piątek, 30 kwietnia 2021

Wielkie oszustwa, wielkie zyski

 

W pewnym momencie swojego rozwoju człowiek odkrywa ze zdumieniem, że na kłamstwie, na oszustwie można zarobić znacznie więcej niż na prawdzie i uczciwości. Przyznam się, że dla wielu ciągle bardzo młodych, właściwie dzieciaków, jest to duży szok poznawczy, bo rodzimy się z prawdą na ustach i długo, długo nie potrafimy kłamać.

Mimo tego, w przeszłości szokującego, dziecięcego odkrycia, kiedy każdy buduje swoją wewnętrzną moralność, długo nie sądziłem, że powstaną potężne gałęzie biznesu, legalne i "moralne"; żaden tam półświatek, które właśnie na oszustwie zbudują swoją potęgę.
Co więcej, obserwuję nawet, że wiele branż, które restrykcyjnie dbając o swoją reputację i markę, nigdy w przeszłości nie uciekały się do oszustwa, dzisiaj w żywe oczy kłamią swoim klientom.
Żeby tylko w produkcji, czy handlu tak było... Oszukują (wg. hierarchii zakłamania) władze państwowe, banki, towarzystwa ubezpieczeniowe, władze terytorialne, system sprawiedliwości... etc, etc. Chyba łatwiej wymienić, kto nas nigdy nie oszukuje. Takie czasy... Ciekawe czasy

<<<<< >>>>>>

Kiedy byłem małym chłopcem (świadomy trybut dla Tadeusza Nalepy) to prawie każde lato i słoneczne dni, to było plażowanie. Nic wspanialszego. Czasem nawet mi się śni. Ruszaliśmy miedzy 9-tą i 10-tą. Później już było gorzej, bo wczasowicze ruszali nad Bałtyk po słońce. I tak nad morzem spędzaliśmy czas mniej więcej do 3-ciej.
Żadnych parawanów, czy dmuchanych materaców. Klasyczne miejsce na plaży, w zależności od liczebności ekipy, to rozpostarte koce na podgrzanym już piasku, a my dzieciaki wokół naszego gniazda usypywaliśmy piaszczysty wał. Nikt się od sąsiadów nie izolował kolorowymi szmatkami na patykach. Pozdrawialiśmy się i atmosfera zazwyczaj była miła i przyjazna.

My, dzieciaki, czasami nawet było nas sporo, większość czasu spędzaliśmy na tej ciągle ruchomej linii, gdzie leniwe zazwyczaj, choć czasami gwałtowne fale obmywały ciągle mokry piasek. A to był wspaniały materiał do przeróżnych budowli. Nawet nie było potrzeby jakichś łopatek, czy wiaderek (choć te były mile widziane, bo można nimi było nabierać wodę potrzebną do konstrukcji, gdy piasek wysychał). W piasku z rozkoszą grzebaliśmy dłońmi i zawsze nas to napawało dumą, gdy wyryliśmy dziurę tak głęboką, że na dnie pokazywała się woda. Oczywiście dziury zawsze musiały być, bo ten wilgotny urobek z kopania służył do stawiania przeróżnych twierdz, budynków i innych konstrukcji, które, jak usłyszałem nieco później, dorośli, głównie różni poeci, pisarze, czy filozofowie, nazywali zamkami na piasku,
Kopaliśmy też kanały do morza, nawodnione fosy wokół budowli, a nawet spore jeziora, głównie do moczenia nóg.

To radosne taplanie się w piaskowym błotku, pod palącym słońcem, co należy do ulubionych zajęć wszystkich dzieciaków - czyli zajęcia błotne po ulewach, bagna, czy kałuże, miało jeszcze jeden niesamowicie fascynujący i ekscytujący element: - była to słynna i tajemnicza dziewiąta fala.
Choćby na naszym Bałtyku, który jest niemalże niedomkniętym jeziorem i który wcale nie jest słony, była kompletna flauta, co w żeglarskim slangu oznacza – zero wiatru i morze jak lustro, to na plaży centymetrowe fale łagodnie i cicho obmywały brzeg, wchodząc na dwa trzy metry "na ląd". A nagle, kompletnie niewidocznie przychodziła ta dziewiąta fala i zalewała plażę nawet na dziesięć metrów.
A ponieważ my, budowniczowie musieliśmy korzystać z ciągle mokrej części plaży, więc zazwyczaj byliśmy jakieś pięć metrów od wody. No i ta skubana fala, często po godzinnym wysiłku wszystko nam psuła. Rozmywała kanały, zatapiała zamki i ulice, rozwalała wieże. Czego my nie wymyślaliśmy, by katastrofie zapobiec. Od strony morza stawialiśmy wały, Kopaliśmy z boku głębokie rowy, by wodę skierować w inną stronę. I nic. Diaboliczna fala pokonywała wszystko i jakby złośliwie rozwalała efekty naszej pracy.

Wtedy powoli i po kolei, jak bym obierał skórkę od banana, lub nie – jakbym warstwa po warstwie obierał cebulę, doszedłem do wielkiej prawdy – człowiek i jego działania w stosunku do sił przyrody, dzisiaj, jako człowiek wierzący powiedziałbym w stosunku do praw i mechanizmów Boga Stworzyciela, jest mało istotnym i raczej bezsilnym elementem.
I co tu dużo gadać – taka jest prawda. Jednakże kłamać i zmyślać można na różne sposoby.

<<<<< >>>>>

Jeżeli na kłamstwie i bzdurze można dobrze zarobić, to czemu nie?

Budujemy więc zamki na piasku, a ponieważ już dziećmi nie jesteśmy, to chcemy przy tym zarobić. Czemu nie?
Kiedyś byliśmy poważni, pryncypialni. Mieliśmy to swoje dorosłe życie. Lecz cóż może zaszkodzić, gdyby dodać do tego trochę dzieciństwa? Przecież to jest najlepszy czas życia każdego.

<<<<< >>>>>

Dziewiąta fala nie niosłaby żadnego przekazu, gdyby nie była inna od pozostałych i gdyby nie była destrukcyjna. I jeszcze jedno – udowodniała, że próżne nasze wysiłki, by się jej przeciwstawiać.

Taka właśnie anomalia wśród stałej i niezmiennej cykliczności zdarzeń, właśnie nas zalewa. Ale my już jesteśmy mądrzy i dojrzali, a na dodatek rządzi nami pragnienie zysku, więc dalej do roboty.

Przeszukując wyłącznie naukowe, bo przecież nauka to zawsze dążenie do prawdy i istoty rzeczy, ta najważniejsza opinia, na której wszyscy się opierają, rządy podejmują działania, a ludność martwi się i płaci, opinia będąca więc powszechną, oznajmia, że za zmianami klimatu, w 100% odpowiedzialne są działania człowieka. Więc te tysiące naukowców różnych dziedzin, zwabionych najmilszym zapachem – zapachem pieniędzy, dokonuje przeróżnych majstersztyków i umysłowych kombinacji, by nikt nie miał żadnych wątpliwości. Więc pieniądze płyną, a najmądrzejsi z ludzi kłamią. Na nasze szczęście, nie wszyscy. Choć klamka już zapadła.

Najważniejszym i bezdyskusyjnym argumentem poprawnej nauki (nauka poprawna to taki odpowiednik na przykład ekonomii socjalistycznej, czy prawdy obiektywnej) jest fakt, że w epoce przedindustrialnej poziom dwutlenku węgla w atmosferze był niższy, a gdy nagle gwałtownie zaczęły powstawać te przeróżne maszyny, więc i fabryki, nagle najważniejsze stały się paliwa, które w procesie spalania napędzały te wszystkie maszyny, produkując parę wodną, czy elektryczność, a ubocznym efektem były spaliny, które zaburzyły odwieczną strukturę atmosfery.
Człowiek polepszając sobie życie jednocześnie niszczył świat. Takie działanie jest destrukcyjne i dalsza kontynuacja takiego schematu prowadzi do zagłady. Trzeba więc jak najszybciej zrezygnować z paliw kopalnych, zapomnieć o ropie naftowej i węglu, a nieco później również o gazie ziemnym. I wymyślić coś kompletnie nowego, co już nie spowoduje fatalnego wzrostu CO2 w atmosferze, a temperatura średnia nie przekroczy wzrostu o 1,4 stopnia, co doprowadzi do tragedii i ogólnoświatowej katastrofy.

My ludzie, zburzymy nasze stare zabawki i zbudujemy sobie nowe. Postawimy kolejne zamki na piasku. A ile przy tym można zarobić...

Zawsze jednak są krnąbrni naukowcy, którzy korzystając ze swoich obserwacji i doświadczeń, twierdzą, że to co w temacie ocieplenia klimatu przedstawia poprawna nauka, to wierutna bzdura.
Na przykład wielu, głownie indyjscy naukowcy twierdzą, że to nie industrializacja powoduje takie atmosferyczne efekty tylko agrokultura. Czyli proces naszego wpływu na środowisko zaczął się znacznie wcześniej, długo przed industrializacją, gdy zaczęliśmy intensywne uprawy i hodowle zwierząt. To właśnie zwiększa ilość gazów cieplarnianych, a na dodatek zwierzęta roślinożerne wydalają olbrzymie ilości metanu, gazu, który ma stukrotnie silniejszy wpływ na ocieplanie niż CO2.
Zgrabna teoria i wcale nie fałszywa. Lecz nie jest zbyt popularna, bo roztacza raczej brzydkie zapachy, a nie ten najwspanialszy – zapach pieniądza. A jak zarobić dużo nie można, to po co sobie tym głowę zawracać.

A naukowcy skupieni wokół NASA, czyli związani z kosmosem, a nie z tym, co się dzieje na powierzchni planety, to już kompletnie odjechali, bo nawet produkują zysk ujemny, twierdząc, że te zjawiska klimatyczne, które nas dzisiaj tak frasują, to całkowicie normalne cykliczności, głównie związane ze zmianami aktywności naszego słońca.
Choć tych zdroworozsądkowych wątpliwości trzeba sobie poszukać, bo nawet w NASA, które się cieszy dużym szacunkiem, oficjalna wersja powodów zmian klimatycznych, w kajdanach politycznej poprawności mówi, że wpływ ludzkich działań, jest o niebo większy od wpływu słońca, bez którego przecież nie ma życia. Fakt, do nas na ziemię dociera zaledwie około 4% energii słonecznej. Ale jest to dokładnie tyle, ile nam potrzeba.
Aczkolwiek nasze słońce jest ciałem niesłychanie dynamicznym w nieustannym procesie reakcji termonuklearnych, mimo tego jest w dużym stopniu całkiem stabilnym. Oczywiście to zależy, jaką skalę czasową zastosujemy. Gdy zaczniemy analizować w skali milionów lat, to już tak spokojnie nie będzie.

