wtorek, 30 marca 2021

Rozmyślania wariata?

 

Nie da się wyłączyć tych myśli, które związane są z jądrem wszystkiego co się wokół dzieje. Jest tym niewątpliwie pandemia ogarniająca cały świat i zbierająca krwawe żniwo. Zupełnie nowy i kompletnie nie znany wirus nagle tajemniczo się objawił i masakruje wszystkich ponad rok, a my jeszcze tak mało o nim wiemy.

W tym nie wiemy najważniejszego – do czego jeszcze jest on zdolny?

<<< >>>

Czy można zarazić się szaleństwem? Pewnie, że tak!

Mentalnie mamy taki własny ugruntowany pogląd, że szaleństwo, to coś co z jakichś powodów spotyka człowieka i on wariuje. Wariuje w tym sensie, że swoim zachowaniem już jest niezdolny do normalnego życia w społeczności. Jego myśli, słowa i zachowanie przeczą tradycyjnym normom współżycia.
To coś, co raczej innym nie zagraża, chyba że występują napady furii, gdzie szaleniec może fizycznie skrzywdzić kogokolwiek z otoczenia i również samego siebie. Poza tym jest niegroźny. Można było go dotykać, wspólnie oddychać tym samym powietrzem, a nawet pocałować.

Historycznie szaleństwo przypisywano pierwotnie opętaniu. Czy to przez demony, czy przez szatana. "Leczenie" często kończyło się śmiercią biedaka, a w najlepszym wypadku ścisłą izolacją, jak to się opowiadało – w pomieszczeniu bez klamek z miękkimi ścianami. Choć wcześniej była to brudna i ciemna cela, gdzie za kratami, przykuty łańcuchami nieszczęśnik spędzał resztę życia.

Nieco bliżej naszych czasów szaleństwo uznawano za efekt załamania psychicznego, co później nazywano, jako że nie znano jeszcze tego słowa, za reakcję na wysoki poziom stresu.
A jeszcze później zaczęto się doszukiwać przyczyn, a nawet predyspozycji do szaleństwa, w cechach, czy też wadach genetycznych.

W sumie widać, szaleństwo to nic takiego, czym można się prosto zarazić, co oznacza, że nie przechodzi z człowieka na człowieka i jest dla otoczenia neutralne.

Czyżby?

Nieco inne spojrzenie daje przypomnienie faktów masowego szaleństwa, wtedy nazywane "ogniem świętego Antoniego", którego powodem było zarażenie się sporyszem, przetrwalnikiem grzyba buławinki czerwonej, znajdującym się w mące i trawach. Na to, jakże widoczne szaleństwo, co odnotowali kronikarze, w 994 r. W Akwitanii(link is external) zmarło z tego powodu ok. 40 tys. ludzi.
Natomiast do dni dzisiejszych grozi nam skrajne szaleństwo spowodowane zakażeniem wirusem RABV, czyli wścieklizny. Dzięki szczepieniom ochronnym kolejne kraje deklarują, że są wolne od wścieklizny. Lecz w całej Afryce, a w szczególności w Indiach i południowej Azji, wścieklizna zabija rokrocznie tysiące ludzi.
Fakt, wścieklizną w większości zakażamy się od chorych zwierząt. Ale sprawdziłem – człowiek od człowieka również może się zarazić.

<<< >>>

O szaleńcu często mówi się potocznie <postradał zmysły>. Wszystkie? To znaczy jakie?
Zmysłów, czyli torów komunikowania się ze światem i obserwacji własnego ciała nie mamy aż tak wiele. Dwa główne – wzrok i słuch – wiadomo. Lecz równie ważne dla nas są smak i węch. Więc nieco szalejemy, jak je właśnie utraciliśmy? A do tego, jak obserwacje donoszą, mamy tutaj często do czynienia z zaburzeniami zmysłu równowagi oraz z zaburzeniami słuchu. A to już nie przelewki w drodze do szaleństwa.

No dobrze, lecz wszyscy rozumiemy co powszechnie oznacza szaleństwo. Tu nie ma dyskusji. Szaleniec to inaczej wariat. I niestety, często to nawet głupi wariat.
Za zmysły człowieka odpowiada najstarsza część naszego mózgu i pień mózgu. Ma też bezpośredni kontakt z substancją szarą – korą mózgu. Tu odbywa się całe myślenie, rozumowanie, ocena rzeczywistości, czy produkcja poglądów. To po efektywności tego pofałdowanego organu oceniamy, czy ktoś jest mądry, czy może nie. Także po rezultatach pracy kory mózgowej zawnioskujemy o tym, z kim mamy do czynienia: - kimś w miarę normalnym, lub może szalonym.
Koronawirus, nie ma wątpliwości ma wpływ na nasz gadzi mózg, a ten z kolei rozsyła efekty infekcji po całym ciele. Więc dlaczego nie miałby wpływać na blisko położoną korę mózgową?

Nie mam wątpliwości ,że wpływa, bo od czasu jak wirus trafił do Polski liczba wariatów rośnie w zastraszającym tempie.
Najwyraźniej to widać wśród osób znanych, występujących publicznie w mediach, oraz wśród internautów aktywnych w blogosferze i pozostałych społecznościowych forach.
Wczoraj byli normalnie, a dzisiaj już zgłupieli doszczętnie. Albo tylko trochę. Może zainfekowane szaleństwo nie jest zero-jedynkowe, tylko posiada stopniowe poziomy? Od lekki wariat, aż po totalnie zakręcony. Jedna z internetowych koleżanek zaczęła właśnie publicznie egzorcyzmy przeprowadzać. A inny stracił wiarę we wszystko. Ten zaś już niczego nie jest pewny. Tamten z kolei szuka wroga w swym laptopie. Stwierdził, że jest to wtyczka USB.

Jako nieoprawny optymista przekonany jestem, że ten taki szeroki stan szaleństwa jest uleczalny i zapewne sam przejdzie za pewien czas.

Trzeba być dogłębnie uczciwym i zadać sobie ważne pytanie: - czy mnie też dopada szaleństwo? Ciężka sprawa z oceną. Wariat prawie nigdy nie powie, że jest wariatem.

.

piątek, 26 marca 2021

NIE BĄDŹ GŁUPCEM!

