poniedziałek, 19 września 2016

Dlaczego trzeba zniszczyć Polskę




Obserwowaliśmy  bezprzykładny atak Unii Europejskiej na Polskę. Tak – na Polskę, choćby eurodeputowany Janusz Lewandowski nie wiadomo jak zaklinał, że przyjęta rezolucja dotyczy wyłącznie rządzącej partii Prawo i Sprawiedliwość.
Zresztą choćby nawet dotyczyła tylko PISu, to przecież jest to partia, która wygrała uczciwe wybory, oraz prawnie i uczciwie realizuje swoje rządy i uchwala prawa w sejmie.
Jednak nie chodzi eurokratom o PIS, choć prezes PISu, Jarosław Kaczyński jest dla tzw. Europy czarnym charakterem od dawna. Jakakolwiek inna partia realizująca podobny program idący w kierunku pełnej suwerenności, samodzielności, byłaby traktowana analogicznie.

Powszechna jest opinia, że takie właśnie rozstrzygnięcia i taka postawa Unii jest spowodowana zakulisowymi działaniami opozycyjnych partii, które straciły władzę: Platformy Obywatelskiej i w mniejszym stopniu Polskiego Stronnictwa Ludowego, oraz świeżo utworzonej partii bankowców i korporacji – partii Nowoczesna.
Jest dokładnie przeciwnie. Te partie spełniają wtórną rolę hałasujących zagończyków, wypuszczonych w politykę przez swoich zagranicznych mocodawców.
To są bezrozumne narzędzia realizujące cele wielkiej polityki.

A cele tych, którym obecna władza w Polsce tak się nie podoba, są proste i okrutne – nie można dopuścić, by Rzeczypospolita stała się państwem silnym i samodzielnym. Ma być jak dotychczas słaba, potulna i zawsze posłuszna zagranicznym metropoliom. Konkretnie – Brukseli i Berlinowi. A poprzez Berlin także Moskwie.
Toteż używa się wszystkich sił i środków od listopada zeszłego roku, by Polskę niszczyć, dyskredytować i nie dopuścić do samodzielnego rozwoju.

Dlaczego tak się dzieje? Co powoduje, że niby deklarujące przyjaźń i współpracę państwa Europy Zachodniej i częściowo USA, nie chcą dopuścić, by kraj nasz szedł obecną drogą rozwoju?
Bo zdają sobie dobrze sprawę, że taki rozwój, to koniec dotychczasowego układu Europy. To koniec neoliberalizmu; to koniec tego podszytego komunizmem lewactwa i zielonych, a najważniejsze – to koniec obecnego kształtu kapitalizmu, w szczególności absurdalnej władzy banków i korporacji.
Czyli Europa broni dotychczasowego status quo, któremu właśnie Polska zagraża. A tysiące eurokratów walczy o swój ciepły i wygodny byt, bo jak się narody państw europejskich, po polskim przykładzie, zorientują, że są bezczelnie okradani i wykorzystywani, to wyślą brukselskich darmozjadów na Madagaskar,

Drobny przykład: Unia Europejska na sam transport swoich urzędników między Brukselą i Strasburgiem wydaje rocznie 200 milionów euro.
I drugi: Prawie 700 eurodeputowanych pobiera miesięcznie ok. 11 000 euro netto, co w skali rocznej daje prawie 100 milionów gołych pensji. A drugie tyle stanowią dodatkowe apanaże.

Długo żyliśmy w Europie pojałtańskiej. Ówczesne mocarstwa: USA, ZSRR i Wielka Brytania ustaliły na długie lata porządek w Europie.
Polska niestety znalazła się za drutami kolczastymi obozu komunizmu, a jej granice wytyczano linijką na mapie. Na prawie pół wieku zatrzymano nasz kraj w prawidłowym rozwoju. Bezczelnie eksploatowano i okradano, dając niewiele na pocieszenie.