Tak, czy inaczej, najbardziej znany jest 11 letni cykl aktywności słonecznej. Daje się to łatwo obserwować, patrząc na ilość plam słonecznych.
Natomiast istnieje bardziej dramatyczny cykl, tym razem kilkusetletni, zwany "Grand Minimum".
Ta zmienna aktywność słońca, zazwyczaj z obniżoną emisją energii – zanika słoneczny magnetyzm, mniej i nieregularnie występują plamy słoneczne, zmniejsza sie promieniowanie UV, powoduje, co pewien czas, nawet kilkusetletnie okresy nazywane "Małą epoką lodowcową". Takie ostatnie ochłodzenie miało miejsce gdzieś od XIII do połowy XIX wieku. A zdecydowane oziębienie, zwane Maunder Minimum w latach 1645 – 1715. W Polsce to był okres królowania Sasów, a jak podawali ówcześni kronikarze, to wówczas podobno można było saniami z konnym zaprzęgiem, po zamarzniętym Bałtyku , przejechać z Rzeczpospolitej do Szwecji.

Czy to nie jest kosmiczny odpowiednik takiej 9-tej fali? Czy istnieje taka ludzka próżność, by sądzić, że takim prawom natury jesteśmy zdolni się przeciwstawić?

Są też jeszcze inne naturalne powody zmian klimatycznych, jeżeli spojrzymy na świat bez fałszów politycznej poprawności, chciwości biznesu i będących na ich smyczy, manipulujących mediów i sprzedajnych naukowców.

To, co przecież od dawna jest wiadomo i sam pamiętam, jak prasa i tv tym straszyły, zmiany trajektorii wielkich prądów morskich – w szczególności pacyficznego El Niño , lecz również atlantyckiego Gulf Stream'u, zwanego u nas Prądem Zatokowym, albo Golfsztromem spowodują potężne zmiany klimatyczne na świecie.

A to i tak jest delikatne, jak łaskotanie za uchem. Gdy w roku 1883 na maluteńkiej, indonezyjskiej wysepce Anak, w Cieśninie Sundajskiej, między dwoma olbrzymami, Jawą i Sumatrą wybuchł wulkan Krakatau, czego grzmot było słychać nawet z odległości 5000 kilometrów, a pył i gazy, wyrzucane do atmosfery na wysokość wielu dziesiątków kilometrów przez tydzień spowiły całą ziemską atmosferę tak, że Słońce wyglądało jak mały Księżyc.
Zaznaczę tylko, że zginęło ponad 36 tysięcy ludzi, fala tsunami przekroczyła wysokość 30 metrów, a jak później zbadano, przebywanie w odległości mniejszej niż 40 kilometrów powodowało śmierć przez sam długotrwały huk wybuchu.
A klimat jak ucierpiał? Podane w 2006 roku przez wiarygodny magazyn Nature dane mówią, że ten wybuch wulkanu spowodował spadek globalnej temperatury o 1,2 stopnia Celsjusza; o tyleż samo spadek temperatury wód powierzchniowych oceanów; oraz to, że efekt tej tygodniowej erupcji trwał przez całe stulecie.
Co również poprzez dedukcję oznacza, że ochłodzenie to zakończyło się w roku 1983 – niecałe 40 lat temu i dopiero od tego momentu klimat przestał zależeć od pojedynczego wybuchu. Co niewątpliwie ma wpływ na to, co dzisiaj z pogodą się dzieje, a co pozwala wywoływać ogólnoświatową panikę, oraz zarabiać miliardy na inscenizacji sztuki teatralnej "Ocieplenie klimatu przez człowieka".

Muszę tutaj przedstawić jedną dosyć paskudną informację: naukowcy, geolodzy i sejsmolodzy, w oparciu o wieloletnie obserwacje i modele matematyczne twierdzą i są zdecydowanie przekonani, że w najbliższych latach czeka ludzkość podobna potężna i destrukcyjna erupcja. A wtedy te wszystkie wiatraki świata i ogniwa fotowoltaiczne wytworzą tyle energii, że będziemy trząść się z zimna i przyświecać sobie świecami.

Jednakże uczciwie przyznać trzeba, że człowiek również dołożył swoją działkę do zwiększenia cieplarnianego CO2 w atmosferze. Lecz nie poprzez przemysł, który się teraz zwalcza, tylko przez wieloletnie wycinanie lasów, w tym zintensyfikowane ostatnio wycinanie lasów deszczowych.
Olbrzymie połacie tych nieprzebytych dżungli są wycinane tylko po to, by zsadzić tam jakąś kukurydzę, czy marchewkę, albo palmy kokosowe, palmy oleiste, lub nieduże drzewka owoców mango. Wszystko dla szybkiego biznesu.

Dodam tylko, że lasy, właściwie cała zielona przyroda non-stop, dzień po dniu, za darmo i ze szczerą chęcią, bo to przecież pokarm flory, absorbuje od 25 do 30% CO2 z atmosfery. A drugie tyle pochłaniają morza i oceany, a głównie plankton, który unosi się blisko powierzchni.
Oznacza to, że przyroda sama ma sposoby by sobie radzić z takimi problemami natury, bez względu na mądrość, czy głupotę człowieka.

Znany powszechnie jest fakt, że przeciętny człowiek, psychicznie mało odporny, gdy nagle, szczęśliwym trafem zacznie się ogromnie bogacić, by w końcu osiągnąć taki pułap, że może kupić wszystko i zrobić co chce, po prostu głupieje i wariuje.
Tradycyjne majątki najbogatszych ludzi świata były kiedyś budowane w znoju przez całą rodzinę – długimi wiekami i przez wiele pokoleń przodków. To pozwalało na właściwą adaptację do rosnącego statusu i możliwości.
Lecz ci nuworysze, co wystrzelili w ciągu 20 – 10 lat na pierwsze miejsca list najbogatszych ludzi świata i którzy nawet nigdy swego bogactwa nie widzieli, bo nie ma takich skarbców, czy sejfów zdolnych pomieścić choćby dziesiątą część gwałtownie zdobytego majątku, praktycznie oszaleli.
Ci, najbardziej psychologicznie predysponowani do poddania się manii wielkości, uwierzyli, jak kiedyś tyranie i władcy starożytnych cywilizacji, w swoją boskość. Więc jako tacy, są w stanie panować nad światem, nad ludzkością i zmieniać zgodnie ze swoim widzimisię.

<<<<< >>>>>

Na brzegu oceanu, gdzie odpływ pozostawił szeroki pas wilgotnego piasku, kucają na cienkich, wydepilowanych nóżkach, lub siedzą, mocząc swoje kąpielówki, łyse lub siwe bobasy. Budują, zamki z piasku. Ładują wilgotne błoto, wykopane złotymi łopatkami do wysadzanych diamentami platynowych wiaderek. Budują zamki z piasku. Nie zważają, że wkrótce odwieczny przypływ, kierowany kosmicznymi prawami bliskości Księżyca i Słońca, wkrótce ich dzieło zniszczy.

A jak się znudzą, to pójdą sobie porzucać piłeczką, na której są kontynenty, wyspy, morza i oceany, rzeki, góry, lasy i pustynie... i mnóstwo krzątających się, niewidocznych gołym okiem mikrobów.

Ps. To tylko fragment dłuższego eseju o tym, jak współcześni władcy świata, w oparciu o kłamstwo, chciwość i swoje wirtualne, ogromne majątki, chcą nam wszystkim zmienić życie. Niestety na gorsze.

Miałem już parę stron więcej napisane, lecz moja zaborcza kocica uznała, że jest pora na pieszczoty i wskoczyła na klawiaturę, kasując mój wysiłek. Może dobrze zrobiła, bo teraz rozbiję tę pracę na parę odcinków.

Oto co będzie dalej:

Cóż więc takiego gremia bogaczy z Davos, ze zidiociałym księciem Karolem, wsparci lepkimi łapkami usłużnych pismaków z mediów wszelkiego rodzaju i sprzedajnymi mędrcami, kiedyś zależnymi wyłącznie od Bożej Łaski, a dzisiaj od kromki chleba z masłem rzuconej przez pana, współczesnego Midasa, byli w stanie wymyślić, by szybko i jak najbardziej zyskownie wykorzystać naturalny proces cyklicznych zmian klimatu Ziemi. Przecież na strachu, barwiąc to jeszcze odpowiednim kłamstwem można zarobić miliardy. Te wirtualne skarbce napchać jeszcze bardziej.

CDN
 

czwartek, 22 kwietnia 2021

Mongolski szaleniec

 



Japońskie słowo Kamikaze, (神風); czy spolszczona forma kamikadze, po II WŚ stało się określeniem międzynarodowym. Oznaczało wojowników, do tego stopnia sfanatyzowanych, że czy to dla idei, czy dla ukochanego wodza lub władcy, którzy świadomie wybierali pewną śmierć atakując przeciwnika.

Nic się dla nich nie liczyło, nic nie miało znaczenia. Idź zabijaj – reszta się nie liczy.

Lecz tak, jak wszyscy mniej więcej wiedzą, co kamikadze oznacza, to raczej niewielu wie, że Japończycy, naród zdyscyplinowany, uporządkowany, o tysiącletniej kulturze, dawno temu, w latach 1274 i 1281 tak właśnie nazwali inwazyjne floty mongolskie, które usiłowały podbić Japonię.


Czy Putin jest Mongołem? Czy Putin jest kamikadze?

W obu wypadkach pewności nie mamy. Natomiast nie ma najmniejszych wątpliwości, że jest byłym oficerem KGB, jednej z najkrwawszych służb i jest fanatykiem reguł cywilizacji mongolskiej, którą Feliks Koneczny nazwał turańską. Turanizm to w pewnym sensie ideologia dotycząca Azji środkowej. Z punktu widzenia naszej kultury, niesłychanie barbarzyńska.



A wielu naukowców uważa, że powstała by przeciwstawić się głównemu przeciwnikowi pan–slawizmowi.

Zasadniczy element zwarcia był taki, że pan-slawizm jest koncepcją pan-nacjonalistyczną, czyli przestrzega suwerenności tworzących ją narodów.