 

Na wstępie zaznaczam: ci wszyscy, co czy to z powodu takiego charakteru, zmanipulowania, lub niedoboru "I", lub też zawodowo, muszą się w komentarzach realizować szydząc, wyśmiewając, ubliżając, czy manipulując, niech sobie darują. Nie będę reagował. Kij wam w oko.

<<< >>>

Obserwator niejako zmusił mnie do tej krótkiej porady. Dwa tygodnie już jestem zaszczepiony, więc mogę mówić otwarcie. Mam do czynienia od końca stycznia zeszłego roku (styczeń 2020) z COVID19.
O czym oczywiście aż do połowy marca nie wiedziałem.
Co się ze mną działo, opublikuję osobno.

To. co chcę przekazać, to najważniejsze sprawy, jak samemu dbać o siebie i rodzinę.
Media nieustannie trąbią – nie lecz się sam! Skontaktuj się z lekarzem.
A ta logiczna sprzeczność, bo inne komunikaty podają, ze najgorsze jest to, że brak lekarzy. Dodatkowo, lekarze to też przestraszeni ludzie. Unikają kontaktu twarzą w twarz z pacjentem. Poza tym, ich wiedza niewiele odbiega od poziomu tej, którą ma zaniepokojony i śledzący pandemię pacjent.
A pomoc medyczna czasami jest taka, jak z naszą bratanicą, która już była w stanie takim, że sama nie mogła się zwlec z łóżka, więc mąż wezwał pogotowie. Karetka zabrała ją do szpitala, parę godzin jeździła po Trójmieście i okolicach; nigdzie jej nie chcieli przyjąć. Podpisała jakieś kwitki i na własną odpowiedzialność wróciła do domu.

Media, a konkretnie eksperci, często mówią o zakażonych bezobjawowych, czy skompoobjawowych. Tylko kompletnie ani słowa, co to oznacza i co trzeba robić. Nieco ich rozumiem, bo mają tyle ciężkich przypadków, że resztę zostawiają na później, albo na święty nigdy.

A ludzie zwijają się ze strachu, albo tracą rozum, nie wiedząc, co robić, jak ich coś dopadnie.
A ktoś widział statystyki pokazujące jaki jest procent tych bez- i skąpo- objawowych w stosunku do przetestowanych? 60 – 70 – 80 procent?

<<< >>>

Więc dobrze, najpierw typowe i częste, a potem rzadsze, lecz też ważne objawy, na które trzeba uważać:

 

  • zaczyna ci skakać temperatura, pocisz się, jesteś rozbity i chcesz do łóżka, tak samo jak przy klasycznej grypie;
  • podają o utracie węchu i smaku. A to akurat rzadsze, bo częściej są zaburzenia i węchu i smaku. Otwieram nowe opakowanie ulubionej, aromatycznej kawy – a ona śmierdzi spaloną gumą. Swojego dezodorantu już kompletnie nie czujesz. Smaczną zazwyczaj kanapkę jesz, czując jakby ona była z siana;
  • dziwne kaszle – raz masz nieprzyjemne i gwałtowne ataki, albo też cały czas pokasłujesz;
  • katar pojawia się i znika. W sposób ekstremalny. Możesz kichnąć bez kontroli 20 razy pod rząd (jesteś w samochodzie – lepiej natychmiast zjedź na pobocze). Może ci się strumieniem lać z nosa. Lub też masz tak zatoki zablokowane, że boli cię głowa i oddychasz wyłącznie ustami;
  • czujesz się coraz słabszy i zmęczony. Nawet szybkim krokiem iść trudno. A o wejściu na trzecie piętro zapomnij;
  • niby to logiczne, że masz zły humor, zły nastrój i nic ci się nie chce. Musisz się zmuszać do normalnych czynności. Wiedz, że dopada ciebie depresja;
  • nagle pojawia się jakaś rwa kulszowa. Kręgosłup boli, jak przy dyskopatii. Albo zespół barkowy taki, że ramię boli jak cholera i w tej ręce nawet książki nie możesz podnieść.

Pewnie jeszcze wiele zapomniałem. Lecz co najważniejsze – bacznie obserwuj siebie, a także swoich bliskich. Zapamiętaj, co złego i jak często z tobą się dzieje. I staraj się kontrolować.

<<< >>>

Łatwo powiedzieć – kontrolować...

Niestety, sytuacja jest ekstremalna i to obowiązkowo powinieneś mieć w domu:

 

  • dobry i wiarygodny termometr. Staraj się często mierzyć temperaturę, jeśli masz uderzenia gorąca, a także jak nagle jest ci zimno, chociaż w domu temperatura jest stała;
  • nowa konieczność – pulsoksymetr. To minuta pomiaru bez kłucia. Cena około 50 – 60 zł. (są też i po 200 zł, tylko po co ci taki?). Nasycenie krwi tlenem, czyli saturacja jest OK, gdy jest powyżej 95. do 90 jak spadnie, to bądź czujny. A poniżej 80 koniecznie szukaj pomocy lekarskiej;
  • Dobry inhalator wziewny stosowany doraźnie w astmie. Gdy cię przydusza, świszczesz, pokasłujesz, warto to przerwać jednorazową, zalecaną dawką. Grozi skurcz tchawicy, czy oskrzeli, a to nie jest przyjemne i na pewno wpadniesz w panikę, jak się zaczniesz dusić;
  • zapoznaj się z dietą, co jeść, a czego nie, w przypadku zaburzeń przewodu pokarmowego, w szczególności biegunek. Objawy zazwyczaj podobne są do IBS – zespołu jelita drażliwego.
  • KONIECZNIE pij duże ilości płynów, głównie wody, a także elektrolity. Cały czas musisz być nawodniony. Zmuszaj do tego. To nawet nie typowe 2 litry dziennie, lecz nawet 4 l. dziennie;
  • warto mieć zawsze pod ręką klasyczne niesteroidowe leki przeciwzapalne, jak aspiryna, ibuprofen, czy ketonal. Nie musisz cierpieć bólu. APAP nie jest takim lekiem
  • Amantadynę mam w pogotowiu, ale zastosuję ją tylko wtedy, jak bardzo się pogorszy i po zaleceniu dobrego lekarza;
  • poza tym odżywiaj się normalnie i staraj się nie przemęczać. 20 minutowy, niespieszny spacer to wystarczająca, codzienna dawka. Siłownię, basen, czy korty – sam zobaczysz ile wytrzymasz. Kumpel klasy "kark" na siłowni poległ po pięciu minutach.