W roku 1989 komunizm już nie mógł dalej egzystować, praktycznie był trupem, a kolejne "państwa za żelazną kurtyną" odpadały od Związku Radzieckiego, jak ciało od trędowatego. Lecz komuniści, właściwie ludzie komunizmu, którzy z tego ustroju czerpali korzyści i przywileje, postanowili się przepoczwarzyć w dotychczas brutalnie zwalczanych kapitalistów i przy pomocy różnych Sachsów, Balcerowiczów, Kiszczaków, Michników i Wałęsów nadal sprawować władzę. Udawało im się to przez ćwierć wieku.
Jednakże w swoim doktrynalnym zaślepieniu, pazerności parobków i powszechnej głupocie, nie zdawali sobie sobie sprawy, że transformacją roku 1989 wypuścili dżina z butelki.
Rozpoczęli proces, na którego końcu stoi człowiek pokroju Jarosława Kaczyńskiego. To niekoniecznie musi być on, choć właśnie Kaczyński jest dobrą egzemplifikacją, klasycznego, patriotycznego Polaka, jakich znamy choćby z powstań – Styczniowego i Listopadowego. A także tych, co walczyli z Targowicą.

Polska transformacja to "jeden z największych politycznych cudów XX wieku" - powiedział amerykański filozof, politolog i ekonomista Francis Fukuyama w Gdańsku podczas międzynarodowej konferencji "Europa i świat 30 lat po zwycięstwie polskiej Solidarności".
Politolog, autor koncepcji "końca historii", zwrócił uwagę, że system totalitarny chciał kontrolować nie tylko sferę polityczną czy gospodarczą, ale całość życia obywateli aż do poziomu rodziny. - Ambicja systemów totalitarnych polegała tym, by wpływać na jednostki tak, by zniszczyć społeczeństwo obywatelskie, żeby nie doszło do powstania niezależnych organizacji, żeby znikła nić zaufania pomiędzy obywatelami - powiedział. Jak ocenił, komunizm był systemem politycznym, który "w sposób celowy i przemyślany chciał wyeliminować zaufanie pomiędzy obywatelami". [1]
Wybitny naukowiec, Francis Fukuyama powiedział to w Gdański w 2010 roku. Nie mógł więc znać destrukcyjnych poczynań Platformy Obywatelskiej i prawidłowo ocenić minionych dwudziestu lat. Jednakże zdawał sobie sprawę z wagi zainicjowanego procesu i jego wagi praktycznie dla całego świata.

Gdy Polska powoli i z trudem przebijała się w kierunku suwerenności i budowania swojej siły, Europa karlała i gniła, zarządzana przez coraz gorszych polityków, którym przewrócono w głowach lewacką rewolucją 1968 roku i podkopywana przez starającą się o imperialną rekonstrukcję Rosję Putina.
Początkowa szczytna idea Roberta Schumana i późniejsze Traktaty Rzymskie tworzące wspólnotę europejską zostały po Traktacie Lizbońskim karykaturalnie wykoślawione, prowadząc Europę w kierunku, jaki sobie wymarzyła komunistyczna działaczka Róża Luksemburg, a później Stalin i Hitler.
Już za rządów komisarza Unii Jose Manuela Barroso, portugalskiego socjaldemokraty, który dzisiaj doradza bankowi Goldman Sachs, UE zaczęła się psuć. Rozpoczęto w 2004 roku poszerzanie Unii, nie mając niestety wyraźnego obrazu, jaki ma być ten potężny twór.
Jednakże gwałtowny upadek, w którym krawędziami urwiska był taki łańcuch zdarzeń, jak wprowadzenie wspólnej waluty, m.in. skutkujące bankructwem Grecji i kryzysami gospodarczymi w Portugalii, Hiszpanii i we Włoszech; fatalna decyzja Angeli Merkel, zaaprobowana przez Brukselę, o zaproszeniu islamskich imigrantów do Europy i na koniec wyjście Wielkiej Brytanii, tzw. Brexit, z Unii, spowodowała grupa wyjątkowych nieudaczników we władzach UE: triumwirat Jean-Claude Juncker (Luksemburg), Martin Schultz (Niemcy) i Donald Tusk (Polska). A także fakt, że największą frakcją w europejskim parlamencie jest Europejska Partia Ludowa, niby chadecja, a w rzeczywistości zbieranina lewaków, neoliberałów i "postępowców", zawsze idących ręka w rękę z komunistami z Europejskiej Lewicy i Zielonych.
Degrengolada i rozkład UE już trwa i tylko jest jedno pytanie bez odpowiedzi – czy to już faktyczny koniec Unii?
Nie mniej, wydaje się, że cała ta brukselska biurokracja nie zdaje sobie w pełni sprawy z dramatyzmu sytuacji i zamiast natychmiast starać się naprawić, woli zajmować się niszczeniem Polski.

