - a zbrojenia są nieistotne, bo "lud tak będzie kochał dobrego władcę, że kijami i kamieniami przepędzi każdego, kto będzie mu zagrażał..."
No niestety - praktyczne udowodnienie tej starożytnej maksymy nie jest takie proste...

Znając systematyczność, pracowitość i praktyczny geniusz narodu niemieckiego - NIE MAM WĄTPLIWOŚCI, że do zdobyczy materialnych, uzyskanych na Wschodzie - nic, albo prawie nic nie dałoby się już dodać.
Innymi słowy: dobrowolna kooperacja Polaków, Litwinów, Ukraińców, Rosjan itd, itp. - NIE SPRAWI, że Niemcy mogłyby dysponować większą niż dysponowały faktycznie liczbą czołgów, dział, samolotów, paliw, smarów i całej reszty klamotów potrzebnych do prowadzenia wojny.

Wręcz przeciwnie: jeśli Polacy będą wciąż sami zarządzać własnymi fabrykami zbrojeniowymi i posiadać własną armię - to tak naprawdę, liczba czołgów, dział, samolotów, itp., dostępnych dla uzbrojenia Wehrmachtu - będzie mniejsza (zaś pytanie, czy polski sojusznik wykorzysta ten sprzęt lepiej niż Niemcy - pozostaje otwarte...). Co do terenów dalej na wschód: trudno powiedzieć. Ale całkiem możliwe, że mniej bezwzględna, bardziej ludzka polityka okupanta sprawi, że pozyskanych zostanie mniej koni taborowych, miedzianej blachy z dachów kościołów i chałup, mniej będzie do dyspozycji paliw i smarów (bo coś trzeba będzie zostawić cywilom...), itp., itd.


Materialnie: Niemcy wychodzą na zero, albo nawet i na jakiś (do zimy 1941/1942, która nas tu najbardziej interesuje - zapewne: niewielki...) minus w stosunku do tego, co posiadali faktycznie.
Mają za to szansę być "do przodu" moralnie! I posiadać więcej piechurów i kawalerzystów polskich, litewskich, ukraińskich, rosyjskich...

Zaraz, zaraz! A to Litwini, Ukraińcy, Rosjanie - nie garnęli się całymi tłumami do różnych służb pomocniczych, formacji policyjnych, do Waffen SS wreszcie - NIEZALEŻNIE od tego, co wyprawiano z ich rodakami..? A to moich dziadków, choć bez najmniejszej wątpliwości byli Polakami - nie wzięto ciupasem do Wehrmachtu, gdy tylko, po Stalingradzie, uznano to za konieczne..?
Sądzicie, że zimą 1941/1942, gdy ważyły się losy kampanii wschodniej Wehrmachtu (odpartego spod Moskwy...) - teoretycznie nieco większa jeszcze liczba tych słabo uzbrojonych, na ogół niezbyt nadających się do służby frontowej "pomocników" - COŚ by zmieniła..?

Każdy, kto twierdzi, że Hitlerowi do zdobycia Moskwy "zabrakło 5 polskich dywizji" - bredzi. Po pierwsze dlatego, że trudno taką tezę udowodnić i ja się z precyzyjnym (tj. opartym na ścisłych wyliczeniach, a nie na fantazji...) dowodem nie spotkałem. Po drugie dlatego, że popełnia logiczny błąd.
Hitler pod Moskwą MIAŁ owe "5 polskich dywizji" - a nawet więcej niż 5: miał ich karabiny, działa, amunicję, żywność, kożuchy (siłą odbierane ludności cywilnej...), konie taborowe i wszystko inne, co tylko okupowana Polska mogła Wehrmachtowi oddać.
Zimą 1941/1942 Wehrmachtowi nie brakowało rekrutów - tylko paliwa, smarów zimowych, amunicji i nowoczesnej broni. Sojusznicza Polska czy też humanitarniej traktowane, okupowane Sowiety - cóż mogły do tego zasobu dodać, czego w rzeczywistości nie dodały..?

No tak: spontaniczne obalenie Stalina na wieść o tym, jacy ci Niemcy są mili...
Reasumując: sojusz Polski z Niemcami wcale NIE GWARANTUJE zwycięstwa w wojnie z Sowietami. Nie gwarantuje tego również żadna zmiana w stosunku do ludności cywilnej czy jeńców wojennych.
Ba! Nawet brak antysemickiego szaleństwa u Hitlera - wcale niekoniecznie zwiększałby w istotny sposób jego szansę na wygranie wojny!
Oczywiście - biorąc pod uwagę to, że Żydzi niemieccy byli dobrze zasymilowani, a wielu z nich odgrywało istotną rolę w niemieckiej fizyce czy chemii - brak takiej obsesji zapewne sprawiłby, że spora część tych uczonych, którzy stanowili podstawową kadrę "Projektu Manhattan" - pracowałaby dla Hitlera. Tyle tylko, że Stany wydały na ten projekt 2 miliardy przedinflacyjnych dolarów. Czy Hitler KIEDYKOLWIEK mógł się spodziewać dysponowania takimi środkami - mając o tyle mniejszy od amerykańskiego potencjał i będąc od samego początku ciężko uwikłanym w kosztowne zbrojenia lądowe i powietrzne..?