Tutaj też pewnie coś znowu zapomniałem.

I jeszcze jedno – wymieniajmy się radami – to poważne, więc bez głupich chichotów i jaj.

<<< >>>
Niestety, jeszcze drugi poważny niepokuj na dzisiaj.
Świeci słoneczko, robi się cieplutko i miło, więc mogę sobie wyobrazić drugą połowę sierpnia 1939.

Może mnie fantazja ponosi, ale mam takie przeczucie, że Putin i Rosja szykuje nam zbrojny konflikt klasy proxy między Rzeczpospolitą i Białorusią.
Dla Łukaszenki jest to przekierowanie uwagi społeczeństwa z tematu wolnościowego, na zewnętrznego agresora – Polskę (może też Litwę). A wiadomo, że ten były kołchoźnik nic nie zrobi bez decyzji Kremla.
Nasi politycy już coś nieśmiało mówią o zamknięciu naszych portów dla towarów białoruskich (głównie nawozy), a nawet o zablokowaniu przejazdów TIRów przez Polskę.

Przyglądam się z niepokojem i czekam na rozwój wypadków.

Zdrowia wszystkim

Ps. Pisane na kolanie, więc przepraszam za błędy.
 

czwartek, 25 marca 2021

Krótka piłka główką (z dryblingiem)

 

Byłem wzruszony i dumny, gdy prezydent Duda w towarzystwie małżonki i z pełną świtą i pompą odznaczał obecnie najlepszego piłkarza na świecie Roberta Lewandowskiego. Dokonał on czegoś niesamowitego, pokonując międzynarodowych celebrytów Cristiano Ronaldo i Lionela Messi.
To, czego dokonał, nie było tylko dla siebie, czy dla sławy i pieniędzy. To było zwycięstwo dla Polski. Dla Polaków gnębionych poczuciem małej wartości, którym przez dziesięciolecia odbierano godność, a słynni kosmopolici z pierwszych stron gazet z polskim paszportem radzili, by za granicą lepiej głośno nie rozmawiać po polsku. Bo to wstyd.

Wbrew wciskanej na siłę propagandy, że jesteśmy krajem małowartościowych nieudaczników, a naszych sportowców stać co najwyżej na drugą ligę, ci właśnie pokazywali praktycznie od momentu odzyskania niepodległości, że jesteśmy narodem wysportowanym i walecznym i czy to w tenisie stołowym, na kortach, na stadionach i górskich serpentynach, w lekkiej atletyce, na nartach, we wspinaniu się na najwyższe szczyty Ziemi, potrafimy zawsze być w czołówce najlepszych.

Robert Lewandowski – "Lewy" (to jest chyba jedyny lewy, który nie znaczy pejoratywnie komunisty – bolszewika) ma niewątpliwy i unikalny talent. Po prawdzie, wielu polskich futbolistów miało taki także. Lecz albo nie byli dosyć pracowici i wytrwali, albo swój talent roztrwonili "na bogato" na "światowe życie", albo też mieli pecha i znaleźli się w nieodpowiednich dla nich czasie i sytuacji. Może w dzisiejszym momencie najlepszym piłkarzem świata zostałby Włodzimierz Lubański...

Każde wielkie zwycięstwo sportowe Polaków na międzynarodowej arenie cieszy bardzo wszystkich (za wyjątkiem notorycznych malkontentów i kwaśnooddechowych wątrobiarzy). I jest potrzebne nam w przywracaniu narodowej godności. Dumy z bycia Polakiem.

Może jestem lokalnym szowinistą i fajne sukcesy gdyńskiej Arki fałszują mi nieco obraz, lecz uważam, że Lewy nie jest najlepszym w historii polskim piłkarzem. Fakt, osiągnął najwięcej; zdobył szczyt, do którego nikt inny z tej dziedziny sportu nawet się nie zbliżył.
Lecz, jak sobie na chłodno przeanalizuję, walcząc z dawnymi emocjami, uważam, że zarówno Andrzej Szarmach i Janusz Kupcewicz byli nieco lepsi. Szczególnie ten drugi, którego mi przypominał swoim talentem i rozumem Zinadine Zidane, już nieco zapomniany boiskowy wirtuoz. I pamiętam też, jak na zagranicznych turniejach, ówczesna gwiazda polskiej drużyny, a dzisiaj spasiony biznesiarz Zbigniew Boniek, kazał Kupcewiczowi nosić walizki za sobą. Tak było...

Cenię i szanuję Roberta Lewandowskiego. Imponuje mi jego dojrzałość, oraz precyzyjne wytyczenie sobie i obecna realizacja swojej życiowej drogi.
To wielki człowiek.

.

środa, 24 marca 2021

Sieć kultury, czy kulturnaja?

 

Październik 2012. Polska jesień nastraja mnie nie tylko pełnią nostalgii, lecz powoduje, że myśl swobodnie błądzi i kluczy i czasami coś odkrywam.
Nagły błysk. Iluminacja. Czy to możliwe, że tworząc Sieć, dalej Internet, a w końcu portale internetowe z możliwością publicznego demonstrowania własnych myśli, nie żaden tam Hyde Park, gdzie na drewnianej skrzyneczce mówimy do dziesięciu, może nawet do dwudziestu, nie za bardzo zainteresowanych ludzi, dostaliśmy (niestety, jak się wkrótce okazało – nie za darmo) potężne narzędzie, dające możliwość przemawiania nawet do milionów. To więcej niż wydana w kilku nakładach książka.
To wspaniałe narzędzie, które w założeniu miało służyć komunikacji, nagle stało się żyznym, twórczym polem, gdzie można kreować wszystko.
Nie miałem wtedy, tamtej jesieni wątpliwości, że oto jestem nie tylko świadkiem, ale aktywnym uczestnikiem powstawania nowej gałęzi kultury*.

