niedziela, 18 kwietnia 2021

Gdy nagle wszystko się zmieniło




 





Moje pokolenie w młodości miało swoje zmory. Czyli coś, co nie pozwalało cieszyć się w pełni spokojem, pogodą ducha i być w pełni radosnym. Coś, co powodowało, że nagle odczuwaliśmy niezidentyfikowany niepokój. Jakiś ponury cień, czy szara mgła przysłaniała nasz dobrze znany wokól świat.

A w nocy dręczyły nas koszmary, z których budziliśmy się spoceni i walącym jak głupie sercem.



Moja szkoła podstawowa na rogu ulic – Wielkopolskiej i Wrocławskiej, była nowym, dużym budynkiem, pełna sali lekcyjnych, gabinetów tematycznych, z dużą salą gimnastyczną i szatnią. Nie był to dom, jak teraz, gdy szkoły zazwyczaj są parterowe, maksymalnie z jednym piętrem powyżej, tylko prawdziwie sporą, dwupiętrową budowlą, w kształcie litery U. W piwnicach mieściły się szatnie. Przed lekcjami trzeba tam było zostawiać płaszcze, kurtki, czapki i najważniejsze, buty. Wewnątrz szkoły chodziło się najczęściej w pepegach. Dziś nikomu ta nazwa nic nie mówi, ale tak właśnie powszechnie nazywano wszelkie tenisówki na białych, gumowych podeszwach, w czasach dzisiejszych potocznie określane jako adidasy. Oprócz tornistrów, a nie plecaków, bo te były wyłącznie do podróży i pieszych wędrówek, do szkoły nosiło się też spory woreczek, a w nim właśnie te pepegi, oraz najczęściej też drugie śniadanie.

Tak więc przed lekcjami przebieraliśmy się w swojej szatni, bo każda klasa miała oddzieloną żelazną siatką klatkę z wieszakami. Szatnia w piwnicach była ciemna i ponura. Jak to we wszystkich piwnicach. Lecz ta szkolna miała jeszcze coś specjalnego. Na końcu z jednej strony był mały korytarzyk, zamknięty potężnymi stalowymi drzwiami. Nigdy nie udało sie nam tam wejść, ani też nikt z dorosłych nie powiedział nam, co tam jest. Może były tam jakieś kotłownie, może magazyny, ale my szybko, po pobycie w szkole, wiedzieliśmy swoje – tak – tam były schrony. I to nie byle jakie. Te budzące prawdziwą grozę – schrony atomowe.

A na dodatek na dachu był umieszczony taki specjalny wyjec. Jak zawył, to było go słychać w całej dzielnicy. Nie oznaczał nic dobrego. Szybko dowiedzieliśmy się po co on jest i co to ponure wycie oznacza.

Były też w szkole przyjemniejsze dźwięki. Na każdym piętrze był całkiem duży, tak zwany dzwonek na lekcje. Nas, uczniów, interesowała wyłącznie jego druga funkcja – dzwonek końca lekcji. Gdy już po 45-ciu minutach mieliśmy dość.



To, co nad nami wszystkimi Polakami, a w szczególności nad naszym wzrastającym, powojennym pokoleniu wisiało, to wybuchająca bomba atomowa, a właściwie jej wybuch sekunda po sekundzie. I często sobie zadawane pytanie – czy jak ta fala do mnie dotrze, te milion stopni Celsjusza i ten podmuch, to czy coś poczuję? Jak skóra zwęgli się na proszek, albo wyparuje, to będzie bolało? Coś poczuję? Będę miał chwilę, by ogarnął mnie potworny strach? Przecież pokazują nam tę Hiroszimę i wiemy, że nigdzie się nie ukryjesz... nie uciekniesz... a pełzanie po ziemi, przykryty białym prześcieradłem do najbliższej jamy.. rowu... albo, no właśnie, schronu, to potężna ściema.


Więc, kto tylko trochę myślał i miał choć krztynę wyobraźni, musiał mieć senne koszmary. Najczęściej własnie takie – po wybuchu bomby atomowej, albo, co gorsza, wodorowej, świat wokół szaleje, płonie i się wali, a ty, czołgając sie pod tym białym prześcieradłem, starasz się uciec, choć jednocześnie szukasz swoich najbliższych.


