Trzeba
sobie radzić. Tak jest. Nigdy nie byłem żadnym harcerzem, czy
żołnierzem, czy członkiem jakiejkolwiek zorganizowanej grupy.
Nienawidziłem mundurów; nienawidziłem zbiórek, czy wspólnych
ćwiczeń, albo jeszcze gorzej – wspólnego odpoczynku, rozrywki,
chlania, czy czego tam jeszcze. Lecz tylko do czasu. Do czasu…
Życie i cywilizacja zawsze w końcu cię dopadnie.
Coś nie tak.
Źle się czujesz. Walnąłeś się. Albo się potknąłeś. Pociąłeś
się w kuchni (za dużo noży!). Czyha tego na ciebie sporo. W domu
nie ma problemu. Wszyscy mają to magiczne pudełeczko. Lub jak to na
filmach pokazują, otwierasz szafkę z lusterkiem w łazience i masz
tam wszystko. Pastylki i buteleczki, waciki i plasterki. Na ból
głowy (tu duży przerób) i na ból stopy. Jednak w podróży, poza
domem, już tak łatwo nie jest. Trzeba wtedy kombinować.
***
Ten tekst
dołączę do zbioru moich marynarskich opowieści. „Morskich
opowieści” jest strasznie wyświechtane i głównie nadużywane
przez tych wilków, co ostatni weekend spędzili na łódce na
jeziorze Mamry (zawsze się zastanawiałem, czy powiedzenie –
„zamknąć kogoś w mamrze” wzięło się od nazwy tego jeziora.
A może odwrotnie). I strasznie fascynują się tymi węzłami. Jakby
nie robili niczego innego, tylko bez przerwy cumowali, albo mieli
zawsze jakiś sznurek w garści, nazywany wykwintnie linkami.
Marynarz to
robota. Też idzie się do pracy i z niej wraca. Niestety, nie do
domu, rodzinki, żony, dzieci, kumpli a nawet teściowej, tylko do
niewielkiej kabiny, prysznica i sedesu, oraz do najsympatyczniejszego
miejsca – koi.
Zebrało mi
się już tych opowiadań sporo. Panienki piszczą – więcej,
więcej! Taka legenda, że my jesteśmy stale na viagrze. Lecz
pozostali potwierdzają, że też chcą czytać. Namawiają, by wydać
zbiór, taką książeczkę.
Dawniej sam
też lubiłem takie rzeczy czytać. Zanim odkryłem na dobre Conrada,
czy Cortazara, wielokrotnie przeczytałem „Pan doktor na morzu”
Richarda Gordona. Ciągle fantastyczne, choć dzisiaj to już
klasyka.
Ociągam się
nieco z tym wydaniem. Wydawnictwa są nawet bardzo chętne. Ale
osiemdziesiąt procent z nich tak cienko przędzie i ma taki strach
przed ryzykiem wydawniczym, że mówią: – Słuchaj, jasne, że ci
to wydamy. Lecz sam będziesz musiał zainwestować w to jakieś pięć
tysięcy na początek. Potem oczywiście zwróci ci się to w
sprzedaży. To ja mam jeszcze płacić za swoją pracę?!
Pokręciło ich? Przetłumaczę sam siebie na angielski i wyślę to
do Simon & Schuster, albo do innego Harpera Collinsa.
Szlaki
morskiego blogera zresztą przetarł mój rodak z Gdyni, niestety
śp., Tomasz „Seawolf” Mierzwiński. Lecz on, jak przystało na
kapitana, czyli dowódcę, bardziej był zainteresowany polityką i
sytuacją w kraju, niż ja, morski robol, walką ze słoną wodą i
kupą złomu, od której zależało moje życie (i nie tylko moje). I
uwierzcie, było co robić. Bo na morzu zawsze dzieje się.
Tylko ptaszki nie śpiewają.
***
Lek na
biegunkę
Dzisiaj będzie
nieco instruktarzowo i nie tylko morsko, lecz raczej podróżniczo.