Teraz, tej smutnej, kowidowej wiosny 2021 widzę, jaki byłem naiwny i jak nie uwzględniłem piekielnych mocy.
Koincydencja, a może nie – wraz z rozwojem internetu świat zaczęli przejmować dwaj, najbardziej perfidni synowie Lucyfera – Mamon i Lenin.
W rezultacie media społecznościowe, płonna nadzieja dla kultury, również już teraz w dużym stopniu przejęte są przez forsę i bandycką ideologię.

Czy uda się ludziom przyzwoitym i po prostu poczciwym, kiedyś Internet odzyskać?

<<<<< >>>>>

19.10.2012

Czy zdajemy sobie sprawę, że pisząc, dyskutując i komentując na portalach, tworzymy nową gałąź kultury?

Piszemy. Nagle tysiące ludzi, przeróżnych zawodów i pozycji, od polityków po domokrążców zaczęło pisać w internecie. Łączy ich właściwie tylko jedno – posiadanie komputera i dostęp do internetu. No i może jeszcze jedno – chęć wypowiedzenia się, dania swojej opinii.
To zupełnie nowe zjawisko kulturowe, młodziutkie jak osesek, więc jeszcze bez sztywnych ram etyki, porządku i zwyczajów. To się dopiero tworzy.
Każdy nosi w głowie swoje myśli. Do tej pory dzielił je tylko z najbliższymi: rodziną, wąskim albo szerszym gronem przyjaciół, kolegami z pracy. Był anonimowy, zgubiony w tłumie populacji. Przewrót na miarę kopernikańskiego, ba, twierdzę, że znacznie większy, jakim stał się internet, to jakby w mrocznym pokoju wreszcie odsunięto zasłony, otwarto okna i drzwi i wpuszczono do środka świeże powietrze i promienie słońca. Teraz każdy, kto uważa, że ma coś do powiedzenia, może to powiedzieć, nie tylko najbliższym, ale także zupełnie obcym ludziom. To jest zupełnie coś nowego. Kulturalny przełom.

Jesteśmy narodem, w którym w dużym stopniu nie ma tradycji na przykład pozdrawiania się całkiem obcych sobie ludzi. No, może za małymi wyjątkami, na górskich ścieżkach, czy na łódkach, na jeziorach. Ciągle bronimy swojej świadomej izolacji i prywatności. W innych krajach jest różnie. Ale pomijając wielkie miasta, ludzie pozdrawiają się, choćby uśmiechem, a czasem krótką wymianą zdań.
Chcę powiedzieć, że nie jesteśmy społeczeństwem zasadniczo otwartym. Bardzo trudno u nas buduje się wspólnotę. Choćby te najważniejsze społecznie – wspólnotę zebrania, pochodu, czy masowej imprezy. I oto dano nam zupełnie nowe narzędzie, nową zabawkę. I dzięki niej mamy się zmienić, stać się otwarci i nauczyć się rozmawiać.

I tu jest kłopot. W przeważającym stopniu my nie potrafimy rozmawiać. Mówić i słuchać. I to wszyscy: mąż z żoną, rodzice z dziećmi, koledzy w pracy. Sztuka rozmawiania zanikła. Pozostała tylko szkieletowa sztuka komunikacji, której zasadniczym aspektem są pytania – ile to mnie będzie kosztowało i co ja będę z tego miał.
Musimy nauczyć się rozmawiać. Ponownie przywrócić rozmowę do poziomu sztuki i stworzyć z niej trwały element kultury.

Jest jeszcze głębszy aspekt tej sprawy: psychologiczny i społeczny. Ludzie się wstydzą werbalizować i wypowiadać swoje myśli. Tak się utarło, że mruk i milczek, robiący poważne miny jest odbierany jako osoba nadzwyczaj mądra, a ten co dużo mówi, odbierany jest z lekką pogardą, jako papla, gaduła. Taki głupi stereotyp jest głęboko zakorzeniony. Twierdzę, że ugruntował się w czasach feudalnych, gdzie parobek miał robić, a nie gadać. Mowa była wówczas zbędnym dodatkiem i właściwie przeznaczona tylko do kręgu dworskich salonów. To niestety trwa nadal. Zróbcie uczciwie rachunek sumienia i przypomnijcie sobie, kiedy ostatnio opowiedzieliście bajkę lub jakąś historię swojemu dziecku lub wnukowi. Kiedy siedzieliście z żoną/mężem przy kawie i rozmawialiście o czymś abstrakcyjnym. Prawda? Nie było tego dużo. A myśli w głowie ciągle są, kłębią się i przykro, gdy nie mają ujścia.
Rozmawiajmy więc. Nauczmy się tego.

Internet i blogosfera jest wspaniałym narzędziem, by przełamać tą wielowiekową zmowę milczenia. Po pierwsze – jesteśmy anonimowi. Wprawdzie nie wszędzie, ale tak już się ułożyło, że występujemy pod pseudonimem – nickiem. Nie musimy podawać swojej podobizny, lecz tylko tak zwany awatar – obrazek, jaki nam przyjdzie do głowy. Takie ustawienie pozwala nam pokonać wrodzoną nieśmiałość i wstyd wypowiadania się. W pewnym stopniu jesteśmy anonimowi i liczą się tylko nasze słowa. Oczywiście, przy dłuższej obserwacji danej anonimowej postaci, można o niej, jej charakterze, wadach i zaletach, powiedzieć coś więcej.
Drugim, nie mniej istotnym aspektem, w przełamywaniu barier psychologicznych i społecznych, jest to, że praktycznie zwracamy się do anonimowej publiczności. Nie widzimy twarzy, nie widzimy na nich uśmiechu aprobaty, albo uśmiechu pobłażania, czy kpiny.
To wszystko pozwala nam się wypowiadać, werbalizować myśli nieco swobodniej. Mamy tu przełożenie myśl – tekst, słowo pisane. Nieco inna ścieżka jest w przypadku myśl – wypowiedź, słowo mówione. Bywa tak, że ktoś potrafi pięknie przelewać swoje myśli na papier czy klawiaturę, natomiast absolutnie nie potrafi się wypowiadać. Znamy dużo takich przypadków. Bo przy bezpośredniej wypowiedzi nie ma już tego pancerza anonimowości, o czym pisałem powyżej. By to osiągnąć, trzeba niestety znacznie więcej nad sobą pracować.