Władze, nasze dzielne i dobroduszne władze komunistyczne, w radiu, kinach, a wkrótce i w telewizji, uspokajały wszystkich, że będzie dobrze i nie ma czego się bać, choć faktycznie ci podli i krwiożerczy imperialiści, którzy faktycznie nie tylko biją, ale i zabijają murzynów, co bez przerwy pokazują sceny o Ku Klux Klanie, noszą ciągle się z zamiarem, by parę takich atomówek zrzucić na nas, miłujące pokój narody.

Więc, na wszelki wypadek, musimy być gotowi. Po to te schrony i te wyjce na osiedlach. I plany ewakuacji. Kogo... Czego...



Dużo później, gdy już nasze szczęśliwe dzieciństwo minęło, dowiedzieliśmy się, jak cały czas byliśmy oszukiwani. To my – ci pokojowi - byliśmy gotowi zacząć wojnę. Układ Warszawski, miał zacząć pierwszy, co się nazywało uderzeniem wyprzedzającym. Potężne siły radzieckie, zgromadzone na terenie Niemieckiej Republiki Demokratycznej, o godzinie zero, miały ruszyć na zachód, a LWP – Ludowe Wojsko Polskie, miało rozkaz opanować całą Danię, by zabezpieczyć drogi wodne z Bałtyku na otwarte oceany.

Nikt jednak narodowi nie powiedział, że w ten sposób z Polski uczyniono strefę i to z całą sowiecką premedytacją, na którą spadną pierwsze, liczne bomby zachodnich imperialistów, zamieniając kraj w atomową pustynię. I to na setki lat...



Takie to było wychowywanie w pokoju, radości i szczęśliwości. Żyć, nie umierać.

Tylko bolszewików potrzebujesz do tego.

Teraz, od paru lat, podobny schemat, czyli życie w ciągłym zagrożeniu i strachem przed atakiem, neo-bolszewia dyktatora Putina urządza Ukrainie.



<<<<< >>>>>



Niecałe czterdzieści lat człowiek się męczył z nieustannym niepokojem, który jest immanentną metodą sprawowania władzy w ustrojach komunistycznych i innych totalitarnych.

Okrągły Stół miał wreszcie narodowi podarować wszystkim Polakom przynależny spokojny sen. Trochę na początku będzie bolało, ale wkrótce będzie dobrze.

Jak było, każdy ma swoje doświadczenia i ocenę.



<<<<< >>>>>



Może byli tacy, którzy coś tam wiedzieli, co się święci, lecz praktycznie cały świat nie wiedział, co przynosi rok 2020.

Na początku było zwykłe zaciekawienie, podszyte rozsądną ulgą. - O! Znowu jakaś mysia grypa. Jasne... Chiny. A co to jest i gdzie to jest, ten cały Wuhan? Słyszał ktoś? Pekin... Szanghaj... wiadomo. Hong Kong też już niby chiński. A Tajwan to wyspa. Wiem na pewno. Singapur?


Gdy wirus zapukał do bram Rzeczpospolitej, po niedługim wyczekiwaniu wybuchła standardowa panika. Ledwie rok minął, a już zapominamy. Inwazja i dantejskie sceny w Lidlach, czy Biedronkach. Młode pokolenie, właściwie to pokolenia – okrągłostołowcy, pokolenie X, Milleniarsi, no i te Julki, czy Wacki, choć przez chwilę zobaczyli peerelowską prozę i codzienność – puste półki. I te paniusie co się darły: - Policja! Dotyka kartofli gołą ręką! - Policja! Ściągnął maseczkę i chuchnął na mnie! Policja! Policja!