Co gorsza - tak naprawdę, jeśli patrzeć w sposób realny - w 1939 roku TRUDNO SIĘ BYŁO SPODZIEWAĆ, że Niemcom może ta wojna pójść aż tak dobrze, jak im w rzeczywistości poszła.
Pokonanie Francji..? Dajcie spokój...
Wszystko to, co napisałem powyżej oczywiście NIE ZNACZY, że Beck, Rydz - Śmigły i Mościcki nie popełnili żadnych błędów.
O niektórych spośród nich już pisałem. Jest rzeczą oczywistą, że Rydz nie spodziewał się tak całkowitej, tak totalnej i tak szybkiej klęski!
Stąd zresztą - tezy blogera Pilastra o jakimś "sanacyjnym spisku", trafnie przewidującym wynik wojny - można uważać li i jedynie za figurę retoryczną i za nic więcej.
Skąd to wnioskuję..? No cóż - pobawmy się..!
Pakt Ribbentrop - Mołotow był jawny. Tajny był tylko załączony do niego protokół. Który zresztą - BYĆ MOŻE (bo to jednak nie jest jeszcze na 100% pewne), znany był dość szybko naszym sojusznikom.
Skądinąd jednak - po tym, jak nie udała się wiosenna próba zawiązania sojuszu brytyjsko - sowieckiego JAKIEŚ porozumienie sowiecko - niemieckie (posiadające przecież długą tradycję w okresie międzywojennym: Rapallo, Rapallo moi drodzy - to w Rapallo zdecydowały się losy Polski, a nie w Jałcie...), prawie na pewno - gwarantujące Stalinowi udział w spodziewanym łupie - było rzeczą logiczną i nie trzeba było wielkiego geniuszu, żeby dostrzec, że robi się gorąco...
Taki Gombrowicz bynajmniej, którego wcale o polityczny geniusz nie podejrzewam - chyba przeczuł pismo nosem, skoro w inkryminowanym momencie był już na pokładzie transatlantyku płynącego do Buenos Aires!
Co mogła sanacyjna elita zrobić DOWIADUJĄC SIĘ o istnieniu owego "tajnego protokołu".
No cóż - częściowo przynajmniej: mogła zwyczajnie, po ludzku, wpaść w panikę. Wiejąc gdzie pieprz rośnie (a już na pewno - wysyłając zagranicę żony, dzieci, majątek ruchomy i likwidując konta bankowe...). Jak wiemy - takiego ruchu na wielką skalę przed wojną jakoś nie było. Dopiero potem były Zaleszczyki - i nawet rzekomi "spiskowcy", tj. najwyższej rangi sanacyjni dygnitarze najwidoczniej dali się tej ewakuacji zaskoczyć, skoro tak łatwo przyszło ich internować w Rumunii (wcale nie palącej się do "goszczenia" tylu niedawnych sojuszników...).

Pomijając po ludzku zrozumiałą panikę - przede wszystkim jasnym się stało w momencie zawarcie paktu Ribbentrop - Mołotow, że Polskę czeka raczej dłuższa niż krótsza okupacja. I to okupacja podwójna, bo niemiecka i (najprawdopodobniej) także sowiecka. Okupacja taka jest nieuchronna i potrwa dość długo NAWET przy założeniu, że Hitler przegra wojnę z Francją i Wielką Brytanią. A to dlatego, że taka wojna, jeśli Hitler miałby ją przegrać, musiałaby przyjąć kształt "wojny materiałowej", której czas trwania - biorąc pod uwagę materiałowe wsparcie Sowietów dla Hitlera - należałoby liczyć raczej w latach niż w miesiącach.
Co gorsza: dość oczywistym było, że rząd polski na emigracji w Paryżu znajdzie się bardzo szybko w nader niewygodnym położeniu, gdyż oczywistą pokusą dla aliantów będzie przeciągnięcie na swoją stronę Stalina - a to się da zrobić TYLKO kosztem Polski...
W tym momencie:
  • polski opór zbrojny stracił znaczenie militarne: była to już tylko i wyłącznie okazja do politycznej demonstracji - nie sądzę jednak, w przeciwieństwie do Pilastra, że ustawienie większości zmobilizowanych sił tuż przy niemieckiej granicy było ze strony Rydza przygotowaniem do politycznej demonstracji właśnie - raz dlatego, że cóż to za "demonstracja" w wyniku której życie traci lub ranę odnosi co piąty powołany pod broń (to jest rzeź, a nie "demonstracja"..!), a dwa - że, w przeciwieństwie do blogera Pilastra, nie dostrzegam żadnych oczywistych korzyści z demonstrowania TYLKO woli walki z Niemcami, a z Sowietami już nie: owszem, ułatwialibyśmy w ten sposób zadanie Francuzom, aż palącym się do sojuszu z Moskwą - tylko po co..? Czyż nie byłoby korzystniej przeciwnie: UTRUDNIĆ taki sojusz, a potem, no cóż - cynicznie sprzedać własne usługi w usunięciu tego utrudnienia...
  • należało, w miarę możliwości, chronić i konserwować "substancję narodową" oraz zapewnić sobie możliwość posiadania jakichś kart przetargowych, jakiejś przestrzeni do bycia użytecznym i potrzebnym - także w przyszłości, gdy będzie się już zbliżała przewidywana klęska Hitlera i dojdzie do targów między zwycięzcami o podział łupu.
Cóż ja bym zrobił na miejscu Rydza, Mościckiego i Becka w tak dramatycznej sytuacji..?
No cóż - zostwiłbym przy granicy tylko tyle wojska, żeby doszło do strzelaniny, gros sił koncentrując pomiędzy Warszawą a Brześciem: tam możliwe byłoby dokonanie "demonstracji zbrojnej" JEDNOCZEŚNIE przeciw Niemcom i Sowietom - a potem, w miarę mało kosztowna kapitulacja, RACZEJ przed Niemcami (jako przeciwnikiem "bardziej cywilizowanym" i - w tym momencie - mniej zbrodniczą posiadającym reputację...).