Będąc w podróży, choć konkretnie poza domem, trzeba mieć ze
sobą parę rzeczy, które mogą (ale nie muszą) się przydać. Nie
chcę tutaj przytaczać podręczników i instrukcji dla
surwiwalowców, bo to dosyć wąska i kompletnie stuknięta grupa
ludzi. W młodości naoglądali się Rambo i teraz marzą tylko o
tym, by traperskim nożem wyciągnąć kulę z rany, a potem ją
zszyć na żywca, polewając ją obficie whisky. No i jeść te różne
mchy i porosty. Nie, nie – to, co piszę, jest dla zwykłego
człowieka, nawet dla takiego, który ma zadyszkę po stu metrach
spokojnego spaceru.
Zdecydowanie
najważniejszą pomocną rzeczą, którą każdy obowiązkowo musi
mieć przy sobie, jest opakowanie, albo jeszcze lepiej, dwa,
leku nazwanym na całym świecie naukowo Loperamid. A u nas to
Stoperan,
lecz wszędzie poza tym, to Imodium. Nigdy nie żałujcie na
to grosza i zawsze miejcie to ze sobą. Przekonały się o tym już
tysiące wycieczkowiczów do Egiptu, gdzie będąc w zadbanych
kurortach, eleganckich hotelach i pijąc wodę tylko z butelek,
dostawali takich biegunek, że cały tygodniowy wypad nad Morze
Czerwone mieli z głowy. Spędzili go w toalecie, cierpiąc i jęcząc,
zamiast rozkoszować się słońcem, plażą i nurkowaniem.
I powiem wam –
gdzie indziej jest tylko gorzej. Dlaczego? Moja teoria jest taka, że
nasza flora bakteryjna, te parę kilo przyjaznych bakterii w
przewodzie pokarmowym, bez których nie możemy żyć, jest bardzo
delikatna i kapryśna. Jakakolwiek zmiana w stałym schemacie
dietetycznym, nie wiem co, pH, czyli kwasowość, jakaś oba bakteria
lub minerał, czy związek chemiczny, powodują, że
dostajemy gwałtownej biegunki. Zazwyczaj po paru dnach to
przechodzi, ale po co się męczyć? Stoperanem/Imodium zlikwidujemy
paskudne dolegliwości w dwie godziny. Dobrze, lecz o niezbędnych w
podróży, czy na morzu lekach, pogadamy sobie innym razem.
Klej
O czymś
zupełnie innym chcę teraz wam powiedzieć – o czymś, co
powszechnie nie łączymy z medycyną.
To obecnie
niesłychanie popularny ze względu na swoją uniwersalność i
różnorodność zastosowań klej
cyjanoakrylowy. W Polsce to powszechnie znana
„Kropelka” i parę innych odmian, a na świecie to Super Glue,
albo Krazy Glue.
Zazwyczaj
sprzedawany w malutkich pojemniczkach, metalowych, czy
plastikowych tubkach. Z prozaicznych, aczkolwiek ważnych względów,
o których warto pamiętać:
Jest to klej
adhezyjny tego typu, że rzeczywiście jedna kropla na dobrze
oczyszczonej powierzchni wystarcza na sklejenie dużego obszaru. I
jest to klej, który reaguje błyskawicznie, więc nie można się
bawić w jakieś opóźnianie, czy czekanie.
Klej ma bardzo krótką datę
ważności – nie rozpakowany, już po roku jest do wyrzucenia.
Raz otwarty pojemnik z klejem
trzeba zużyć w ciągu miesiąca. Później jest już do niczego.
Dosyć ciekawa
jest jego historia. Został wynaleziony już w 1942 roku. A jakże,
przez przemysł wojskowy. I wyobraźcie sobie, że nie znalazł
zastosowań, bo… kleił za dobrze. Lecz wojsko, jak to wojsko,
miało go cały czas na oku, jak setki innych wynalazków, które
mają ukryte w swoim bezdennym skarbcu.