Ciekawostką było, że te Lidle i Biedronki, oraz pozostałe sklepy osiedlowe oblężone, a potem ogołocone z podstawowych towarów, jak mąka, cukier, ryż, konserwy w puszkach, zostały przez tych, co podjeżdżali merolami, a jakże, serii G, beemkami, a w najgorszym wypadku Jeepami (głównie te paniusie). Mieli kasę, a w domu duże pokoje, to kontener towaru mogli wykupić. Oczywiście gorzałę i piwo też. Natomiast winami wzgardzili, a o sushi zapomnieli.

A emeryci, jak zwykle skromnie, z siateczką... chlebek, jajeczka, kurze udka, albo kości na zupę; ziemniaczków parę, cebulka, maggi do smaku i już.


Wtedy też, jak to zazwyczaj w sytuacjach dramatycznych, przez jedną noc zamieniliśmy się w krainę ekspertów.

Maseczki dobre – maseczki złe. Koperty i pocztowe przesyłki są zabójcze. Wirus albo ma skrzydełka, albo jest lżejszy od powietrza, więc sobie fruwa, gdzie chce. Koronawirus to takie mordercze zwierzę, które cały czas poluje, a jego jedyny cel, to zabić jak najwięcej. Ludzi też oczywiście. Ale, ale... mówią, że on nie jest żywy; więc żywy, czy martwy. A jak martwy, to jak się wkrada do komórki i wypija soki, by się zapłodnić i urodzić miliony małych wirusiątek. A po prawdzie to sztuczny mutant. Wychodowany w tajnych laboratoriach w Arizonie, czy Kanadzie, następnie wykradziony przez skośnookich, by stworzyć broń masowej zagłady i pozbyć się wszystkich białych i czarnych. Lecz jak zwykle, bo to łajzy i niechluje, nie upilnowali wirusa, a ten myk, uciekł, schował się w króliku, Chińczyk z rodziną i przyjaciółmi go zjadł, a potem to już reakcja łańcuchowa i mamy, to co mamy.



Pierwsza fala, druga fala, trzecia fala... to się już nigdy nie skończy. Czterej jeźdźcy Apokalipsy przybyli.


Człowiek po części jest rozumną istotą autodestrukcyjną. Raz – zasmakował w zbrojnych konfliktach, które szybko rozwinęły się w pełnokrwiste wojny. Ofiary tych najnowszych liczymy w milionach. I już nie tylko poległych żołnierzy, lecz również ludność cywilną. A patrząc na współczesnych terrorystów, to właściwie tylko ludność cywilną.

Z drugiej strony, gdzieżby tylko spojrzeć na jakiś kawałek świata, to nie ma takiej grupy, takiego społeczeństwa, które by się praktycznie od tysiąclecia nie truło czymś specjalnym i oryginalnym dla swego obszaru. Jak podaje Biblia, to Noe już tęgo popijał na Arce. A Aztekowie tysiąc lat temu nie truli się peyotem? A ich dalecy kuzyni Inkowie liśćmi koka? Półwysep Arabski – to khat, o pieknej polskiej nazwie Czuwaliczka jadalna. Chiny i Indochiny to opium. A jeszcze od Nowej Gwinei po Indie i Pakistan betel.

Wniosek – nie ma miejsca na świecie, gdzie ludzie świadomie i masowo się nie trują.


Okazuje się jednak, że powszechne samobiczowanie się, czy autodestrukcja, to za mało dla w pełni bogatego, emocjonalnego życia. Tym najważniejszym, widocznie niezbędnym do życia elementem zdrowia psychicznego jest strach. Autentycznie wprost kochamy się bać. Po wyjściu z kina z horroru, gdzie piłą mechaniczną rżnięto żywego wrzeszczącego człowieka, krew lała się strumieniami i... oszczędzę reszty, elegancka pani odpowiada:- Rzeczywiście, był pewien dreszczyk emocji...

Przyznam się, że te horrory, to takie fajne, małe oszustewko – pobać się trochę, z pełną świadomością, że to tylko moment, a dokładnie taki teatr. I zawsze mogę to wyłączyć.