Natomiast turanizm, czasami też zwany pan-turanizmem dąży do zlania w jedność, takie właśnie ZSRS, wszystkich - od Finów, poprzez Japończyków, Koreańczyków, Samów, Samoyedów, Węgrów, Turków, Mongołów, Mandżów i mniejsze grupy etniczne. Wszystko to pod władaniem jednego Chana, Cesarza, czy Cara, czy właśnie prezydenta Rosji – państwa jak najbardziej mongolskiego i nie mającego nic wspólnego z tradycją Rusinów – wschodnich Słowian z ziem kijowskich. Aczkolwiek starają się Moskwianie do nich odwoływać.


Rosja, a konkretnie Moskwa ma z realizacją koncepcji duży problem, bo, czy to Finlandia, czy Korea, niewątpliwie też Węgry i Turcja, a już zupełnie niesłychane – Japonia, nie mają nawet minimalnych chęci, by zostać uczestnikiem wielkiego imperium.


Temat tych swoistych i dla nas nawet egzotycznych reguł cywilizacji azjatyckich można by obszernie rozwijać. Przywołać uznawanie boskości cesarza Japonii, czy karę śmierci w Tajlandii za obrazę monarchy. Faktycznie to, co musimy zaakceptować, to fakt, że w porównaniu z naszą cywilizacją łacińską, stosunkowo łagodną i skierowaną do każdego człowieka, te azjatyckie muszą się nam jawić jako okrutne, a nawet z naszej perspektywy barbarzyńskie.

W takim rozumowaniu, chyba logicznie i słusznie decydując o przypisaniu Rosji do cywilizacji turańskiej, mimo tego, że oni zawsze i ze wszech sił starają się być uznawani za członków reguł Europy, musimy ich traktować jako barbarzyńców i działać odpowiednio do tego.



Co nam właśnie Putin demonstruje obecnie i nie pozostawia wątpliwości do swego, oraz jego Rosji na szachownicy światowej różnych cywilizacji i kultur, to właśnie trzymanie się fundamentalnych zasad umocnionych przez wielkiego Mongoła Czyngis Chana, czy jego wnuka Kubilaja – zdobywcy Chin.

Praktycznie trzy fundamentalne zasady charakteryzują ten mongolski model państwa i życia społecznego w nim. To:

    • imperializm;

    • ekspansjonizm;

    • kompletnie odebranie jakiejkolwiek roli, a nawet praw obywatelom do stanowienia o państwie. Nie są oni podmiotem, jak w demokracjach, a władza praktycznie nie dba o ich dobrobyt.


Ten trzeci element był stosunkowo łatwy do zrealizowania, gdy bolszewicy zawładnęli całą władzą w Rosji. Nie było takiego momentu w historii narodów zamieszkujących wielkie terytorium Rosji, czy nawet większego Związku Radzieckiego (tu za wyjątkiem państw bałtyckich), by ludzie zetknęli się z czymś takim, co generalnie określamy prawami człowieka, a co jest podstawą demokracji obywatelskiej. W Rosji Rosjanin nigdy nie był suwerenem. Był i pozostał do dzisiaj carskim rabem. Nie w sensie pogardliwym bezmyślnego matołka, tylko dobrego, prostego człowieka, który nie dąży do samorealizacji, zadawala się tym co ma, a ma niewiele. I najważniejsze – swój los całkowicie oddaje w ręce przywódcy, którego kocha i podziwia bezgranicznie. Bo on właśnie daje mu nie bogactwo, nie dobrobyt, tylko poczucie dumy, że jest obywatelem państwa, którego wszyscy się boją. Gdyż ma potężną armię, najbardziej śmiercionośną broń, a każdy wróg, którego wódz wskaże, musi się liczyć z nieuchronną karą. A na zdradę jest tylko jedna odpowiedź – śmierć. I nie ma takiego miejsca na świecie, gdzie przed zdradą można się ukryć.



Putin, nieodrodny oficer służb specjalnych, na krótko nawet szef FSB, czyli niesławnego KGB pod nową nazwą, gdy na przełomie wieku został prezydentem Rosji, oznajmił, że największą tragedią historii XX wieku, był rozpad Sowietów. Więc jego głównym celem będzie odbudowa imperium – wielkiej, niepokonanej Rosji wchłaniającej z powrotem tych, co odważyli się na suwerenną państwowość. Raz w szponach Moskwy, to na zawsze i nieodwracalnie część Rosji. Imperium nie może pozwolić, by jakiś naród, czy choćby grupa etniczna w Rosji, odseparowała się, lub choćby dążyła do separacji. Bardzo wcześnie, bo praktycznie już w momencie zdobywania władzy przez nowego "cara". krwawo o tym przekonali się Czeczeni, którym nagle zamarzyła się islamska niepodległość. Pokazowo Putin zademonstrował, co się stanie z każdym, któremu do głowy przyjdą tak głupie pomysły.


Schemat odzyskiwania tego wszystkiego, co stanowiło jeszcze niedawno Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich jest prosty i ciągle taki sam.

Ponieważ wypisane na sztandarach bolszewików jest niesienie pokoju wszystkim uciemiężonym, bo przecież Rosja nigdy nie jest agresorem, więc powrót do imperium odbywa się za pomocą zbrojnego najazdu na byłe republiki, przychodząc z pomocą gnębionym Rosjanom, którzy pozostali poza macierzą. Taki scenariusz mieliśmy w Gruzji, gdzie armia rosyjska stała już u wrót Tbilisi i gdyby nie międzynarodowa demonstracja sprzeciwu pod przywództwem polskiego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, to niepodległe państwo Gruzja przestało by istnieć. Pytanie, na razie ciągle bez odpowiedzi – czy właśnie za to polski prezydent zapłacił życiem w zamachu smoleńskim? Bo Rosja nigdy nie wybacza tym, co im szkodzą.

Identyczny schemat został zrealizowany przy podbiciu ukraińskiego Krymu, gdzie "uciemiężeni mieszkańcy" tego pięknego półwyspu poprosili o pomoc Rosję. Wiemy także, że identyczne rozwiązanie szykowane było, a najprawdopodobniej nadal jest aktualne, w stosunku do Estonii i Łotwy. Tam nadal mieszkają duże grupy Rosjan, które w odpowiednim momencie mogą poprosić Matjuszkę Rosiję o wyzwolenie z uciemiężenia.


Nieco inne, więc nietypowe rozwiązanie jest realizowane w Białorusi. Tam usadowiono na najważniejszym stołku prostego, lecz bezwzględnego Łukaszenkę, byłego kołchoźnika, więc właśnie o horyzontach umysłowych człowieka zarządzającego hektarami upraw i stadami zwierząt. A jako typowy kierownik kołchozu, który nie jest jego własnością, wie dobrze, że istotne decyzje wydaje dyrekcja, albo centrala – tutaj konkretnie Kreml.

Mam obawy, że Białoruś, z którą Polska ma silne historyczne powiązania, jako była sowiecka republika, pierwsza zostanie wchłonięta w pełni przez ruski imperializm. Wtedy my, Polacy, będziemy mieli duży kłopot mając za szlabanami granicy agresywnych najeźdźców.

Można się spodziewać, że jeśli Moskwie uda się manewr z Białorusią, to powtórzy go w Azji, w Kazachstanie, czy Uzbekistanie.


Jest problem z geopolityczną analizą imperialistycznych zapędów azjatyckich satrapów. Według naszego rozumowania są oni szaleńcami. Nieprzewidywalni, mający kaprysy i ciągle nienasyceni. Toteż nie wiemy, gdzie oni sobie w głowach wytyczyli granice swojego imperium. Przykład tego mamy od wielu lat na obszarze Besarabii i Bukowiny, będącymi integralnymi częściami niepodległej Mołdawii.

A może też zastanawiają się nad Finlandią? Przecież to tak, jak sąsiadujący z nimi Estończycy, Ugrofinowie. Syberyjskie, choć właściwie uralskie narody z terytorium wielkiej Rosji. Gdzieś, w przyszłości, ich miejsce naturalnie jest w imperium. A idąc dalej myślami szaleńca, to może także również tacy Ugrofinowie, jak Węgrzy?


Dla Putina i jego imperialnych zamysłów, najważniejszym zadaniem jest odzyskanie radzieckiej perły w koronie – Ukrainy.

Jeżeli zjednoczone, demokratyczne siły świata nie wystąpią zdecydowanie w obronie Ukrainy, to te tak bliskie Polsce państwo, onegdaj dalekie Kresy Rzeczypospolitej, padną łupem moskiewskich barbarzyńców. Putin w tym wypadku nie spocznie póki nie osiągnie celu. Ukraina jest duża i strategicznie ważna. Posiada również bogactwa, których Rosji ciągle brakuje. Tak długo jak imperializm Putina będzie trwał i nikt temu nie postawi tamy, to Ukraina będzie w stałym zagrożeniu.

Dzisiaj, bez specjalnego powodu, na ukraińską granicę i na podbity Krym, ściągnięto z całej Rosji stutysięczną armię (niektórzy obserwatorzy mówią nawet o 150 tysiącach żołnierzy wraz z donieckimi separatystami), o bardzo agresywnym charakterze. Rosja zamknęła połowę Morza Czarnego dla swobodnej żeglugi i lotów samolotowych. Ściągnięto najnowsze systemy zagłuszające, praktycznie zdolne do zablokowania całej komunikacji na Ukrainie – telefonicznej, komputerowej, radiowej i szyfrowanej wojskowej.

Przywieziono także, co znamienne i niepokojące, szpitale polowe, ogromne zapasy paliwa i racji żywnościowych. Po co to wszystko? Czy to tylko durna demonstracja szaleńca? Prowokacja poprzez pokaz siły, czy rzeczywiste przygotowania do ataku. Tego chyba nikt nie wie.



W 1271 roku Kubilaj-chan, wnuk Czyngis-chana, ogłosił się chińskim cesarzem i proklamował powstanie dynastii Yuan. Podbijając Chiny, krwawo tłumił opór.

Po zdobyciu Hangzou, wówczas jedno z największych miast świata, a dzisiaj to siedziba najwiekszego handlarza internetowego – Alibaba Group. wymordowano około 10 000 ludzi.

Bo ekspansje Mongołów i całej turańszczyzny, to nie jak głosi bolszewicka hipokryzja, "pokojowe wyzwolenia", tylko krwawe podboje. My Polacy pamiętamy hordy tatarskie (tatar znaczy – z piekła rodem), które w 1241 roku pokonały nasze rycerstwo na zamkowych polach Legnicy.


Czy możemy więc założyć, że Rosja poprzestanie tylko na rekonstrukcji swojego imperium i zrezygnuje z ekspansjonizmu? Wątpię, czy znalazłby się choć jeden geostrateg, czy analityk, który by potwierdził taką tezę.