Zapytam się ponownie – dlaczego?

Jeżeli państwo myślicie, że eurokraci, ze wspomnianą trójką: Juncker, Tusk i Schultz na czele, realizują jakieś swoje idee, to się potężnie mylicie.
Zresztą również przywódcy największych państw, w tym Angela Merkel i Francois Hollande, są tylko najemnikami realizującymi cele wielkiego kapitału.
Bo to własnie oni – międzynarodowe korporacje, banki i instytucje finansowe są faktycznymi decydentami rozdającymi karty na światowej planszy do gry.
I to dla nich obecny kurs władz Polski stanowi pewne zagrożenie. Używają więc narzędzi zewnętrznych, jak UE, Rada Europy, Komisja Wenecka, oraz wewnętrznych, czyli, jak się sami określili, totalną opozycję.
Cel jest wyłącznie jeden – robić wszystko, by odsunąć Prawo i Sprawiedliwość od władzy.
Dlatego, że tylko PIS może zrealizować czarny scenariusz dla międzynarodowego kapitału, jaki zakreślił George Friedman, założyciel amerykańskiego think tanku, czyli instytutu prognoz i analiz, Stratfor, najważniejszy obok wspomnianego Francisa Fukuyamy, międzynarodowy analityk i prognosta.
To, że nikt poważny nie może go lekceważyć, świadczy choćby to, że już sześciokrotnie trafnie przewidział rozwój wypadków, np. takich zdarzeń jak arabska wiosna ludów, wojna na Ukrainie, czy powstanie ISIS.
Zanim przejdę do jego prognoz dotyczących Polski pozwolę sobie na taki cytat:

Gdyby w 1950 roku ktoś powiedział, że największymi potęgami gospodarczymi pół stulecia później będą Japonia i Niemcy, zajmując drugie i trzecie miejsce w świecie, z pewnością zostałby wyśmiany. A gdybyśmy w 1970 roku wystąpili z twierdzeniem, że do roku 2007 Chiny staną się czwartą największą potęgą gospodarczą, śmiech byłby jeszcze głośniejszy. Ale w 1800 roku tak samo śmiesznie brzmiałaby przepowiednia, że do 1900 roku Stany Zjednoczone będą światowym mocarstwem. Rzeczy się zmieniają i należy oczekiwać tego, co nieoczekiwane. ("Następne 100 lat. Prognoza na XXI wiek") [2]

Dlaczego to zacytowałem? Żeby uwiarygodnić tezę Friedmana, że w niedalekiej przyszłości Europa będzie miała dwie nowe potęgi, może nawet większe niż Niemcy, czy Francja, mianowicie Polskę i Turcję. Muszę zaznaczyć, że Friedman napisał "Następne 100 lat..." w 2009 roku, siedem lat temu i jak to dzisiaj widzimy, Recip Erdodogan właśnie zaczął realizować jego prognozę właśnie dzisiaj. Turcja dołącza do grona najpoważniejszych europejskich graczy.
A teraz o Polsce i dlaczego wielki biznes i ich pracownicy – europejscy biurokraci, tak się boją wzrosu potęgi Rzeczypospolitej.

W lipcu br. George Friedman powtórzył Polskiej Agencji Prasowej to, co powtarza od lat i co się sprawdza na naszych oczach [3]:

"Polska będzie znaczącą potęgą w regionie; są dwa powody, dla których tak się stanie - słabość Rosji oraz uzależnienie niemieckiej gospodarki od eksportu towarów. Jeśli porównamy, w jakiej sytuacji Polska była w 2005 roku i w jakiej jest w 2015 roku, dostrzeżemy ogromną różnicę. Kraj pełni rolę przywódczą w wielu obszarach, nie tylko jeśli chodzi o prezydenta w Unii Europejskiej (szefa Rady Europejskiej), ale szerzej. Są dwa powody, dla których Polska może być potęgą. Pierwszy to słabość Rosji. Drugi, to sytuacja Niemiec, czwartej największej gospodarki świata, która eksportuje ponad 50 proc. swojego PKB".