Ale ten strach istniał od samego początku, jak tylko zostaliśmy sapiens. Oczywiście na początku naszej rozumnej drogi miało to głęboki sens. Nie byliśmy potężni i silni. Nie mieliśmy ust pełnych ostrych kłów i dłoni zakończonych zabójczymi szponami. Jedyną naszą siła były zaledwie spryt i właśnie strach. To on nas, właściwie nasz organizm, mobilizuje do walki, albo ucieczki. Wiec tak – również od strachu zależało nasze przeżycie.

Gdy później już się ucywilizowaliśmy, utworzyliśmy pewne małe, lub większe społeczeństwa, a nieszczęścia i katastrofy nadal nas spotykały, to swój strach ulokowaliśmy w przeróżnych bóstwach. A u wspominanych Azteków, choć poprawnie u Meksykanów, ich krwiożerczy bożek Quetzalcoatl ( także bożek Tolteków, Chichimeków, Tepaneków, mieszkańców Teotihuacánu, Tollanu, Zapoteków, Mixteków, a także dalekich Majów), życzył sobie rokrocznie ofiarę, z żywcem wyrwanego serca młodzieńca.

Albo ta hinduistyczna bogini Kali - "...ciemnoskóra i wychudzona, z długimi zębami. Odziana w tygrysią skórę i naszyjnik z czaszek; pojawia się najczęściej na polach bitewnych lub na miejscach kremacji. Czasami przedstawiana z wężami wplecionymi we włosy. Często pojawia się z wystającym zwykle nieprzeciętnie długim językiem [...], głową demona w ręce oraz pasem z uciętych rąk. Kali bywa przedstawiana z kilkoma parami rąk."

Naprawdę było się czego bać. A zapatrzenie się w te straszliwe i okrutne bóstwo, stworzyło Thugów – religijne bractwo – gdzie ich nazwa powstała z połączenia słów złodziej i łajdak. Zajmowali się oni rytualnym mordowaniem podróżnych i okradaniem zabitych. Co ciekawe, działali aż do XIX wieku. Oto do czego strach może doprowadzić.


Gdy strach odczuwa się stosunkowo krótko, to raczej nic złego się nie dzieje. Natomiast życie w strachu przez okres dłuższy, u wielu osób wywołuje przeróżne zaburzenia nerwicowe. Tu krótkie wyjaśnienie – strach jest reakcją na bieżące wydarzenia, a lęk, to zmartwienie o wydarzenia przyszłe (żebyście wiedzieli, jak psychiatra się was zapyta, ha, ha). Wszystkie te zaburzenia lękowe, a jest ich sporo, mają tendencję do utrwalania się i na prawdę można sobie spieprzyć życie.


Atak wirusa z Chin, dzisiaj jego zmutowanej kolejnej generacji, trwa ponad rok. Nikt więc się nie powinien dziwić, że jest strach w stosunku do tego co się dzieje i lęk, co jeszcze może się wydarzyć i jaka będzie nasza przyszłość.

Jak można to nawet zauważyć na portalach społecznościowych, po tak długim czasie u niektórych już wystąpiło najgorsze z tych zaburzeń – lęk paniczny. Wówczas już wtedy trudno zapanować nad swoimi działaniami i zbornym myśleniem.



Opisany na początku lęk i niepokój, jakimi karmili nas świadomie bolszewicy u władzy przez długie lata, nie miał tak wielkiej intensywności, jak zaraza COVID19 zaledwie przez rok. Może też społeczeństwa po okresie trzech czwartych stulecia bez wielkich konfliktów i katastrof i folgowaniu hedonizmowi zgubiło dzielność i odporność na zagrożenia. Obserwując światowe statystyki depresji, czy zwiększającą się liczbę samobójstw, można wywnioskować, że zdrowie psychiczne ludzi jest nadwątlone.


Czy tych chorych nieszczęśników, ofiary silnego stresu przez ponad rok, gdy już pandemia zniknie, trzeba będzie leczyć na PTSD? Po polsku jest to zespół stresu pourazowego. A PT w nazwie oznacza post traumatyczny. A trauma jest wówczas, gdy stres jest już nie do zniesienia, a cierpiący właśnie przekroczył swoją barierę radzenia sobie i adaptacji.

A tak się żyć nie da.


.