W końcu znalazł
praktyczne zastosowanie w czasie wojny w Wietnamie. Ponieważ jest
dosyć mało toksyczny, a proces sklejania jest tylko w niewielkim
stopniu egzotermiczny, czyli nie wydziela w czasie reakcji wielkich
ilości ciepła, tak, by można było się oparzyć, to można go z
powodzeniem zastosować na ciele człowieka.
Jednakże mitem
dość rozpowszechnionym jest, że klej ten został specjalnie
wynaleziony, by pomagać rannym żołnierzom. Tak nie było. Dopiero
po wielu latach okazało się, że może być on bardzo przydatny do
szybkiego opatrywania ran, zastępując bandaże, plastry, czy opaski
uciskowe.
Co jest powodem,
który predestynuje tenże klej do roli opatrunku? To, że działa
bardzo szybko; wprost błyskawicznie, oraz fakt, że jest
niesłychanie odporny na czynniki zewnętrzne, w tym przede wszystkim
wodę, powodując po zadziałaniu, nieprzenikalną, hermetyczną
ochronę rany. Czyli to, co jest najbardziej pożądane w przypadku
opatrunku.
I oto właśnie
tutaj chciałbym przekonać wszystkich podróżników (i nie tylko –
mamy w kuchni też) do stosowania „Kropelki” do
opatrywania tych wszystkich paskudnych krwawiących rozcięć.
Więc teraz
pozwolę sobie na krótki instruktarz, by nie popełniać różnych
idiotyzmów.
Nasz klej nie
nadaje się do wszystkiego rodzaju ran. Jest fantastyczny w przypadku
niedużych ran powierzchniowych Tych różnych pospolitych skaleczeń.
Więc niech nikt nie pomyśli, że przykleimy tym klejem uciętą
rękę, gdy po paru wzmocnionych piwach, zabraliśmy się do ścinania
drzewek piłą łańcuchową. Ręki nie przykleimy, a gdyby nawet, to
się nie zrośnie. I obciętego palca, czy ucha też nie przykleimy.
Natomiast
wszystkie rany powierzchniowe – proste cięcia, powiedzmy, nie
dłuższe niż pięć centymetrów, nie za głębokie, opatrzymy
fantastycznie. Przecież właśnie takich skaleczeń, czy to nożem,
kolcem krzewu, czy nawet krawędzią kartki papieru, doznajemy
najwięcej.
Nie starajmy się
skleić rany, której brzegi są poszarpane. Więc kleju nie użyjemy
będąc pogryzionym przez psa, albo wściekłą żonę, gdy wrócimy
o trzeciej nad ranem, w stanie wskazującym, na dodatek pachnąc
perfumami „Urok Ukrainy”.
I co ważne i
trzeba pamiętać – kleju nigdy nie używamy na ukłucia, oraz na
ukąszenia owadów. Nie wiadomo co w tych ranach może być, toksyny,
bakterie i lepiej zostawić to otwarte.
Jeszcze jedno
poważne ostrzeżenie: z dala od twarzy z tym klejem!
Pisałem – klej jest mocno higroskopijny, wchłania wodę jak
gąbka. Dlatego jest niesłychanie poważnym zagrożeniem dla oczu,
ust błon śluzowych, dróg oddechowych, nosa i gardła. Od twarzy z
tym klejem trzymajmy się z daleka!
I niech nikomu
bezmyślnie się nie zdarzy przecieranie oczu palcami, gdy po
używaniu klejów cyjanoakrylowych, dokładnie nie
wyczyściliśmy rąk.
To teraz krótka
instrukcja obsługi.
Jak się da,
opatrunek wykonujemy sami, lecz, jeśli są to plecy, lub poniżej,
albo czubek głowy, bo właśnie chcieliśmy przejść przez
superczyste szklane drzwi biura, no i głowa ucierpiała, to poprośmy
kogoś o pomoc. Rana
oczywiście krwawi. Więc lepiej chwilę poczekać, aż przestanie
(chyba, że cierpimy na hemofilię, lecz w tedy i tak musimy
natychmiast udać się do szpitala). Koniecznie musimy przemyć ranę
środkiem dezynfekującym. Jest ich obecnie sporo, a historycznie, to
przede wszystkim spirytus, jodyna, czy woda utleniona.