Stwierdziłem, że blogosfera tworzy nową gałąź kultury. Lecz istotna jest także relacja odwrotna – kultura w blogosferze.
Mamy właściwie takie relacje: wpis/notatka – komentarz – ewentualna dyskusja. Jeżeli notatka jest tylko informacją, dziennikarskim podaniem faktów, to nieodpowiadanie autora na komentarze jest całkiem usprawiedliwione. Po prostu spełnił on swoją „dziennikarską” powinność.
Natomiast, gdy notatka jest wyrazem przemyśleń, to oczywistym się staje, że jest zachętą do dyskusji. Wówczas autor notatki obowiązkowo powinien uczestniczyć w dyskusji. Taka właśnie jest rola kulturalna prawidłowej rozmowy. Wyjaśnianie i przedstawianie opinii. Zgadzanie się, albo i nie. Kłótnia nawet.
Widać wyraźnie, że tego jeszcze nie potrafimy. A w antycznej Grecji, były szkoły, które tego wszystkiego uczyły. Było coś takiego, co nazywało się sztuką prowadzenia sporu. Teraz to wszystko zanikło. Gdy brak merytorycznych argumentów to usłyszymy – jesteś głupi i masz wszy. Czy tak można prowadzić dyskusję i spór?
A wszystko to dlatego, że oduczyliśmy się rozmawiać – w naturze i w sieci.

==============================
* - Kultura (z łac.(link is external) colere, 'uprawa, dbać, pielęgnować, kształcenie') – wieloznaczny termin pochodzący od łac.(link is external) cultus agri („uprawa roli(link is external)”), interpretowany w wieloraki sposób przez przedstawicieli różnych nauk(link is external). Najczęściej jest rozumiana jako całokształt duchowego i materialnego dorobku społeczeństwa(link is external). Kulturę można określić jako ogół wytworów ludzi(link is external), zarówno materialnych, jak i niematerialnych: duchowych, symbolicznych(link is external), takich jak wzory myślenia i zachowania.
Bywa utożsamiana z cywilizacją(link is external) i z wzorami postępowania charakterystycznymi dla danego społeczeństwa; także z tym, co w zachowaniu(link is external) ludzkim jest wyuczone, w odróżnieniu od tego, co jest biologicznie odziedziczone. [Wikipedia]

 

niedziela, 21 marca 2021

I N S T A N C J A

 

 

Patrzcie Państwo, napisałem ten felieton w maju 2012 roku, niemalże dziewięć lat temu. Zmieniła się władza. Prawicowa Dobra Zmiana, która od początku uznała naprawę systemu sprawiedliwości za swój priorytet, przez sześć lat rządów ledwie tknęła Kastę, ten bolszewicki monolit.

Władza sądownicza, jak kpiła ze sprawiedliwości i gardziła obywatelami, czyni to nadal. Na dodatek ma dziś wsparcie bolszewickiej Brukseli.

Państwo bez sądów jest kulawe. Ile jeszcze czasu potrzeba, by 

stworzyć prawdziwą trzecią władzę?

 

<<<<< >>>>>

29.05.2012 07:43
 

 

Gdy całe to gangsterstwo, ta mafia w czarnych pelerynach w 

końcu padnie, bo padnie, bo musi upaść, to pierwszym zadaniem 

będzie uczynienie, by powstała Instancja...


 


 

Pisałem już niejednokrotnie, że jestem miłośnikiem dobrych kryminałów. 

Pewien jestem, że wielu z nas jest. Właśnie skończyłem „Kancelarię” 

Johna Grishama i zacząłem się zastanawiać nad wielką popularnością, 

bądź co bądź, dosyć schematycznej prozy tego autora. Grisham pokazuje

 nam amerykański świat prawniczy – sądy, adwokatów i 

nieprawdopodobne pozwy sądowe. Więc nie są to kryminały policyjne, 

ale właśnie sądowe i ostateczna rozprawa jest zwieńczeniem każdej 

opowieści. I to cieszy się tak wielką popularnością na całym świecie.

Bo sprawiedliwość, dzięki mądremu prawu i niezłomnym sędziom 

zawsze triumfuje.


 

Prości ludzie i nie tylko, właściciele domów, działek, czy tylko straganu, 

w imieniu prawa są krzywdzeni, okradani i niszczeni. To Grisham a 

rebours. Prawo i sędziowie nie gwarantują sprawiedliwości. 

Wprost przeciwnie – mogą człowieka zniszczyć.


 

Jednym z zasadniczych aspektów zdrowia psychicznego człowieka jest 

poczucie bezpieczeństwa. Dobrze jest wiedzieć, że gdzieś jest jakaś 

tytułowa instancja, która, gdy dzieje się nam krzywda, na pewno nam 

pomoże. Jak w dzieciństwie, gdy chuligan z sąsiedniej ulicy chciał nam 

złoić skórę, to biegliśmy po tatę lub starszego brata. Dorośliśmy i takiego

 wsparcia nam zabrakło. Nie mamy na co liczyć. Kompletnie.


 

Jak się dowiedziałem od Grishama, w samym Chicago jest 40 tysięcy 

prawników. Mam nadzieję, a właściwie przekonanie, że wszyscy 

intensywnie pracują i mają dobre zarobki. Stąd wniosek, że mają 

klientów i ludzie ich potrzebują. Szukanie porady prawnej i pomocy 

prawnej w Polsce jest koszmarem.


 

Kim są polscy sędziowie, prokuratorzy, adwokaci? Czym jest polskie 

sądownictwo i wymiar sprawiedliwości? Czy jest to instancja, na której 

może się wesprzeć skrzywdzony Polak? W żadnym wypadku. To moloch 

zainteresowany tylko samym sobą. Dzięki wypracowanemu przez lata 

systemowi korporacyjnemu i procedurach, które w żadnym wypadku nie 

mają prowadzić do szybkiego osiągnięcia sprawiedliwości, system prawny

 w Polsce, to bardzo podejrzana instytucja, raczej nie specjalnie godna 

zaufania przez Polaków. Kto tylko może, stara się ją omijać z daleka. 

Zupełnie odwrotnie niż u amerykańskiego autora bestsellerów, gdzie 

obywatel praktycznie z byle drobiazgiem zwraca się do adwokata. 

Dlaczego? Bo ma przekonanie, graniczące z pewnością, że znajdzie tam 

potrzebną pomoc. I 40 tysięcy prawników w Chicago ma pełne ręce 

roboty.