A w maju 2014, czyli jeszcze za rządów PO i prezydenta Komorowskiego, podczas Konferencji "Poland Transformed" tak Friedman mówił o Polsce, zapytany, jacy będziemy w roku 2039, czyli sto lat od wybuchu II WŚ:

"Polska będzie jednym z głównych potęg Europy. Zupełnie inaczej będzie z Niemcami. Choć to trudne do wyobrażenia, to już wyjaśniam dlaczego tak sądzę. Jeśli przyjrzymy się ich PKB, to 40 proc. z niego stanowią zyski z eksportu. Co to oznacza? Wystarczy, że klienci przestaną kupować ich produkty i mamy przepis na katastrofę. Ona wisi w powietrzu."
[A Rosja?]
"Ich czeka to samo. Już teraz widać, że powoli zaczynają przegrywać na rynku złóż energetycznych. Wyrosła im poważna konkurencja w postaci Iraku, Iranu, czy Stanów Zjednoczonych. Wystarczy, że oni narzucą konkurencyjną cenę, a odbiorcy, gazu czy ropy zdywersyfikują swoje źródła dostaw i Rosja będzie miała problem. Dla Kremla ten interes stanie się mniej opłacalny."

I dalej ten wybitny politolog oświadcza:

"Tak, Polska będzie znaczącą siłą w Europie w 2039 roku. Głównie dlatego, że wasz kraj się rozrośnie, a inni się osłabią. Wreszcie zaczną was traktować Polskę jako dużego gracza."
[...]
"Możecie być liderem na każdym możliwym polu. Macie dużo złóż naturalnych i świetnie wykształcone siły robocze. Wystarczy sam fakt, że macie więcej informatyków niż inne państwa. Musicie zrozumieć, że jesteście nowoczesną europejską siłą. Macie mnóstwo obywateli, świetny system edukacyjny. Co mogłoby wam zaszkodzić? "


Widać z tych rozważań, że wzrost potęgi Polski będzie się nieodwołalnie wiązał z upadkiem Niemiec i Rosji.
Oni o tym dobrze wiedzą. Mają też swoje instytutu badawcze, prognostyków i politologów. I oni się boją.

I trzeba to wyraźnie powiedzieć – Unia Europejska już upadła. Upadła może jeszcze nie ostatecznie, lecz zasadniczy projekt legł w gruzach. Przekombinowano ze wspólną walutą, przekombinowano z integracją i kompletnie i idiotycznie zalano Europę imigrantami.
Oczywiście, wspomniana powyżej trójka nieudaczników na czele UE, oraz rzesza eurobiurokratów będzie się bronić aż do nieubłaganego, haniebnego końca.
Osobiście przewiduję, że Unia, jaką znamy, zostanie zastąpiona przez nowy twór, bardziej luźny i bardziej narodowy. Swoboda poruszania się Europejczyków w obrębie kontynentu najprawdopodobniej zostanie, bo jest to na prawdę dobre dla wszystkich. Lecz swobodny obrót towarów zapewne zostanie ograniczony. Południe Europy charakteryzuje się prawie 20% bezrobociem i żeby przywrócić miejsca pracy, musi ponownie zacząć stosować protekcjonizm i cła zaporowe. Podobnie, jak USA. A to oznacza, że Niemcy przestaną zalewać nas swoimi towarami. I tu warto przypomnieć, że ponad 40% budżetu tego państwa stanowią wpływy z eksportu (w USA tylko 9%). Zmniejszy się eksport – runie niemiecka gospodarka. A za nią runie Unia Europejska.