Gdy rana już
mocno nie krwawi i została zdezynfekowana, to palcami przyciągamy
do siebie brzegi zranienia (kurcze… gdy rana jest na ręce, to
będziemy potrzebowali trzecią rękę) i klejem pokrywamy całą
linię zranienia. Nigdy za szybko i za dużo. Cienka powłoka schnie
szybciej i mocniej. Taka jest właśnie główna cecha tego typu
klejów. Czekamy dobrą chwilę, aż klej zacznie działać i
wyschnie. Możemy już spokojnie sięgnąć po dobrze schłodzoną
butelkę piwa. Aha, nigdy nie zabieraj się za taką robotę, gdy się
boisz, jesteś nerwowy i ręce ci się trzęsą. Narobisz tylko
bałaganu i guzik z tego będzie. Lecz my przecież jesteśmy
twardzielami, Czyż nie? Zazwyczaj w ciągu 24 godzin, tak
opatrzona rana się zagoi.
Dla purystów,
którzy nie użyją niczego bez stempla Ministerstwa Zdrowia, mam
dobrą wiadomość: są już specjalne, medyczne kleje, zaaprobowane
przez służbę zdrowia. Ale ja mam swoje podejrzenia – „Kropelka”
kosztuje 2 – 3 zł, a przemysł farmaceutyczny, straszny złodziej
i krwiopijca, naklei na ten sam produkt swoją mądrą etykietę,
doda „ulotkę dla pacjenta” i skasuje ciebie dziesięciokrotnie
drożej. Znany mi dobrze taki produkt, rzeczywiście bardzo dobry,
którego nazwy nie wymienię, kosztuje 40 zł za mała buteleczkę.
Pięknie, ładnie
opatrzona klejem rana nie zwalnia nas z obowiązku obserwowania, co
się z nią dalej dzieje. Gdy, nie daj Boże, zaczyna puchnąć,
rozszerza się wokół zaczerwienienie, co zazwyczaj oznacza
infekcję, to lepiej od razu szukać pomocy lekarskiej. A jeżeli, z
jakichś powodów chcielibyśmy zmyć zaaplikowany klej, to możemy
to zrobić acetonem. Zwykły zmywacz do paznokci wystarczy. Ostrzegam
– będzie szczypało. Ale niegroźnie.
Oczywiście nie
wyczerpałem tematu. Lecz w tym względzie literatury, również w
internecie jest mnóstwo. Gdyby ktoś chciał sobie więcej poczytać,
polecam bardzo fajny blog, gdzie konkretnie jest o tym sposobie
radzenia sobie w sposób nieortodoksyjny.
https://morethanjustsurviving.com/super-glue-for-cuts
Oparzenie
A na koniec, bo
weekend praktycznie się zaczyna; pogoda, jak na Majorce, a grille
ruszą pełną parą, mała bezpłatna porada na dzisiaj: Pamiętajmy,
że oparzenie, to nie tylko ten moment, kiedy dotknęliśmy czegoś
naprawdę gorącego i krzyknęliśmy: – Auu! – lecz pewien
dłuższy proces, w którym ciepło, lub ludowo gorąc, albo naukowo
– energia, rozchodzi się powoli od miejsca sparzenia do dalszych
obszarów. I musimy, tak szybko, jak tylko się da, przerwać ten
paskudny i bolesny proces. Najprostszą i bardzo skuteczną metodą
jest schładzanie oparzenia bieżącą wodą. I to nie przez krótką
chwilę, tylko przez dobre parę minut, bo przecież to całe nagłe
ciepło trzeba ciału odebrać i przenieść do cieknącej
wody.
Jednakże zdecydowanie najlepszą metodą, by po paru
piwkach przy grillu się nie poparzyć, jest użycie własnej
kochanej małżonki.