Znacznie bardziej prawdopodobne, właściwie niemal pewne jest, że gdy Putin będzie w stanie realizować swe pragnienia, to żaden sąsiad, graniczący z Rosją nie będzie miał spokoju i nie zostanie wkręcony w konflikt. Czy to Japonia w prawie do swoich wysp. Czy to Polska i Litwa w sprawie konieczności "korytarza" do Kaliningradu.


Lecz co tam Polska (o tym osobno); Putin, wychowany i kształcony na Karolu Marksie, Leninie dąży do zasadniczego celu bolszewizmu – chce całej Europy. Chce jako pierwszy "car" stworzyć Imperium Rosyjskie od Pacyfiku do Atlantyku. Tak mu się marzy.


Putin jako człowiek bystry i sprytny i według standardów cywilizacji łacińskiej całkowice amoralny, z pomocą tego, co udało mu się wyszpiegować, albo ukraść z zachodu, dostosował swoją agresję i podboje do współczesności i w stosunku do silnych przeciwników, a takimi niewątpliwie są NATO i USA, używa sił militarnych raczej do straszenia i prowokacji, a prawdziwą walkę toczy we współczesnej wojnie hybrydowej.


O co mu chodzi w tej nowej, dziwnej wojnie? Głównie o osłabienie przeciwnika i demoralizację zachodnich społeczeństw, w połączeniu z typowo bolszewicką indoktrynacją.

Jednakże na pierwszym planie, korzystając z pomocy poufnych przyjaciół (o tym dalej) jest opanowanie Unii Europejskiej i to wszystkich struktur – parlamentu, rady i komisji. Długoletnie działania bolszewików spowodowały, że praktycznie w większości ważnych państw Unii mają swoich zwolenników, przyjaciół, a nawet entuzjastów.

Wymieniając tylko niektóre, można stwierdzić, że z krajami Beneluxu łączą z Rosją duże interesy biznesowe, z Włochami i Hiszpanią tradycja komunistyczna, a Francja od czasów pokolenia 1968, rozwoju lewactwa i zakochaniu się opiniotwórczych intelektualistów i artystów w rosyjskiej duszy i piciu wódki Stolicznaja, na punkcie Rosji wprost oszalała.

Jak popularny aktor Gérard Depardieu zdecydował się uciec przed opresyjnością swojego państwa (ostatnio zresztą doszło oskarżenie o gwałt i napaść seksualną), to wybrał za swoją ostoję właśnie Rosję, a Putin przywitał zboczeńca i opoja otwartymi ramionami.


Te koligacje ideowo – sentymentalne powyżej, to małe miki, w porównaniu ze stalową (dzisiaj w kształcie rury) więzią, łączącą od stuleci Rosję z Niemcami.



Rzeczpospolita Obojga Narodów jeszcze do połowy XVII wieku była dla Rosji wzorem i mentorem. Car Fiodor III Romanow, który wprawdzie chorowity i młody, rządził krótko, żył w otoczeniu, gdzie językiem dworskim, czyli wyższych sfer był, język polski. Wśród rodziny cara przewijały się szlachcianki o polskim pochodzeniu, jak księżna Maria Miłosławska, bądź co bądź, caryca, żona cara Aleksego I Romanowa i matka Fiodora (a także jego 12 braci i sióstr), czy równie blisko jak matka, żona Fiodora, caryca Agafia Gruszecka, z Gruszeckich herbu Lubicz.


Gdy jednak koronę cara założył Piotr I Wielki (wielki, bo miał 205 cm wzrostu), który jeszcze przed koronacją odbył incognito podróż do Europy zachodniej, a przedtem nauczył się niemieckiego i niderlandzkiego, zapałał ogromną miłością do "nowoczesnej" zachodniej kultury, stylu życia, nawet ubiorów i fryzur, a przede wszystkim do techniki i postępu. Kto wie, czy takie kształcenie przyszłego cara Rosji, nie było świadomie uformowane, przez skoligacony z carami, niemiecki ród Holstein-Gottorb, bardziej znany jako Oldenburgowie, którzy mieli już "pod sobą" księstwo Holsztynu, a także Skandynawię – Danię, Szwecję i Norwegię. Do kompletu brakowało im tylko Rosji. W Rzeczpospolitej jednak nie mieli żadnych szans.


Mając za cara takiego fanatyka zachodu i postępu nie mogło być dalej polonofilii. To co polskie stało się bardzo złe i trzeba szybko o tym zapomnieć. To wtedy polonofilia i przyjazne stosunki zostały przekształcone w krótkim okresie w polonofobię. Polonofobię, która trwa do dzisiaj. Oczywiście trzeba zrozumieć, że ta nienawiść jest nieistniejąca wśród zwykłego rosyjskiego ludu, natomiast wyraźnie nienawistną i pogardliwą postawę prezentuje rosyjska elita.

Uczciwie trzeba przyznać, że Rzeczpospolita ułatwiła Piotrowi I, a później jeszcze bardziej Katarzynie II, zadanie budowy pogardy dla Polski, bo w XVIII wieku nie działo się dobrze. Rządzący Sasi byli traktowani jak zło konieczne, a magnateria z pomocą liberum veto nie dopuszczała do wykształcenia się silnej władzy państwa. Na dodatek szlachta walczyła ze sobą o byle głupstwo. Gospodarka upadała, bo już nie było dużego zapotrzebowania na nasze zboże i pozostałe tradycyjne produkty.

Wymarzony moment dla sąsiadów, by wymazać, onegdaj najpotężniejsze państwo regionu z mapy Europy. I tak oto dokonano, kawałek po kawałku, rozbioru Polski, a dwaj z trzech egzekutorów tej operacji to właśnie, Prusy, czyli Niemcy – nasz wróg odwieczny, oraz Rosja, która pod wpływem niemieckich knowań, została polskim wrogiem całkiem świeżym.


Tak to oto na całe 123 lata straciliśmy państwo. Lecz nie straciliśmy narodu, nie "rozmył" się on w Europie, jak to miało miejsce w niektórych upadłych państwach, czy księstwach. Co ważne – nie straciliśmy także ducha patriotyzmu i godności narodowej. Choć później, aż do roku 1990 usilnie starano się nam to wybić z głowy.


Jeżeli ktoś optymistycznie przypuszczał, że po zakończeniu I WŚ i Traktacie Wersalskim, gdzie odzyskaliśmy państwowość i suwerenność w mocno okrojonych granicach, będzie już tylko "z górki" grubo się mylił.


Bolszewicka rewolucja w Rosji wyrżnęła tych anty-polskich carów, czy cesarzy. Lecz w najmniejszym stopniu nie zapomniała o polonofobii.

Już w dwa lata po oficjalnym zakończeniu I WŚ bolszewicy w swojej durnocie i pogardzie do Polaków ruszyli na Polskę, by przeorać Europę do Atlantyku, po drodze łącząc się z towarzyszami niemieckiego proletariatu. Niestety, ku swojemu wielkiemu zdumieniu, malutka w stosunku do nich i jeszcze słabiutka Polska pogoniła ich z powrotem na Ural. Warto dodać, że dla tej krwawej bolszewii, Niemcy pomogli przeszmuglować do Rosji specjalnym pociągiem, towarzysza Nr.1 – Włodzimierza Lenina.

Jak widać, krwawa wojna się skończyła, a przyjaciele rosyjscy i niemieccy ponownie świadczą sobie grzeczności. Wzajemne usługi nawet wzrosły i się pogłębiły, gdy naziści zaczęli się przygotowywać do zdobycia władzy. Rosjanie udostępniali swoje lotniska do szkoleń nazistowskich pilotów, a także prowadzili zajęcia dla kadry Wermachtu.


Nurtuje mnie taka hipoteza z cyklu, "co by było gdyby..."

Dwóch szaleńców, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości, Hitler i Stalin, przez wiele lat utrzymywali stosunki cichej przyjaźni i wzajemnego konsultowania. Gdy 1 września Niemcy zdradziecko, pod sfingowanym pretekstem, zaatakowały Polskę, to po 17 dniach, jak to niewątpliwie zostało dogadane między najeźdźcami, od wschodu do Polski wkroczyli Rosjanie. Przez niemalże dwa lata wojny, konkretnie do 22 czerwca 1941 roku, Niemcy i ZSRS można powiedzieć, niemalże współpracowały. Szczególnie Rosjanie dostarczali Hitlerowi paliwa i materiały, by ten mógł kontynuować swoją zbrodniczą misję. Jednakże obaj tyrani wyposażeni byli w wielkie ego i żądzę panowania nad światem. W rezultacie musiało w końcu dojść do zwarcia i niemiecka Operacja Barbarossa rozpoczęła atak nazistów na ZSRS.

Załóżmy, że obaj tyrani, byliby ludźmi o nieco większym rozsądku i nie wystąpiliby jeden przeciw drugiemu. Że zawarliby umowę, iż po zwycięstwie podzielą się światem.

Czy w takiej sytuacji alianci z USA zdołaliby pokonać fanatycznych szaleńców? A może jednak nie daliby rady i wtedy nasz dzisiejszy świat wyglądałby zupełnie inaczej.



Mając nieformalne wsparcie Berlina, Putin może sobie pozwolić na znacznie więcej. Niedawno ujawniono w Kijowie, że Ukraina oddała Rosji Krym praktycznie bez jednego strzału, bo do tego namówiła ich Angela Merkel.

Za to Rosjanie płacą tym, którzy ideowo nie są kryptokomunistami, czyli ważnym, pozostałym niemieckim politykom intratnymi posadami w swoich najbogatszych firmach.

Bruksela, Berlin, Paryż... tam wprost roi się od rosyjskich agentów wpływu. A gdy trzeba, wysyła się specjalny oddział dywersantów z wojskowego GRU, którzy bez skrupułów niszczą cele, zabijają wskazanych wrogów Rosji, sieją dezinformacje i pozyskują zdrajców.

Na szczęście ostatnie głośne sprawy – usiłowanie zabójstwa rodziny Skripalów, próba otrucia dysydenta Nawalnego, próba przewrotu w Czarnogórze, siatka szpiegowska w Bułgarii, szpiedzy rosyjscy wydaleni z Polski i dywersja z zabójstwem dwóch niewinnych ludzi, przez grupę terrorystów GRU w Czechach, pokazują, ze nie są to geniusze zbrodni – wszechmocni i nieuchwytni. Praktycznie w każdym przypadku spartaczyli roboty. I to kto? Podobno najlepsi z najlepszych. Jak więc możemy mieć wysoką opinię o wartosci armii rosyjskiej?