Działania UE wobec Polski, to desperacja. Takie zawracanie Wisły kijem. Gdy jeszcze RP rządzili ludzie o mentalności niewolników, a głównym celem ówczesnej polityki było "podobanie się" silnym i wpływowym państwom zachodu, to Bruksela mogła spokojnie oddychać. To między innymi dlatego powołano Tuska na przewodniczącego. Mieli złudne nadzieje, że wzbudzi to dumę Polaków i ugruntuje mocne więzy z zachodem.
Przeliczyli się. U władzy stanęła ekipa silnie wyrażająca wolę większości narodu, wolę, w której na pierwszym miejscu jest Ojczyzna, a dopiero potem europejska wspólnota. A także, co bardzo ważne, na pierwszym miejscu są obywatele, rodziny, a nie korporacje i międzynarodowi gracze.

Viktor Orban wraz z Jarosławem Kaczyńskim, dopiero co, zapowiedzieli wielką kontrrewolucję kulturalną. Oznacza to ni mniej, ni więcej, jak otwarte zerwanie z ideologią i głównymi doktrynami Brukseli. To powrót do europejskich korzeni i podstawowych wartości cywilizacji łacińskiej. Do środowiska, którego nawet komuniści nie odważyli się zniszczyć.

Ostatnie zdarzenia – wizyta Komisji Weneckiej w Polsce oraz debata w parlamencie europejskim, pokazały wreszcie właściwą postawę, jakiej nie było nawet pół roku temu. Postawę właściwą. Po prostu ich zlekceważyliśmy. Odebraliśmy im pozycję, którą sobie bezprawnie uzurpują. W Polsce ważniejszy jest nasz sejm, nasz rząd i prezydent, a nie instytucje, które już dawno straciły szacunek, instytucje bezsilne, które potrafią tylko gromko pohukiwać, a nie rozwiązywać problemy.

Ja już czuję, że wieje nowy wiatr. Wreszcie u władzy są ludzie, którym najbardziej zależy na sile i suwerenności kraju. Mimo oporu i kłód rzucanych pod nogi rozpoczął się postęp, już nie do zatrzymania.
To, co jeszcze w 2014 mogło się wydawać bajeczną political fiction, teraz w 2016 stało się realne. Inni coraz bardziej zaczynają się z nami liczyć. Polska, piąty kraj w Europie właśnie wykuwa sobie, po raz pierwszy, należne miejsce na świecie.
Jeszcze przez pewien czas wrogie siły będą nas zwalczać. Lecz już nawet oni wiedzą, że przegrali.

.

[1] http://wiadomosci.onet.pl/kraj/fukuyama-polska-transformacja-to-jeden-z-najwiekszych-politycznych-cudow-xx-wieku/p6xgl
[2]      https://pl.wikiquote.org/wiki/George_Friedman
[3]http://www.fronda.pl/a/Polska-bedzie-potega-spelniaja-sie-przepowiednie,59454.html

czwartek, 1 września 2016

Miasto Gdynia historię swoją winno znać dokładnie.



 
Dochodzenie prawdy historycznej jest żmudnym i niewdzięcznym zadaniem. Nawet jeżeli zgromadzi się relacje wielu naocznych świadków zdarzenia, to mogą wynikać z tego całkiem sprzeczne opisy faktów.

Parę lat temu w mojej Gdyni, bardzo zacni i zasłużeni ludzie, m.in. bohater Sierpnia 80, Andrzej Kołodziej, który w wieku 21 lat był już doświadczonym działaczem podziemia, w tym ROPCiO i WZZ i stanął na czele strajku sierpniowego w gdyńskiej Stoczni im. Komuny Paryskiej, oraz Roman Zwiercan, nieustanny działacz Solidarności i Solidarności Walczącej postanowili zająć się najnowszą historią miasta. A jest nad czym pracować, mając choćby na uwadze tragedię roku 1970 i wydarzenia Sierpnia 80.
Założyli Fundację Pomorska Inicjatywa Historyczna. Chwała im za to.
W telefonicznej rozmowie z panem Zwiercanem wyjaśniliśmy sobie jedno – Fundacja nie pretenduje do bycia instytucją historyczną, gdzie celem jest dążenie do uzyskania bezwzględnej prawdy o dziejach. Celem jej m.in. jest gromadzenie jak najwięcej bezpośrednich relacji i przekazów, często z przyczyn oczywistych subiektywnych i nieścisłych, tak by na podstawie takiej bazy stworzyć obraz minionych dni.
Fundacja PIH wydaje również bardzo ciekawe opracowanie, pod wspólnym tytułem LUDZIE SIERPNIA 80 W GDYNI. To ważne, bo Gdynia, przecież tuż obok Gdańska, była bardzo aktywna w czasie strajków 1980. Różnorodne środowiska, nie tylko robotniczych zakładów pracy, ale także oświata, transport, czy służba zdrowia i wiele innych, odpowiedziały na wołanie gdańskich stoczni 16 sierpnia i zaczęły walnie przystępować do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Radość, entuzjazm i nadzieja właśnie tutaj, na wybrzeżu, rozlewały się błyskawicznie szeroką rzeką.
Nadszedł taki moment, że bycie poza tym autentycznym zrywem narodu, stało się powodem do hańby.
I o tym chciałbym napisać, przy okazji prostując nieco faktów, które przedstawiono w publikacji Fundacji.