Nie sądzę, aby w efekcie Francja i Wielka Brytania wypowiedziały wojnę także Stalinowi. Jednak - dobrze udokumentowane (najlepiej przez licznie zaproszone ekipy dziennikarzy z krajów na razie neutralnych - jak Stany Zjednoczone w pierwszym rzędzie) niemiecko - sowieckie braterstwo broni: to byłby przynajmniej jakiś atut propagandowy, UTRUDNIAJĄCY aliancko - sowieckie porozumienie kosztem Polski w przyszłości...
W ramach "konserwacji substancji narodowej" trzeba było co prędzej ekspediować zagranicę nie tylko złoto i niszczyciele, ale też archiwa, zbiory muzealne, majątek ruchomy. Przez parę dni nie wiadomo ile się tego nie wywiezie - ale zawsze: coś... Oczywiście: także pracowników naukowych, studentów (przynajmniej kierunków technicznych i ścisłych!). W ogóle - dobrze by było rozdać jak najwięcej... nie wypisanych paszportów i dowodów osobistych!
Zaś w ramach "zapewniania sobie atutów na przyszłość" - trzeba by zadbać o stworzenie warunków dla długotrwałej, dobrze ukrytej konspiracji oraz - dla istnienia jakichś polskich sił zbrojnych na obczyźnie. A także z góry zapewnić sobie jakiś wpływ na przyszłe, już emigracyjne, "władze" polskie.
W tym pierwszym celu - należało zawczasu ukryć zapasy broni i amunicji, drukarnie (w tym takie, umożliwiające podrabianie dokumentów i waluty...), radiostacje. Należało też zawczasu stworzyć kadrową konspirację (jak wiemy, w rzeczywistości - takie działania podjęto dopiero pod koniec września i była to dość rozpaczliwa improwizacja...).
Co do drugiego zadania - to należało, oprócz wykonujących rozkaz "Pekin" okrętów wojennych, ewakuować co prędzej także nadliczbowych (tj. - nie posiadających przydziału mobilizacyjnego z braku sprzętu) oficerów i żołnierzy rezerwy wojsk "technicznych": artylerii, broni pancernej, lotnictwa. Należało także, w miarę możliwości, ewakuować kadrę ośrodków zapasowych tych broni. Spora część "Łosi", które i tak nie wzięły udziału w walkach, bo nie miały przyrządów celowniczych - mogła odlecieć na Zachód (nawet jest taki wątek na moim ulubionym historycznym forum!).

Co do ostatniego, ale chyba najważniejszego zadania - to jasnym było, że jeśli Sanacja myśli o jakimś funkcjonowaniu w podziemiu i na emigracji, musi się co prędzej dogadać z opozycją. Powołanie koalicyjnego rządu z udziałem narodowców i ludowców (który to rząd mógł się zresztą od razu udać in corpore "z roboczą wizytą" do Paryża...) - GDYBY Sanacja miała bodaj najbledsze pojęcie o tym, co się stanie (NIEZALEŻNIE od tego, czy stałoby się tak w wyniku "genialnej intuicji kierowniczej trójki" - jak proponuje Pilaster, czy zwyczajnie - w wyniku przechwycenia "tajnego protokołu" do Paktu Ribbentrop - Mołotow...) - wydaje się krokiem oczywistym i jedynym możliwym...
Jak wiemy, niczego takiego nie zrobiono, a "komisarzem cywilnym przy Naczelnym Wodzu" został... były komendant twierdzy brzeskiej, "ciężki" dla przetrzymywanych tam opozycjonistów! Chyba o lepszy dowód całkowitej niewiedzy sanatorów co do tego, jak będzie wyglądała ich najbliższa przyszłość - trudno..?
Czy w efekcie byłoby "lepiej" niż było naprawdę, gdyby tak zrobiono, jak proponuję..? A bo ja wiem..? To temat na zupełnie osobne dywagacje...

autor: Boska wola