Czy gromadząc tak wielkie siły na granicy z Ukrainą, Putin zdecyduje się ruszyć na Kijów i "wyzwolić" biedny kraj spod wpływów zachodnich, imperialistycznych intrygantów?

Szczerze wątpię. Jeżeli jednak przekroczy granicę, to co najwyżej wejdzie na tereny samozwańczych rebeliantów i ogłosi - od teraz to jest już Rosja.

A zniewieścieli przywódcy i wodzowie zachodu westchną z ulgą: - Ufff... całe szczęście. A już groziła nam durna wojna o nic nie znaczące państwo.


Mimo tak ponurych wizji, które tutaj przedstawiłem, spora grupa poważnych międzynarodowych analityków politycznych uważa, że czas Rosji właśnie się kończy, że te coraz bardziej aroganckie zagrywki Putina, to takie przedśmiertne konwulsje. Powoli wszystko zaczyna mu się wymykać z rąk.


Widać, biedak nie dorósł, by zostać prawdziwym, stuprocentowym mongolskim chanem. Ot, kolejny rusek z powieści Bułhakowa..



<<<<< >>>>>



Ps.



Generalną zasadę, którą kierują się ludzie pokroju Putina, wliczając w to historycznych satrapów i nowoczesnych neo-bolszewików, zawiera sentencja, którą usłyszałem w 9 odcinku, III sezonu, serialu FARGO 



Problem nie w tym, że w świecie istnieje zło.

Problem w tym, że istnieje dobro.

Inaczej, kto by się przejmował?





Wielokrotnie przedstawiałem się, jako tomista, właściwie neo-tomista na gruncie filozofii, czyli jestem uczniem szkoły akwinackiej. Więc nie mam żadnych wątpliwości, że zło jest tylko konsekwencją błędów i karą za grzechy.

Oczywiście będąc katolikiem, zgodnie z Katechizmem uważam, że "Bóg w żaden sposób, ani bezpośrednio, ani pośrednio, nie jest przyczyną zła moralnego."


W taki sposób rozumując, przyjmując powyższe zasady jako pewnik i widząc, jak Azja środkowa, więc i Chiny i Rosja starają się zniszczyć chrześcijaństwo, które stoi na fundamencie dobra, musimy, czy chcemy, czy nie, przyjąć, że te wschodnie zasady reprezentują zło.

A zło przesącza się na cały świat, jak jakaś nadciekła substancja.

Po raz pierwszy zatrzymał zło Jezus Chrystus poświęcając siebie na krzyżu.

Drugi raz zło zatrzymała Boska Ręka i moc Maryi oraz Wszystkich Świętych, nie pozwalając zabić Jana Pawła Wielkiego.

Czy potrzeba jeszcze więcej dowodów, że pokonamy zło? Prędzej, czy później.



.



niedziela, 18 kwietnia 2021

Gdy nagle wszystko się zmieniło




 





Moje pokolenie w młodości miało swoje zmory. Czyli coś, co nie pozwalało cieszyć się w pełni spokojem, pogodą ducha i być w pełni radosnym. Coś, co powodowało, że nagle odczuwaliśmy niezidentyfikowany niepokój. Jakiś ponury cień, czy szara mgła przysłaniała nasz dobrze znany wokól świat.

A w nocy dręczyły nas koszmary, z których budziliśmy się spoceni i walącym jak głupie sercem.



Moja szkoła podstawowa na rogu ulic – Wielkopolskiej i Wrocławskiej, była nowym, dużym budynkiem, pełna sali lekcyjnych, gabinetów tematycznych, z dużą salą gimnastyczną i szatnią. Nie był to dom, jak teraz, gdy szkoły zazwyczaj są parterowe, maksymalnie z jednym piętrem powyżej, tylko prawdziwie sporą, dwupiętrową budowlą, w kształcie litery U. W piwnicach mieściły się szatnie. Przed lekcjami trzeba tam było zostawiać płaszcze, kurtki, czapki i najważniejsze, buty. Wewnątrz szkoły chodziło się najczęściej w pepegach. Dziś nikomu ta nazwa nic nie mówi, ale tak właśnie powszechnie nazywano wszelkie tenisówki na białych, gumowych podeszwach, w czasach dzisiejszych potocznie określane jako adidasy. Oprócz tornistrów, a nie plecaków, bo te były wyłącznie do podróży i pieszych wędrówek, do szkoły nosiło się też spory woreczek, a w nim właśnie te pepegi, oraz najczęściej też drugie śniadanie.

Tak więc przed lekcjami przebieraliśmy się w swojej szatni, bo każda klasa miała oddzieloną żelazną siatką klatkę z wieszakami. Szatnia w piwnicach była ciemna i ponura. Jak to we wszystkich piwnicach. Lecz ta szkolna miała jeszcze coś specjalnego. Na końcu z jednej strony był mały korytarzyk, zamknięty potężnymi stalowymi drzwiami. Nigdy nie udało sie nam tam wejść, ani też nikt z dorosłych nie powiedział nam, co tam jest. Może były tam jakieś kotłownie, może magazyny, ale my szybko, po pobycie w szkole, wiedzieliśmy swoje – tak – tam były schrony. I to nie byle jakie. Te budzące prawdziwą grozę – schrony atomowe.

A na dodatek na dachu był umieszczony taki specjalny wyjec. Jak zawył, to było go słychać w całej dzielnicy. Nie oznaczał nic dobrego. Szybko dowiedzieliśmy się po co on jest i co to ponure wycie oznacza.

Były też w szkole przyjemniejsze dźwięki. Na każdym piętrze był całkiem duży, tak zwany dzwonek na lekcje. Nas, uczniów, interesowała wyłącznie jego druga funkcja – dzwonek końca lekcji. Gdy już po 45-ciu minutach mieliśmy dość.



To, co nad nami wszystkimi Polakami, a w szczególności nad naszym wzrastającym, powojennym pokoleniu wisiało, to wybuchająca bomba atomowa, a właściwie jej wybuch sekunda po sekundzie. I często sobie zadawane pytanie – czy jak ta fala do mnie dotrze, te milion stopni Celsjusza i ten podmuch, to czy coś poczuję? Jak skóra zwęgli się na proszek, albo wyparuje, to będzie bolało? Coś poczuję? Będę miał chwilę, by ogarnął mnie potworny strach? Przecież pokazują nam tę Hiroszimę i wiemy, że nigdzie się nie ukryjesz... nie uciekniesz... a pełzanie po ziemi, przykryty białym prześcieradłem do najbliższej jamy.. rowu... albo, no właśnie, schronu, to potężna ściema.


Więc, kto tylko trochę myślał i miał choć krztynę wyobraźni, musiał mieć senne koszmary. Najczęściej własnie takie – po wybuchu bomby atomowej, albo, co gorsza, wodorowej, świat wokół szaleje, płonie i się wali, a ty, czołgając sie pod tym białym prześcieradłem, starasz się uciec, choć jednocześnie szukasz swoich najbliższych.


Władze, nasze dzielne i dobroduszne władze komunistyczne, w radiu, kinach, a wkrótce i w telewizji, uspokajały wszystkich, że będzie dobrze i nie ma czego się bać, choć faktycznie ci podli i krwiożerczy imperialiści, którzy faktycznie nie tylko biją, ale i zabijają murzynów, co bez przerwy pokazują sceny o Ku Klux Klanie, noszą ciągle się z zamiarem, by parę takich atomówek zrzucić na nas, miłujące pokój narody.

Więc, na wszelki wypadek, musimy być gotowi. Po to te schrony i te wyjce na osiedlach. I plany ewakuacji. Kogo... Czego...



Dużo później, gdy już nasze szczęśliwe dzieciństwo minęło, dowiedzieliśmy się, jak cały czas byliśmy oszukiwani. To my – ci pokojowi - byliśmy gotowi zacząć wojnę. Układ Warszawski, miał zacząć pierwszy, co się nazywało uderzeniem wyprzedzającym. Potężne siły radzieckie, zgromadzone na terenie Niemieckiej Republiki Demokratycznej, o godzinie zero, miały ruszyć na zachód, a LWP – Ludowe Wojsko Polskie, miało rozkaz opanować całą Danię, by zabezpieczyć drogi wodne z Bałtyku na otwarte oceany.

Nikt jednak narodowi nie powiedział, że w ten sposób z Polski uczyniono strefę i to z całą sowiecką premedytacją, na którą spadną pierwsze, liczne bomby zachodnich imperialistów, zamieniając kraj w atomową pustynię. I to na setki lat...



Takie to było wychowywanie w pokoju, radości i szczęśliwości. Żyć, nie umierać.

Tylko bolszewików potrzebujesz do tego.

Teraz, od paru lat, podobny schemat, czyli życie w ciągłym zagrożeniu i strachem przed atakiem, neo-bolszewia dyktatora Putina urządza Ukrainie.



<<<<< >>>>>



Niecałe czterdzieści lat człowiek się męczył z nieustannym niepokojem, który jest immanentną metodą sprawowania władzy w ustrojach komunistycznych i innych totalitarnych.

Okrągły Stół miał wreszcie narodowi podarować wszystkim Polakom przynależny spokojny sen. Trochę na początku będzie bolało, ale wkrótce będzie dobrze.

Jak było, każdy ma swoje doświadczenia i ocenę.



<<<<< >>>>>



Może byli tacy, którzy coś tam wiedzieli, co się święci, lecz praktycznie cały świat nie wiedział, co przynosi rok 2020.

Na początku było zwykłe zaciekawienie, podszyte rozsądną ulgą. - O! Znowu jakaś mysia grypa. Jasne... Chiny. A co to jest i gdzie to jest, ten cały Wuhan? Słyszał ktoś? Pekin... Szanghaj... wiadomo. Hong Kong też już niby chiński. A Tajwan to wyspa. Wiem na pewno. Singapur?


Gdy wirus zapukał do bram Rzeczpospolitej, po niedługim wyczekiwaniu wybuchła standardowa panika. Ledwie rok minął, a już zapominamy. Inwazja i dantejskie sceny w Lidlach, czy Biedronkach. Młode pokolenie, właściwie to pokolenia – okrągłostołowcy, pokolenie X, Milleniarsi, no i te Julki, czy Wacki, choć przez chwilę zobaczyli peerelowską prozę i codzienność – puste półki. I te paniusie co się darły: - Policja! Dotyka kartofli gołą ręką! - Policja! Ściągnął maseczkę i chuchnął na mnie! Policja! Policja!