******

Zrządzeniem losu w sierpniu 1980, nie byłem na statku w dalekiej podróży. Siedziałem i pracowałem w centrali Polskich Linii Oceanicznych, w Gdyni przy ul. 10 Lutego. Takie były zasady pracy i nazywało się to dejmanką. Za to dostawało się tylko suchą pensję. Miałem dokładnie 30 lat.

W III tomie wspomnianego opracowania LUDZIE SIERPNIA 80 W GDYNI, na stronie 134, natrafiłem na relację o tym, co w Sierpniu 80 wydarzyło się właśnie w PLO.
Wydarzenia te opisał Zenon Nowicki, ówczesny wiceprzewodniczący Rady Zakładowej komunistycznych związków zawodowych (Związek Zawodowy Marynarzy i Portowców), zrzeszonych w niesławnej CRZZ – Centralnej Radzie Związków Zawodowych, na której czele zawsze stali najbardziej zaufani komunisci, jak Ignacy Loga-Sowiński, Władysław Kruczek, a w sierpniu 1980 – Jan Szydlak.
Pamiętam Zenka dość dobrze. Był miłym człowiekiem (działacze komuny często byli bardzo mili). Jednakże, to, co napisał, a FPIH umieścił na stronach swojego opracowania nie całkowicie odpowiada prawdzie. Może to już wiek? Może pamięć płata figle?
Jednakże logika i zdrowy rozsądek mówią, że działacz, bądź co bądź, komunistycznego aparatu władzy, nie mógł wywołać strajku w przedsiębiorstwie i stanąć na jego czele. Prawda, Nowicki był aktywny podczas strajku, był jego częścią. Lecz, czy w dobrej wierze? Teraz po latach, gdy poznałem ogrom nasycenia agenturą Polskich Linii Oceanicznych ( dokładnie to wszystkich form żeglugowych) mam poważne wątpliwości.

Dlaczego w ogóle o tym piszę? Otóż dlatego, że to ja wywołałem strajk w centrali PLO. A, co bardzo chciałbym podkreslić – strajk załóg pływających, rozproszonych po całym świecie. Chyba własnie o to chodziło, a nie o strajk urzędników z biur centrali i zakładów liniowych.
Zanim przystąpiliśmy do strajku, to już w lądowej części PLO, w Zakładzie Transportu Samochodowego i w Zakładzie Kontenerowym, strajk trwał na dobre, a na jego czele stał Janek Kos.

Wraz z moim sąsiadem i dobrym kolegą, niestety przedwcześnie zmarłym Leszkiem Ryterskim, którego właśnie późniejsze internowanie w Strzebielinku i kolejne represje doprowadziły do choroby, a który w PLO był Głównym Specjalistą do spraw korozji, byliśmy mocno sfrustrowani, bo już tak zwana ulica zaczęła wytykać palcami marynarzy, którzy jeszce w strajku nie byli, a plowską centralę nazywać zatoką czerwonych świń.
Tymczasem sprawa nie była taka prosta. Żeby zorganizować strajk trzeba mieć do tego legitymację załogi. Nie można ot, tak sobie, jak to opisuje Zenon Nowicki.
W zakładach pracy lądowych, fabrykach, sprawa jest prostsza. Zwołuje się wiec i załoga w jedną chwilę decyduje o strajku. Inna sprawa z marynarzami. Oni są na swoich statkach na całym świecie. Jedni właśnie płyną, a inni stoją w portach. A jak statek stoi w porcie, to radiostacja nie działa. Absolutnie nie ma z tymi ludźmi łączności.
Pamiętajmy, że to nie czasy dzisiejsze. Nie było telefonii komórkowej i nie było jeszcze powszechnej telefonii satelitarnej. Dla nas istniało bardzo siermiężne Gdynia Radio i łączność głosowa i alfabetem Morse'a. Dalekopisy dopiero się zaczynały i nie wszyscy je mieli.
W takich warunkach zaczęliśmy zbierać oświadczenia załóg i decyzje przystąpienia do strajku kolejnych statków. W centrali na 10 Lutego był pokoik z radiostacją, gdzie dyżurny radiooficer, który był na dejmance, starał się utrzymywać łączność z flotą. I to do niego spływały meldunki ze statków.