 

Ilu jest prawników w Polsce? Kim są sędziowie i adwokaci? To na nich 

właśnie liczymy, gdy dzieje się krzywda. Nie wiemy, nie znamy tego 

hermetycznego środowiska. Wydzwaniamy po znajomych, by dowiedzieć 

się czy znają dobrego adwokata od rozwodów. Czy dana kancelaria jest 

dobra. Czy można liczyć na sprawiedliwość u tego właśnie sędziego. 

Normalny obywatel nie ma o tym bladego pojęcia. Więcej, on temu 

systemowi nie ufa i się go boi. Często niestety bardzo słusznie.

System prawny, przez cały okres komunizmu, będąc elitarną korporacją 

na usługach władzy, taką pozostał. Z tą tylko różnicą, że teraz jest tej 

władzy największym wrogiem. Nie potrafił się przekształcić. Ba, on tego 

nie chce. Wszelkie próby reformatorów spełzły na niczym. Hermetyczna 

korporacja na usługach najmocniejszych i najbogatszych, wydaje się dla 

nich najlepszą przystanią życiową. Po co więc iść na niepewny chleb, 

zabiegać o klienta, negocjować honorarium w zależności od sukcesu w 

sądzie itd. To zbyt ryzykowne. I niesie za sobą tak znienawidzoną 

konkurencję w zawodzie.


 

Poza systemem sądowniczym powinno istnieć dodatkowo sporo 

pomocniczych instancji odwoławczych. Może ktoś jest w stanie podać mi 

choć jedną taką instytucję, gdzie spokojnie możemy się odwołać, gdy 

sprawiedliwość jest łamana, lub choćby zagrożona. Jakaś odwoławcza 

izba skarbowa, jakieś władne stowarzyszenie konsumentów, czy 

cokolwiek.


 

Jak powyżej napisałem, dla zdrowia psychicznego poczucie 

bezpieczeństwa jest obowiązkowe. Czy możemy przydzwonić 

włamywacza patelnią w głowę, bo chcemy być bezpieczni we własnym 

domu? Nie, ręka nam zadrży, bo sąd może nas za to ukarać. Więc 

nawet we własnym domu nie możemy czuć się bezpieczni.

Grono przyjaciół lansuje szwajcarski ideał posiadania broni przez każdą 

rodzinę. Ja jestem sceptyczny właśnie z powodu obecnego systemu 

prawnego. Cóż z tego, że mam broń, jeżeli za jej sprawiedliwe użycie 

mogę pójść do więzienia. Parę lat temu pani, która na własnej posesji 

postrzeliła legalną bronią włamywacza miała grube nieprzyjemności.


 

Więc, gdy całe to gangsterstwo, ta polityczna mafia w końcu padnie, bo 

padnie, bo musi upaść, to pierwszym zadaniem będzie uczynienie, by 

powstała Instancja – system sądowniczo – prawny na usługach zwykłych

 ludzi, przeciwko władzy, przeciwko korupcji, urzędnikom i aparatowi.

To ma być, jak w dzieciństwie ojciec, albo starszy brat.


 

 

Ps. W jakim stopniu w tej naprawie III Władzy może pomóc 

wprowadzenie instytucji sędziów pokoju, który to projekt już chyba jest 

przesądzony i gotowy do realizacji?




poniedziałek, 15 marca 2021

Niezbędnik podróżnika i nie tylko. O tym warto wiedzieć

 

Trzeba sobie radzić. Tak jest. Nigdy nie byłem żadnym harcerzem, czy żołnierzem, czy członkiem jakiejkolwiek zorganizowanej grupy. Nienawidziłem mundurów; nienawidziłem zbiórek, czy wspólnych ćwiczeń, albo jeszcze gorzej – wspólnego odpoczynku, rozrywki, chlania, czy czego tam jeszcze. Lecz tylko do czasu. Do czasu… Życie i cywilizacja zawsze w końcu cię dopadnie.

Coś nie tak. Źle się czujesz. Walnąłeś się. Albo się potknąłeś. Pociąłeś się w kuchni (za dużo noży!). Czyha tego na ciebie sporo. W domu nie ma problemu. Wszyscy mają to magiczne pudełeczko. Lub jak to na filmach pokazują, otwierasz szafkę z lusterkiem w łazience i masz tam wszystko. Pastylki i buteleczki, waciki i plasterki. Na ból głowy (tu duży przerób) i na ból stopy. Jednak w podróży, poza domem, już tak łatwo nie jest. Trzeba wtedy kombinować.

***

Ten tekst dołączę do zbioru moich marynarskich opowieści. „Morskich opowieści” jest strasznie wyświechtane i głównie nadużywane przez tych wilków, co ostatni weekend spędzili na łódce na jeziorze Mamry (zawsze się zastanawiałem, czy powiedzenie – „zamknąć kogoś w mamrze” wzięło się od nazwy tego jeziora. A może odwrotnie). I strasznie fascynują się tymi węzłami. Jakby nie robili niczego innego, tylko bez przerwy cumowali, albo mieli zawsze jakiś sznurek w garści, nazywany wykwintnie linkami.

Marynarz to robota. Też idzie się do pracy i z niej wraca. Niestety, nie do domu, rodzinki, żony, dzieci, kumpli a nawet teściowej, tylko do niewielkiej kabiny, prysznica i sedesu, oraz do najsympatyczniejszego miejsca – koi.

Zebrało mi się już tych opowiadań sporo. Panienki piszczą – więcej, więcej! Taka legenda, że my jesteśmy stale na viagrze. Lecz pozostali potwierdzają, że też chcą czytać. Namawiają, by wydać zbiór, taką książeczkę.

Dawniej sam też lubiłem takie rzeczy czytać. Zanim odkryłem na dobre Conrada, czy Cortazara, wielokrotnie przeczytałem „Pan doktor na morzu” Richarda Gordona. Ciągle fantastyczne, choć dzisiaj to już klasyka.