Ciekawostką było, że te Lidle i Biedronki, oraz pozostałe sklepy osiedlowe oblężone, a potem ogołocone z podstawowych towarów, jak mąka, cukier, ryż, konserwy w puszkach, zostały przez tych, co podjeżdżali merolami, a jakże, serii G, beemkami, a w najgorszym wypadku Jeepami (głównie te paniusie). Mieli kasę, a w domu duże pokoje, to kontener towaru mogli wykupić. Oczywiście gorzałę i piwo też. Natomiast winami wzgardzili, a o sushi zapomnieli.

A emeryci, jak zwykle skromnie, z siateczką... chlebek, jajeczka, kurze udka, albo kości na zupę; ziemniaczków parę, cebulka, maggi do smaku i już.


Wtedy też, jak to zazwyczaj w sytuacjach dramatycznych, przez jedną noc zamieniliśmy się w krainę ekspertów.

Maseczki dobre – maseczki złe. Koperty i pocztowe przesyłki są zabójcze. Wirus albo ma skrzydełka, albo jest lżejszy od powietrza, więc sobie fruwa, gdzie chce. Koronawirus to takie mordercze zwierzę, które cały czas poluje, a jego jedyny cel, to zabić jak najwięcej. Ludzi też oczywiście. Ale, ale... mówią, że on nie jest żywy; więc żywy, czy martwy. A jak martwy, to jak się wkrada do komórki i wypija soki, by się zapłodnić i urodzić miliony małych wirusiątek. A po prawdzie to sztuczny mutant. Wychodowany w tajnych laboratoriach w Arizonie, czy Kanadzie, następnie wykradziony przez skośnookich, by stworzyć broń masowej zagłady i pozbyć się wszystkich białych i czarnych. Lecz jak zwykle, bo to łajzy i niechluje, nie upilnowali wirusa, a ten myk, uciekł, schował się w króliku, Chińczyk z rodziną i przyjaciółmi go zjadł, a potem to już reakcja łańcuchowa i mamy, to co mamy.



Pierwsza fala, druga fala, trzecia fala... to się już nigdy nie skończy. Czterej jeźdźcy Apokalipsy przybyli.


Człowiek po części jest rozumną istotą autodestrukcyjną. Raz – zasmakował w zbrojnych konfliktach, które szybko rozwinęły się w pełnokrwiste wojny. Ofiary tych najnowszych liczymy w milionach. I już nie tylko poległych żołnierzy, lecz również ludność cywilną. A patrząc na współczesnych terrorystów, to właściwie tylko ludność cywilną.

Z drugiej strony, gdzieżby tylko spojrzeć na jakiś kawałek świata, to nie ma takiej grupy, takiego społeczeństwa, które by się praktycznie od tysiąclecia nie truło czymś specjalnym i oryginalnym dla swego obszaru. Jak podaje Biblia, to Noe już tęgo popijał na Arce. A Aztekowie tysiąc lat temu nie truli się peyotem? A ich dalecy kuzyni Inkowie liśćmi koka? Półwysep Arabski – to khat, o pieknej polskiej nazwie Czuwaliczka jadalna. Chiny i Indochiny to opium. A jeszcze od Nowej Gwinei po Indie i Pakistan betel.

Wniosek – nie ma miejsca na świecie, gdzie ludzie świadomie i masowo się nie trują.


Okazuje się jednak, że powszechne samobiczowanie się, czy autodestrukcja, to za mało dla w pełni bogatego, emocjonalnego życia. Tym najważniejszym, widocznie niezbędnym do życia elementem zdrowia psychicznego jest strach. Autentycznie wprost kochamy się bać. Po wyjściu z kina z horroru, gdzie piłą mechaniczną rżnięto żywego wrzeszczącego człowieka, krew lała się strumieniami i... oszczędzę reszty, elegancka pani odpowiada:- Rzeczywiście, był pewien dreszczyk emocji...

Przyznam się, że te horrory, to takie fajne, małe oszustewko – pobać się trochę, z pełną świadomością, że to tylko moment, a dokładnie taki teatr. I zawsze mogę to wyłączyć.

Ale ten strach istniał od samego początku, jak tylko zostaliśmy sapiens. Oczywiście na początku naszej rozumnej drogi miało to głęboki sens. Nie byliśmy potężni i silni. Nie mieliśmy ust pełnych ostrych kłów i dłoni zakończonych zabójczymi szponami. Jedyną naszą siła były zaledwie spryt i właśnie strach. To on nas, właściwie nasz organizm, mobilizuje do walki, albo ucieczki. Wiec tak – również od strachu zależało nasze przeżycie.

Gdy później już się ucywilizowaliśmy, utworzyliśmy pewne małe, lub większe społeczeństwa, a nieszczęścia i katastrofy nadal nas spotykały, to swój strach ulokowaliśmy w przeróżnych bóstwach. A u wspominanych Azteków, choć poprawnie u Meksykanów, ich krwiożerczy bożek Quetzalcoatl ( także bożek Tolteków, Chichimeków, Tepaneków, mieszkańców Teotihuacánu, Tollanu, Zapoteków, Mixteków, a także dalekich Majów), życzył sobie rokrocznie ofiarę, z żywcem wyrwanego serca młodzieńca.

Albo ta hinduistyczna bogini Kali - "...ciemnoskóra i wychudzona, z długimi zębami. Odziana w tygrysią skórę i naszyjnik z czaszek; pojawia się najczęściej na polach bitewnych lub na miejscach kremacji. Czasami przedstawiana z wężami wplecionymi we włosy. Często pojawia się z wystającym zwykle nieprzeciętnie długim językiem [...], głową demona w ręce oraz pasem z uciętych rąk. Kali bywa przedstawiana z kilkoma parami rąk."

Naprawdę było się czego bać. A zapatrzenie się w te straszliwe i okrutne bóstwo, stworzyło Thugów – religijne bractwo – gdzie ich nazwa powstała z połączenia słów złodziej i łajdak. Zajmowali się oni rytualnym mordowaniem podróżnych i okradaniem zabitych. Co ciekawe, działali aż do XIX wieku. Oto do czego strach może doprowadzić.


Gdy strach odczuwa się stosunkowo krótko, to raczej nic złego się nie dzieje. Natomiast życie w strachu przez okres dłuższy, u wielu osób wywołuje przeróżne zaburzenia nerwicowe. Tu krótkie wyjaśnienie – strach jest reakcją na bieżące wydarzenia, a lęk, to zmartwienie o wydarzenia przyszłe (żebyście wiedzieli, jak psychiatra się was zapyta, ha, ha). Wszystkie te zaburzenia lękowe, a jest ich sporo, mają tendencję do utrwalania się i na prawdę można sobie spieprzyć życie.


Atak wirusa z Chin, dzisiaj jego zmutowanej kolejnej generacji, trwa ponad rok. Nikt więc się nie powinien dziwić, że jest strach w stosunku do tego co się dzieje i lęk, co jeszcze może się wydarzyć i jaka będzie nasza przyszłość.

Jak można to nawet zauważyć na portalach społecznościowych, po tak długim czasie u niektórych już wystąpiło najgorsze z tych zaburzeń – lęk paniczny. Wówczas już wtedy trudno zapanować nad swoimi działaniami i zbornym myśleniem.



Opisany na początku lęk i niepokój, jakimi karmili nas świadomie bolszewicy u władzy przez długie lata, nie miał tak wielkiej intensywności, jak zaraza COVID19 zaledwie przez rok. Może też społeczeństwa po okresie trzech czwartych stulecia bez wielkich konfliktów i katastrof i folgowaniu hedonizmowi zgubiło dzielność i odporność na zagrożenia. Obserwując światowe statystyki depresji, czy zwiększającą się liczbę samobójstw, można wywnioskować, że zdrowie psychiczne ludzi jest nadwątlone.


Czy tych chorych nieszczęśników, ofiary silnego stresu przez ponad rok, gdy już pandemia zniknie, trzeba będzie leczyć na PTSD? Po polsku jest to zespół stresu pourazowego. A PT w nazwie oznacza post traumatyczny. A trauma jest wówczas, gdy stres jest już nie do zniesienia, a cierpiący właśnie przekroczył swoją barierę radzenia sobie i adaptacji.

A tak się żyć nie da.


.

środa, 14 kwietnia 2021

Kto, z kim i dlaczego

 



Znowu powracam do przeszłości. Tym razem styczeń 2014. Dlaczego? Bo właśnie zaprezentowano nam film, a wkrótce też będzie oficjalny dokument, niezbicie i naukowo pokazujący, że 10 kwietnia 2010 roku, ktoś dokonał eksplozji w samolocie TU 154, tuż przy Smoleńsku, zabijając wszystkich 96 pasażerów, łącznie z prezydentem RP, prof. Lechem Kaczyńskim i jego małżonką.

Minęło 11 lat od tego momentu, kiedy pokazano efekty badań i poszukiwań, a mimo tego, bezpośrednio i pośrednio zaangażowani, oraz będące na ich usługach media, nadal kręcą i mataczą.


Nie mam wątpliwości, że musiała zaistnieć międzynarodowa zmowa.


Kto, z kim? Najbardziej logiczne wydaje się, że to tajne porozumienie ówczesnej władzy RP i rosyjskiej ekipy Putina.

Ale kto może zaprzeczyć, że jest również możliwe, iż w tym zbrodniczym porozumieniu nie uczestniczyły również Niemcy? Albo jeszcze ktoś inny, o którym nie mamy pojęcia.


O wiele lat starsza tragedia, w której zatonął prom pasażersko – samochodowy "Estonia", pokazuje jak różne wielonarodowe siły robią wszystko, by mataczyć i ukryć prawdziwe fakty.


Świat nigdy nie jest prostolinijny, tylko kręty, jak kabel od suszarki do włosów i pełen tajnych porozumień, a nawet współpracy oficjalnych przeciwników.

Dlatego przypominam historię zatonięcia "Estonii". I to w kontekście Zamachu Smoleńskiego.