Na szczęście, gdy nadeszła właściwa pora, mieliśmy tych decyzji ze statków na tyle dużo, by poczuć, że mamy legitymację występować w imieniu załogi pływającej.

I oto nadszedł dzień, w którym, jak to opisuje Zenon Nowicki, związki zawodowe PLO zwołały zebranie w stołówce centrali.
Zgromadziła się dobra setka pracowników. Na więcej nie było miejsca.
Zebranie rozpoczął długą i nudną przemową przewodniczący Rady Zakładowej ZZ. Po dobrej chwili, gdy zniecierpliwieni marynarze zaczynali się już szykować do wyjścia, zorienowałem się, że to rozwlekłe gadanie miało jeden cel – spacyfikować nastroje i nie dopuścić do przystąpienia do strajku. Czyli zupełnie odwrotnie niż mówi wiceprzewodniczący Nowicki.
Brutalnie wówczas przerwałem potok słów i oświadczyłem, że ludzie przyszli tutaj nie na kolejne, jałowe posiedzenie związków, tylko na wiec celem przystąpienia do strajku. Zaprezentowałem także telegramy ze statków, gdzie marynarze domagają się wzięcia udziału w strajkach i dają nam upoważnienie.

I tak rozpoczął się strajk w centrali i załogach pływających PLO.
Dostałem natychmiastowe wsparcie od obecnego na sali przywódcy strajkujących pracowników lądowych, Janka Kosa, a także od emerytowanego już (niestety) kapitana Józefa Kubickiego. Atmosfera uległa zmianie.

Jan Kos, już doświadczony we właściwej organizacji strajku, wziął sprawy w swoje ręce i przedstawił dwa zadania do natychmiastowego wykonania.
Bodajże Jurek Zając, prawnik z kancelarii, powiadomił dyrekcję o przystąpieniu załogi PLO od strajku solidarnościowego i poprosił o udostępnienie możliwości do działania (dyrektor oddał Komitetowi Strajkowemu tzw. małą salę konferencyjną).
Tymczasem Kos zorganizował transport i wyłoniliśmy delegację, która miała udać się do Gdańska, do stoczni i poinformować Międzyzakładowy Komitet Strajkowy o przystąpieniu do akcji strajkowej.
Z emocji i zamieszania niezbyt dokładnie pamiętam, wszystkich, którzy pojechali do Gdańska do słynnej Sali, ale niewątpliwie był to Janek Kos, jako przewodnik, który wielokrotnie odbywał tą trasę, Magda Czerwonka, pracownica Zakładu Amerykańskiego PLO, która zorganizowała bukiet kwiatów, młody marynarz, o zapomnianym nazwisku, Zenek Nowicki i ja.
W drodze do Gdańska byliśmy parokrotnie zatrzymywani przez milicję, ale czynili to bez specjalnego entuzjazmu. Przy samej stoczni Janek doprowadził nas do bocznego wejścia, przez które mogliśmy się spokojnie przedostać na teren zakładu, a potem przejść do sali BHP.

Dlaczego ja tu wymieniam wszystkie te nazwiska? Uważam, że prawda historyczna tego wymaga. Ludziom się to należy. I historykom też.
A jeżeli coś pokręciłem, albo zapomniałem, to mogą oni wspomóc w odtworzeniu konkretnych faktów.