Ociągam się nieco z tym wydaniem. Wydawnictwa są nawet bardzo chętne. Ale osiemdziesiąt procent z nich tak cienko przędzie i ma taki strach przed ryzykiem wydawniczym, że mówią: – Słuchaj, jasne, że ci to wydamy. Lecz sam będziesz musiał zainwestować w to jakieś pięć tysięcy na początek. Potem oczywiście zwróci ci się to w sprzedaży. To ja mam jeszcze płacić za swoją pracę?! Pokręciło ich? Przetłumaczę sam siebie na angielski i wyślę to do Simon & Schuster, albo do innego Harpera Collinsa.

Szlaki morskiego blogera zresztą przetarł mój rodak z Gdyni, niestety śp., Tomasz „Seawolf” Mierzwiński. Lecz on, jak przystało na kapitana, czyli dowódcę, bardziej był zainteresowany polityką i sytuacją w kraju, niż ja, morski robol, walką ze słoną wodą i kupą złomu, od której zależało moje życie (i nie tylko moje). I uwierzcie, było co robić.  Bo na morzu zawsze dzieje się. Tylko ptaszki nie śpiewają.

***

Lek na biegunkę

Dzisiaj będzie nieco instruktarzowo i nie tylko morsko, lecz raczej podróżniczo. Będąc w podróży, choć konkretnie poza domem, trzeba mieć ze sobą parę rzeczy, które mogą (ale nie muszą) się przydać. Nie chcę tutaj przytaczać podręczników i instrukcji dla surwiwalowców, bo to dosyć wąska i kompletnie stuknięta grupa ludzi. W młodości naoglądali się Rambo i teraz marzą tylko o tym, by traperskim nożem wyciągnąć kulę z rany, a potem ją zszyć na żywca, polewając ją obficie whisky. No i jeść te różne mchy i porosty. Nie, nie – to, co piszę, jest dla zwykłego człowieka, nawet dla takiego, który ma zadyszkę po stu metrach spokojnego spaceru.

Zdecydowanie najważniejszą pomocną rzeczą, którą każdy obowiązkowo musi mieć przy sobie, jest opakowanie, albo jeszcze lepiej, dwa, leku nazwanym na całym świecie naukowo Loperamid. A u nas to Stoperan, lecz wszędzie poza tym, to Imodium. Nigdy nie żałujcie na to grosza i zawsze miejcie to ze sobą. Przekonały się o tym już tysiące wycieczkowiczów do Egiptu, gdzie będąc w zadbanych kurortach, eleganckich hotelach i pijąc wodę tylko z butelek, dostawali takich biegunek, że cały tygodniowy wypad nad Morze Czerwone mieli z głowy. Spędzili go w toalecie, cierpiąc i jęcząc, zamiast rozkoszować się słońcem, plażą i nurkowaniem.

I powiem wam – gdzie indziej jest tylko gorzej. Dlaczego? Moja teoria jest taka, że nasza flora bakteryjna, te parę kilo przyjaznych bakterii w przewodzie pokarmowym, bez których nie możemy żyć, jest bardzo delikatna i kapryśna. Jakakolwiek zmiana w stałym schemacie dietetycznym, nie wiem co, pH, czyli kwasowość, jakaś oba bakteria lub minerał, czy związek chemiczny, powodują, że dostajemy gwałtownej biegunki. Zazwyczaj po paru dnach to przechodzi, ale po co się męczyć? Stoperanem/Imodium zlikwidujemy paskudne dolegliwości w dwie godziny. Dobrze, lecz o niezbędnych w podróży, czy na morzu lekach, pogadamy sobie innym razem.

Klej

O czymś zupełnie innym chcę teraz wam powiedzieć – o czymś, co powszechnie nie łączymy z medycyną.

To obecnie niesłychanie popularny ze względu na swoją uniwersalność i różnorodność zastosowań klej cyjanoakrylowy. W Polsce to powszechnie znana „Kropelka” i parę innych odmian, a na świecie to Super Glue, albo Krazy Glue.

Zazwyczaj sprzedawany w malutkich pojemniczkach, metalowych,  czy plastikowych tubkach. Z prozaicznych, aczkolwiek ważnych względów, o których warto pamiętać:

  • Jest to klej adhezyjny tego typu, że rzeczywiście jedna kropla na dobrze oczyszczonej powierzchni wystarcza na sklejenie dużego obszaru. I jest to klej, który reaguje błyskawicznie, więc nie można się bawić w jakieś opóźnianie, czy czekanie.

  • Klej ma bardzo krótką datę ważności – nie rozpakowany, już po roku jest do wyrzucenia.

  • Raz otwarty pojemnik z klejem trzeba zużyć w ciągu miesiąca. Później jest już do niczego.

Dosyć ciekawa jest jego historia. Został wynaleziony już w 1942 roku. A jakże, przez przemysł wojskowy. I wyobraźcie sobie, że nie znalazł zastosowań, bo… kleił za dobrze. Lecz wojsko, jak to wojsko, miało go cały czas na oku, jak setki innych wynalazków, które mają ukryte w swoim bezdennym skarbcu.

W końcu znalazł praktyczne zastosowanie w czasie wojny w Wietnamie. Ponieważ jest dosyć mało toksyczny, a proces sklejania jest tylko w niewielkim stopniu egzotermiczny, czyli nie wydziela w czasie reakcji wielkich ilości ciepła, tak, by można było się oparzyć, to można go z powodzeniem zastosować na ciele człowieka.

Jednakże mitem dość rozpowszechnionym jest, że klej ten został specjalnie wynaleziony, by pomagać rannym żołnierzom. Tak nie było. Dopiero po wielu latach okazało się, że może być on bardzo przydatny do szybkiego opatrywania ran, zastępując bandaże, plastry, czy opaski uciskowe.

Co jest powodem, który predestynuje tenże klej do roli opatrunku? To, że działa bardzo szybko; wprost błyskawicznie, oraz fakt, że jest niesłychanie odporny na czynniki zewnętrzne, w tym przede wszystkim wodę, powodując po zadziałaniu, nieprzenikalną, hermetyczną ochronę rany. Czyli to, co jest najbardziej pożądane w przypadku opatrunku.

I oto właśnie tutaj chciałbym przekonać wszystkich podróżników (i nie tylko – mamy w kuchni też) do stosowania „Kropelki” do opatrywania tych wszystkich paskudnych krwawiących rozcięć.

Więc teraz pozwolę sobie na krótki instruktarz, by nie popełniać różnych idiotyzmów.