<<<<< >>>>>





Piszę sporo o różnych morskich sprawach. W tym także o katastrofach i zatonięciach. Zacząłem zbierać materiały na temat największej po wojnie katastrofy, zatonięcia nowoczesnego promu MS "Estonia" prawie dwadzieścia lat temu. W Polsce ta tragedia nie miała zbyt dużego oddźwięku. Jednakże na przykład w Szwecji jest oceniana jako jedna z największych, niewyjaśnionych tajemnic, na równi z zabójstwem Olofa Palmego.
Czytając o "Estonii", a szczególnie o jej dalszych losach zauważyłem nagle, że jest dużo punktów zbieżnych z naszą największą powojenną, narodową tragedią, rozbicia TU 154 z prezydentem na pokładzie, w sobotę, 10 kwietnia 2010 roku

MS "Estonia" zatonęła 28 kwietnia 1994 r. To już ponad 20 lat temu,
TU 154 rozbił się prawie 11 lat temu.
To co łączy obie sprawy, to silne podejrzenia, że nie były to "zwykłe" katastrofy spowodowane siłami natury, ludzkimi błędami, czy problemami technicznymi. W Szwecji istnieje powszechne przekonanie, że tragedia "Estonii" jest rezultatem ataku terrorystycznego. W Polsce również jest silne przekonanie, że rozbicie TU 154 jest efektem ataku terrorystycznego.
Jeżeli faktycznie Estonia zatonęła w wyniku ataku terrorystycznego to mówimy o drugim najkrwawszym zamachu w historii (po WTC).
Podobnie można powiedzieć o Smoleńskiej Tragedii – to najpotworniejsze zdarzenie w Polsce po II Wojnie Światowej.



*************


27 kwietnia 1994 roku nowoczesny prom samochodowy wypłynął w rutynowy rejs z Tallina do Sztokholmu, w którym statek, zgodnie z rozkładem powinien zameldować się następnego dnia, o 9:30 rano.
Do katastrofy doszło nocą miedzy 00:55 a 01:50, około 50 mil od wybrzeży Finlandii.
Pierwsze duże zafałszowanie i złą ocenę napotykam w opisie stanu pogody.
Stwierdzono mianowicie, że pogoda była "fatalna". Wiatr wiał z siłą 20 m/s, a fala osiągała 4,5 metra wysokości. Ludzie! Nie dajmy się oszukiwać! To jeszcze nie jest sztorm! Oczywiście, łodzie rybackie uciekają do portów, ale dla dużego, nowoczesnego statku to jest nic specjalnego. Sam byłem setki razy w takiej pogodzie i nie było najmniejszych powodów do niepokoju. Po prostu zła pogoda i tyle.
Tutaj jest pierwsza analogia z Tragedią Smoleńską. Po 10 kwietnia też usiłowano demonizować stan pogody. Mgła podobno była taka gęsta, że z ogonu samolotu nie było widać dziobu. I sięgała od powierzchni ziemi do kilkuset metrów wzwyż. Wykazano później, że była to oczywista nieprawda.
Niewiele wcześniej lądował polski, wojskowy JAK, a 19 lipca 2010 roku podano, że o godz. 8:41 czasu polskiego warunki pogodowe na lotnisku były następujące: wiatr przy gruncie 110–130 stopni, prędkość wiatru 2 m/s, widzialność 300–500 m, mgła, zachmurzenie 10 stopni warstwowe, podstawa chmur 40–50 m, temperatura plus 1–2 stopnie Celsjusza.
To też, mimo, ze media usilnie nas starały się przekonać, nie są warunki krytyczne do lądowania. Przecież zresztą lotniska nie zamknięto. Czyli oceniono na ziemi, że lądować można.
Jednakże w obu tragediach zwrócono uwagę na złą pogodę, bo to pogłębiało chaos informacyjny i budziło pewne wątpliwości.

**************

MS "Estonia" spokojnie wykonywała sobie swoją trasę, gdy po północy rozległy się zgrzyty i hałasy, oraz, jak później oświadczyło wielu świadków, a co zostało utajnione, wybuchy.
Posłuchajcie relacji:
//
Kłopoty zaczęły się tuż przed pierwszą. Większość z 803 pasażerów i 186 członków załogi dawno już spała. Ale jeden z pasażerów, Carl Övberg z kabiny nr 1049, usłyszał odgłosy pomp hydraulicznych i siłowników. Hałas był wyraźny, charakterystyczny, nie do pomylenia. Dochodził z pokładu samochodowego leżącego nad jego kabiną.

Siłowniki hydrauliczne podczas postoju w porcie unoszą furtę dziobową statku i opuszczają rampę, po której do wnętrza promu wjeżdżają pojazdy. Kto i po co włączył te urządzenia na pełnym morzu? - tego mimo kilkuletniego śledztwa wciąż nie udało się wyjaśnić.

Minęła minuta. Övberg usłyszał dwa, może trzy głośne "dziwne, ostre, metaliczne dźwięki". Tak opisywał je przesłuchiwany po katastrofie przez specjalną komisję. Nie był jedynym, który je usłyszał. Dziewięć innych osób znajdujących się w różnych częściach "Estonii" powie później, że to były wybuchy.

Punktualnie o pierwszej w nocy pasażerowie kabiny nr 1027 - Jasmina Waidinger i Daniel Svensson - usłyszeli odgłosy wody wdzierającej się na pokład samochodowy tuż nad ich głowami. Prom przez chwilę chybotał się jak dziecięca kołyska, a po kilku minutach zastygł odchylony 5, może 6 stopni na prawą burtę. Pasażerowie kabiny 1027 uciekli natychmiast na górny pokład. Mieli szczęście. Tylko ci, którzy - jak oni - obudzili się i zdołali szybko opuścić kabiny, mieli szansę na przeżycie.

- Mimo ogólnej paniki i krzyków zaczęliśmy rozdawać kamizelki ratunkowe. Wkrótce przechył był już tak silny, że nie było mowy o spuszczeniu na wodę wszystkich łodzi ratunkowych - opowiadał Jerzy Florysiak, jeden z uczestników katastrofy. - Statek był tak przechylony, że złapałem się za reling [barierkę – jk] żeby nie spaść, ale fala zmyła mnie i znalazłem się w wodzie - mówił.

Jerzy Florysiak grał na "Estonii" w pokładowej orkiestrze. Jej trzej pozostali członkowie - również Polacy ze szwedzkimi paszportami - nie przeżyli katastrofy. Na pokładzie była jeszcze jedna Polka - Agneta Rapp. Jej również nie udało się uratować.//


I dalej:

//
Niemal natychmiast po tajemniczych odgłosach detonacji zatrzymały się silniki "Estonii". Prom zaczął dryfować. Dopiero dwadzieścia dwie minuty po pierwszej, kiedy trzydziestostopniowy przechył statku był już nie do opanowania, załoga "Estonii" wysłała sygnał Mayday. Dlaczego tak późno? Nie wiemy do dziś.

Rozpaczliwe wołanie o pomoc usłyszały dwa statki: "Mariella", którą "Estonia" zostawiła w tyle, i "Silja Europa", największy prom na Bałtyku (zabiera 3 tys. pasażerów) żeglujący pod banderą fińską. Oficer z "Marielli" prosi o szczegóły. "Estonia" podaje pozycję, zgłasza silny przechył i milknie. Kolejne pytania pozostają już bez odpowiedzi.

W tym czasie na "Estonii" rozgrywają się sceny jak z "Titanica". Tyle że tamten transatlantyk tonął trzy godziny, "Estonia" - pół.

- O wpół do dwunastej obudził mnie nagły wstrząs. Ubrałem się i wybiegłem na korytarz. Zobaczyłem przesuwający się automat z coca-colą - opowiadał tuż po uratowaniu Anders Eriksson ze Szwecji. - Biegłem z pokładu na pokład, jak najwyżej, a prom przechylał się coraz mocniej. Cudem zdążyłem założyć kamizelkę ratunko- wą i wsiąść do łodzi ratunkowej - wspominał rozbitek.

Prom bardzo szybko położył się na prawą burtę. Jedna z dwóch potężnych, od kwadransa nieruchomych śrub statku wynurzyła się ponad fale Bałtyku. Mija kolejnych kilka minut i ogromny, ponad 150-metrowy liniowiec, wysoki prawie na 45 metrów, wywrócił się do góry dnem.

Dla tych, którzy zostali we wnętrzu promu, nie było już żadnego ratunku.

Jeszcze przez kilka minut kadłub "Estonii" unosi się na wodzie. Ale pół godziny po pierwszych podejrzanych odgłosach na pokładzie samochodowym rufa promu zaczyna osuwać się pod wodę. Po kilku minutach znika pod jej powierzchnią.

"Estonia" spoczęła na głębokości 90 metrów w odległości około 50 km na południe od wybrzeży Finlandii. Śmierć poniosły 852 osoby. Kapitan poszedł na dno wraz ze statkiem, choć nie wiadomo, co dokładnie robił w ostatnich chwilach "Estonii" - jego ciała na mostku kapitańskim nie znaleziono.//



A jakie były oficjalne ustalenia?

//
Pierwszą oznaką problemów był dziwny odgłos tarcia metalu o metal, który pojawił się około 01.00, kiedy statek mijał archipelag Turku, jednak podczas oględzin furty dziobowej nie wykryto żadnych uszkodzeń. Około godziny 01:15 burta oderwała się od kadłuba; statek nabrał silnego przechyłu na prawą burtę. Około 01.20 przez system informacji wewnętrznej statku wypowiedziano słabym, damskim głosem słowa: „Häire, häire, laeval on häire", co w estońskim oznacza: „Alarm, alarm, alarm na pokładzie". Wkrótce w ten sam sposób zaalarmowano załogę. Niedługo po tym na statku został ogłoszony generalny alarm ratunkowy. Przechył zwiększył się do 30 - 40 stopni na prawą burtę, co sprawiło, że nie można było już się przemieszczać bezpiecznie po pokładzie statku. Drzwi oraz przejścia zostały zablokowane, aby uniemożliwić ewentualne przelewanie się wody. Pasażerowie, którzy próbowali się uratować zostali uwięzieni. O godzinie 01:22 nadane zostało przez załogę wezwanie Mayday, jednak jego forma nie spełniała międzynarodowych norm. Komunikacja ustała około 01:29. Po blisko siedmiu minutach od nadania pierwszego sygnału pomocy Estonia znikła z pola widzenia wszystkich radarów. Z powodu braku zasilania i silnego przechyłu akcja ratownicza na promie była spowolniona i utrudniona. Statek Mariella dotarł na miejsce tragedii około 02:12; pierwszy helikopter o 03:05.Tak wyglądał oficjalny, tragiczny łańcuch wydarzeń. Niestety, życie pokazało, że Estonia kryje o wiele więcej tajemnic niż mogłoby się wydawać. //
[źródło]

Według oficjalnego raportu z 1997 powołanej do wyjaśnienia przyczyn tragedii wspólnej estońsko – szwedzko – fińskiej komisji (JAIC), przyczyną katastrofy były wady konstrukcyjne furty dziobowej, która nie wytrzymała naporu fal i została urwana, pociągając za sobą i otwierając rampę wjazdową, co spowodowało wlanie się w ciągu 5 minut ponad 1000 ton wody na pokład samochodowy i przechył, prowadzący do zatonięcia.