W sali BHP, teraz w miejscu historycznym, wrzało jak w ulu. Wydaje mi się, że było tam w sumie kilkaset osób. Ciepło, atmosfera ciężka, hałas i dym tytoniowy, bo wówczas wszyscy swobodnie palili. I to jeden po drugim papierosie.
Wydaje mi się, że to ja poinformowałem zgromadzonych przez mikrofon o przystąpieniu Polskich Linii Oceanicznych do strajku solidarnościowego. Zenon Nowicki twierdzi, że to on. Może... Ktoś z naszych, co pamięta powinien rozstrzygnąć. To już 36 lat temu i ja też juz swoje lata mam.
Pamiętam tylko, że po krótkim oświadczeniu rozległy się oklaski, a z sali ktoś krzyknął – wreszcie!

Na sali spotkaliśmy także wysokiego, młodego chłopaka, jak się okazało, również marynarza PLO, a konkretnie asystenta maszynowego, Jacka Jaruchowskiego. Nie przypominam sobie kogo on reprezentował i jak się tam znalazł. Może z grupą Janka Kosa? Nie wiem.

Tak wyglądał dzień rozpoczęcia strajku w PLO. Tak, jak to pamiętam.

*****

A potem rozpoczęła się żmudna praca, nieustanne narady, ustalenia i organizacja pracy i działań.
Przewodniczyłem paru takim zgromadzeniom.
Coraz więcej ludzi zaczęło się pojawiać i zgłaszać chęć pracy w Komitecie Strajkowym.
Pamiętam paru, którzy utkwili w pamięci. Oprócz uprzednio wymienionych byli to: pierwszy oficer Bolek Hutyra, będący na kursie kapitanów, Jacek Cegielski (mąż śp. Franciszki, pierwszej prezydent Gdyni). Wspomnainy Jacek Jaruchowski też pracował teraz z nami.

Długo miejsca nie zagrzałem. Głównie dlatego, że nie miałem charakteru do wielogodzinnych nasiadówek i wykłócanie się z dyrekcją o sprzęt, o pomieszczenia, o czas pracy i te wszystkie trywialne codzienności.
Lecz zwinąłem żagle również dlatego, że w komitecie strajkowym zaczęli pojawiać się ludzie dziwni. Czasami nawiedzeni, czasami frustraci. Lecz najgorsze to przecieki ze służb (byli tacy zaufani, którzy dzieli się wiedzą i ostrzegali), którymi PLO była nasączona. Informowano nas kilku, że coraz więcej naszych współpracowników to właśnie oddelegowani do trzymania ręki na pulsie współpracownicy bezpieczeństwa. Parę nazwisk mnie zaskoczyło, lecz inne nie.

Wróciłem na morze...
Gdy nastał stan wojenny, armator prawie rok nie pozwalał mi pływać. Cienko było w domu. Wreszcie dostałem zaokrętowanie na m/s Zabrze, drobnicowiec udający się do Stanów Zjednoczonych, obszar Zatoki Meksykańskiej. To był wyraźny paszport w jedną stronę. USA przyjmowało wówczas wszystkich z Polski, bez wizy i bez gadania. W czasie mojego rejsu azyl wybrało siedmiu marynarzy i oficerów. Ja nie miałem zamiaru uciekać. Wróciłem. I już do końca zostałem marynarzem.

******

Teraz, po 36 latach, mam znacznie większą wiedzę, niż w Sierpniu 80. Wiem więcej o ludziach i uczestnikach tamtych zdarzeń. Nie jest to niestety wiedza pozytywna.
To przykro dowiadywać się ilu kolegów, tak lgnących wtedy do Solidarności, było podstawionych i wykonywali oni po prostu polecone zadania.
Te wątpliwości są tak duże, że zastanawiam się, czy ja sam nie byłem prowadzony i podpuszczany, żeby własnie tak wówczas postępować.
Jeżeli tylu ludzi we władzach Solidarności okazało się zdrajcami, to może cały proces organizacji tego "spontanicznego" ruchu był działaniem zorganizowanym i dobrze przygotowanym.
Wątpię, czy się kiedyś dowiemy i pozbędziemy się niepewności.