Nasz klej nie nadaje się do wszystkiego rodzaju ran. Jest fantastyczny w przypadku niedużych ran powierzchniowych Tych różnych pospolitych skaleczeń. Więc niech nikt nie pomyśli, że przykleimy tym klejem uciętą rękę, gdy po paru wzmocnionych piwach, zabraliśmy się do ścinania drzewek piłą łańcuchową. Ręki nie przykleimy, a gdyby nawet, to się nie zrośnie. I obciętego palca, czy ucha też nie przykleimy.

Natomiast wszystkie rany powierzchniowe – proste cięcia, powiedzmy, nie dłuższe niż pięć centymetrów, nie za głębokie, opatrzymy fantastycznie. Przecież właśnie takich skaleczeń, czy to nożem, kolcem krzewu, czy nawet krawędzią kartki papieru, doznajemy najwięcej.

Nie starajmy się skleić rany, której brzegi są poszarpane. Więc kleju nie użyjemy będąc pogryzionym przez psa, albo wściekłą żonę, gdy wrócimy o trzeciej nad ranem, w stanie wskazującym, na dodatek pachnąc perfumami „Urok Ukrainy”.

I co ważne i trzeba pamiętać – kleju nigdy nie używamy na ukłucia, oraz na ukąszenia owadów. Nie wiadomo co w tych ranach może być, toksyny, bakterie i lepiej zostawić to otwarte.

Jeszcze jedno poważne ostrzeżenie: z dala od twarzy z tym klejem! Pisałem – klej jest mocno higroskopijny, wchłania wodę jak gąbka. Dlatego jest niesłychanie poważnym zagrożeniem dla oczu, ust błon śluzowych, dróg oddechowych, nosa i gardła. Od twarzy z tym klejem trzymajmy się z daleka!
I niech nikomu bezmyślnie się nie zdarzy przecieranie oczu palcami, gdy po używaniu klejów cyjanoakrylowych, dokładnie nie wyczyściliśmy rąk.

To teraz krótka instrukcja obsługi.

Jak się da, opatrunek wykonujemy sami, lecz, jeśli są to plecy, lub poniżej, albo czubek głowy, bo właśnie chcieliśmy przejść przez superczyste szklane drzwi biura, no i głowa ucierpiała, to poprośmy kogoś o pomoc. Rana oczywiście krwawi. Więc lepiej chwilę poczekać, aż przestanie (chyba, że cierpimy na hemofilię, lecz w tedy i tak musimy natychmiast udać się do szpitala). Koniecznie musimy przemyć ranę środkiem dezynfekującym. Jest ich obecnie sporo, a historycznie, to przede wszystkim spirytus, jodyna, czy woda utleniona.

Gdy rana już mocno nie krwawi i została zdezynfekowana, to palcami przyciągamy do siebie brzegi zranienia (kurcze… gdy rana jest na ręce, to będziemy potrzebowali trzecią rękę) i klejem pokrywamy całą linię zranienia. Nigdy za szybko i za dużo. Cienka powłoka schnie szybciej i mocniej. Taka jest właśnie główna cecha tego typu klejów. Czekamy dobrą chwilę, aż klej zacznie działać i wyschnie. Możemy już spokojnie sięgnąć po dobrze schłodzoną butelkę piwa. Aha, nigdy nie zabieraj się za taką robotę, gdy się boisz, jesteś nerwowy i ręce ci się trzęsą. Narobisz tylko bałaganu i guzik z tego będzie. Lecz my przecież jesteśmy twardzielami, Czyż nie? Zazwyczaj w ciągu 24 godzin, tak opatrzona rana się zagoi.

Dla purystów, którzy nie użyją niczego bez stempla Ministerstwa Zdrowia, mam dobrą wiadomość: są już specjalne, medyczne kleje, zaaprobowane przez służbę zdrowia. Ale ja mam swoje podejrzenia – „Kropelka” kosztuje 2 – 3 zł, a przemysł farmaceutyczny, straszny złodziej i krwiopijca, naklei na ten sam produkt swoją mądrą etykietę, doda „ulotkę dla pacjenta” i skasuje ciebie dziesięciokrotnie drożej. Znany mi dobrze taki produkt, rzeczywiście bardzo dobry, którego nazwy nie wymienię, kosztuje 40 zł za mała buteleczkę.

Pięknie, ładnie opatrzona klejem rana nie zwalnia nas z obowiązku obserwowania, co się z nią dalej dzieje. Gdy, nie daj Boże, zaczyna puchnąć, rozszerza się wokół zaczerwienienie, co zazwyczaj oznacza infekcję, to lepiej od razu szukać pomocy lekarskiej. A jeżeli, z jakichś powodów chcielibyśmy zmyć zaaplikowany klej, to możemy to zrobić acetonem. Zwykły zmywacz do paznokci wystarczy. Ostrzegam – będzie szczypało. Ale niegroźnie.

Oczywiście nie wyczerpałem tematu. Lecz w tym względzie literatury, również w internecie jest mnóstwo. Gdyby ktoś chciał sobie więcej poczytać, polecam bardzo fajny blog, gdzie konkretnie jest o tym sposobie radzenia sobie w sposób nieortodoksyjny.

https://morethanjustsurviving.com/super-glue-for-cuts

Oparzenie

A na koniec, bo weekend praktycznie się zaczyna; pogoda, jak na Majorce, a grille ruszą pełną parą, mała bezpłatna porada na dzisiaj: Pamiętajmy, że oparzenie, to nie tylko ten moment, kiedy dotknęliśmy czegoś naprawdę gorącego i krzyknęliśmy: – Auu! – lecz pewien dłuższy proces, w którym ciepło, lub ludowo gorąc, albo naukowo – energia, rozchodzi się powoli od miejsca sparzenia do dalszych obszarów. I musimy, tak szybko, jak tylko się da, przerwać ten paskudny i bolesny proces. Najprostszą i bardzo skuteczną metodą jest schładzanie oparzenia bieżącą wodą. I to nie przez krótką chwilę, tylko przez dobre parę minut, bo przecież to całe nagłe ciepło trzeba ciału odebrać i przenieść do cieknącej wody.
Jednakże zdecydowanie najlepszą metodą, by po paru piwkach przy grillu się nie poparzyć, jest użycie własnej kochanej małżonki.