Tutaj mamy do czynienia z następną analogią między tragediami. Powołane komisje ustaliły jednoznacznie i zdecydowanie przyczyny katastrof: w przypadku "Estonii" to wady konstrukcyjne, a w przypadku TU 154 błędy ludzkie.
Niestety, w obu wypadkach, w zderzeniu z faktami, świadkami, prostą logiką i zwykła fachowością i rzetelnością, oba raporty były co najmniej kontrowersyjne, a tak po prostu stekiem bzdur. Oba raporty przynoszą hańbę i wstyd ich twórcom: raport międzynarodowej komisji JAIC, raport Anodiny i raport komisji Millera. Niestety, przykre jest to, że te ustalenia poszły w świat i ugruntowały ogólnoświatową opinię publiczną/

*************

Najdziwniejsze rzeczy zaczynają się jednak dziać potem. W przypadku jednej i drugiej tragedii rozpoczęły sie akcje dezinformacji, niszczenia dowodów, zacierania śladów i destrukcji. To była świadoma robota. W jednym i drugim wypadku starano się ukryć prawdę.
Przyczyna może być tylko jedna – obie tragedie były spowodowane przez działania terrorystyczne, a rządom prowadzącym śledztwa zależało na ukryciu tego przed światem i ludźmi.
To już trzecia analogia. Jak kręcili polscy i ruscy uczestnicy śledztwa smoleńskiego, to raczej wiemy bardzo dobrze. Natomiast, jak było z "Estonią"?

//Kontrowersje

27 września 1994 roku statek wypłynął w swój ostatni rejs. Miał płynąć ze stolicy Estonii – Tallinna do Sztokholmu. Według oficjalnego raportu z 1997 powołanej do wyjaśnienia przyczyn tragedii wspólnej estońsko – szwedzko – fińskiej komisji (JAIC), przyczyną katastrofy były wady konstrukcyjne furty dziobowej, która nie wytrzymała naporu fal i została urwana, pociągając za sobą i otwierając rampę wjazdową, co spowodowało wlanie się w ciągu 5 minut ponad 1000 ton wody na pokład samochodowy i przechył, prowadzący do zatonięcia. Raport komisji wzbudził jednak wiele kontrowersji. Do nie przekonanych należy m.in. inżynier okrętownictwa Anders Björkman, autor książki "Katastrofa Estonii: Prawda i kłamstwo". Według niego przyczyną zatonięcia promu nie było uszkodzenie furty dziobowej, lecz dziura w burcie poniżej linii wodnej. Mogła ona powstać tylko w jeden sposób – w wyniku eksplozji podłożonej tam bomby[JAIC 3]. Dziura taka została zauważona podczas pierwszej próby dotarcia przez nurków do spoczywającego na dnie Bałtyku wraku. Badania fragmentu poszycia wyciętego z okolic furty dziobowej wraku wskazywałyby w ocenie części ekspertów na działanie materiału wybuchowego. Inne teorie spiskowe łączą zatonięcie z wykorzystywaniem promu do przewozu broni kupowanej potajemnie przez wywiad szwedzki od wojsk rosyjskich stacjonujących w Estonii. Fakt ten został ujawniony w 2004 przez byłego szwedzkiego celnika i został następnie potwierdzony przez Szwecję, która jednak zaznaczyła, iż w dniu tragedii nie było takich transportów. W oficjalnym raporcie wzmianka o dziurze i o transportach nie znalazła się. Zginęły 852 osoby. Promem dowodzili estońscy kapitanowie Arvo Andersson i Avo Piht. Wrak spoczywa na głębokościach 73 – 85 metrów – budzi to wiele zarzutów, głównie spiskowych, iż nie chce się wydobyć wraku, pomimo że jest to całkiem możliwe – przykładem jest Titanic, którego wydobycie rozważano, mimo iż leży na głębokości 3800 m. Oficjalny raport obwinia źle działającą furtę dziobową, zamykającą pokład samochodowy, która odłamała się pod uderzeniami dużych fal. Kiedy furta odłamała się, uszkodziła rampę i odsłoniła pokład samochodowy. Spowodowało to dostawanie się wody na pokład, przez co statek stracił stateczność i zaczął się tragiczny łańcuch wydarzeń  [...]. Ustalenia oficjalnego raportu były wielokrotnie kwestionowane, zwracano uwagę m.in. na potwierdzony fakt wykorzystywania promu do kontrabandy sprzętu wojskowego.

Niemiecka dziennikarka Jutta Rabe rozpoczęła własne śledztwo w tej sprawie -wraz z Amerykaninem Gregem Bemisem rozpoczęła nielegalne nurkowania do wraku celem zbadania przyczyn tragedii. Wkrótce po jej artykułach rząd Szwecji przyznał się do szmuglowania broni z Rosji do Szwecji, lecz zaznaczył, że nie miało to miejsca w dniu katastrofy. W lecie 2000 roku, Szwecja wydała nakaz aresztowania Jutty za naruszenie deklaracji nienaruszalności miejsca spoczynku wraku, które podpisały wszystkie państwa nadbałtyckie poza Niemcami, a co było związane z ekspedycją na wrak, w związku z tym Jutta nie odwiedza Szwecji. Podczas tej ekspedycji pobrano próbki metalu wskazujące na użycie materiałów wybuchowych, gdzie na trzy próbki wysłane do trzech różnych laboratoriów (Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Niemcy) tylko niemieckie laboratorium zakwestionowało możliwość wybuchu i to właśnie na tym jednym oparła się prasa szwedzka, szwedzki rząd zignorował te dowody argumentując to nielegalnym sposobem zdobycia takowych. Według teorii w przewożeniu ładunków mieli uczestniczyć agenci brytyjskiego MI6, którzy na zlecenie amerykańskiego CIA, mieli umożliwić przepływ radzieckiego sprzętu wojskowego – to miałoby wyjaśniać dlaczego Wielka Brytania przyłączyła się do aktu "Porozumienie w sprawie Estonni".

W wyniku ponownego przeanalizowania sprawy Estonii przez estoński zespół prokuratora Margusa Kurma, którego raport ujawniono 30 marca 2006, rząd estoński zakwestionował wyniki prac wspólnej komisji i zaprosił rządy Szwecji i Finlandii do wznowienia dochodzenia. Raport sugeruje, że rząd szwedzki ukrywał część, mających związek ze sprawą, dowodów. Według analizy zeznań świadków dokonanej przez zespół Kurma, rampa dziobowa była podczas katastrofy jedynie uchylona i nie mogła przez nią dostać się na pokład podawana dotychczas ilość wody, nadto nie jest jasne, skąd brała się woda na pokładzie. Komisja ustaliła, że szwedzkie służby odnalazły urwaną furtę dziobową 9 dni przed oficjalnym ujawnieniem tego faktu, a także prowadziły niejawne nurkowania badawcze, a wnętrze ładowni zostało sfilmowane przez pojazd podwodny, czego również nie ujawniono wspólnej komisji. Podczas nurkowań poszukiwano m.in. jednej walizki z nieujawnioną zawartością, którą następnie zabrano ze statku. Raport ten stwierdza również, że trójstronna komisja nie zbadała hipotezy wybuchu na pokładzie.

Źródło: wikipedia, hasło: MS Estonia



*************

Konkluzje

Rząd szwedzki idzie już dwadzieścia lat w zaparte.Mataczy, kręci i zaciemnia. Zabronił nurkować do wraku. Zamierzał go całego na dnie morza zacementować, co jest 10-krotnie kosztowniejsze niż wydobycie wraku.
Rząd ten zapewne by tak nie był uparty, gdyby za tą tragedią nie stały tajne służby różnych państw, w tym, co udowodniono – KGB i CIA.
Jakie służby stoją za Tragedią Smoleńską, że rząd Tuska idzie już cztery lata w zaparte?
Czy czeka nas 20 lat, tak, jak ma to miejsce z MS "Estonią"?

Tak, jak Szwedzi niszczyli dowody, zasypywali wrak piaskiem, usiłowali go zabetonować, tak rosyjscy żołnierze cięli TU 154 na kawałki, wybijali szyby, zrzucali fragmenty na kupę i co najstraszniejsze, zalutowali różne przypadkowe fragmenty zwłok w trumnach.

Czy życie ludzkie tak już niewiele znaczy, że dla osiągnięcia zbrodniczego celu, np zamaskowania wojskowej kontrabandy z Rosji via Szwecja do USA, można pozbawić życia setki osób? Że dla zlikwidowania niebezpiecznego prezydenta likwiduje się dodatkowo 95 niewinnych pasażerów?
Czy przypadkiem nie przekraczamy jakiejś znaczącej granicy barbarzyństwa?
A rozbestwienie służb i ich pogarda dla normalnego świata nie osiągnęły punktu krytycznego?

Teorie spiskowe są często wyśmiewane. Szczególnie u nas w Polsce stworzono cały przemysł stygmatyzowania tak zwanych oszołomów i smoleńskich idiotów.
Jednakże upór paru ludzi, prywatnych i niezależnych, wykazał, że rządy paru państw bałtyckich kłamią i usiłują ukryć prawdę. Koalicja kłamstwa w końcu się zalamała. Tylko Szwecja, która ma najwięcej do stracenia trwa w uporze.
W Polsce, z tą władzą nigdy nie dojdziemy do prawdy o Smoleńsku. Gra się toczy o bardzo wysoką stawkę. Mogą polecieć głowy.

Jednak najbardziej przerażające jest to, czy istnieją granice, których międzynarodowe tajne służby nie przekroczą. Ponadto, czy będą tajemnice, których opinia publiczna nigdy nie pozna.
Mgła, gęsta i zwodnicza była podobno na smoleńskim lotniskiem.
Lecz chyba bardziej chodzi o mgle w naszych głowach

*************

Ps. Zebrałem bardzo dużo materiałów o MS "Estonia". Znacznie przekraczających ramy tego artykułu. Optymistyczne jest to, że dzięki uporowi zwykłych ludzi prawda powoli wychodzi na jaw i nikt rozsądny nie może mieć wątpliwości, ze na promie dokonano terrorystycznego ataku. I że zaprzecza to całkowicie wersji oficjalnej przyjętej przez Szwecję, Finlandię i Estonię.
To daje nieco optymizmu, że podobnie może się potoczyć z Tragedią Smoleńską.

______________

[źródło] - http://www.paranormalne.pl/topic/25478-tragedia-promu-estonia/