piątek, 4 października 2013

Polska typu A, czy Polska typu B?


Czy ktoś chce, czy nie chce, żyjemy w parszywym kraju. Do tego stopnia, że rodzice uciekają rodzić dzieci gdzie indziej. Czy to już dno i czy nie ma nadziei?


Andrzej Zybertowicz, socjolog, profesor UMK, dokonał oto takiej klasyfikacji państw:

Kraj typu (A) –"[...] jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli, demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej. Jest państwem jednolitym, w którym władza zwierzchnia należy do narodu. [...] to kraj, w którym organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa, a podstawę ustroju gospodarczego stanowi społeczna gospodarka rynkowa oparta na wolności działalności gospodarczej, własności prywatnej o raz solidarności, dialogu i współpracy partnerów społecznych."[1]

Kraj typu (B) –"[...] jest sterowany w znacznej mierze przez korupcję, lobbing zbliżony do korupcji i przez przestępczość, [...] sterowany przez to, co nazywa się układem, począwszy od poziomu centralnego, gdzie następuje dystrybucja dóbr największych, a skończywszy na układach w gminach i powiatach."[1]

Jak myślicie, skąd wziął się opis państwa typu (A)? Otóż nie z żadnego utopijnego dzieła fantasty, tylko z Konstytucji RP! Tak sobie panowie konstytucjonaliści wymyślili, że taka właśnie ma być nasza ojczyzna.
Przyznacie, że nic dodać nic ująć...

A jak jest w rzeczywistości? Niestety, Polska jest ewidentnym przykładem kraju typu (B). Dużo pisałem o układach. Kraj nasz jest przeżarty nimi od góry do dołu. Spróbujcie coś załatwić w gminie, jako zwykły obywatel. Natraficie na ścianę. Można ją tylko pokonać przy pomocy znajomości, albo przy pomocy łapówki wręczonej odpowiedniej osobie.
Janek Pietrzak powiedział wczoraj w telewizji, że Warszawa jest opanowana przez maniaka, który wszystkie ulice obstawia słupkami. Maniak? Czyżby? To znajomy pewnej skorumpowanej osoby, która kolesiowi dała glejt na pokrycie miasta milionem słupków. Po prostu, taki koleżeńsko biznesowy układ. Śmiem podejrzewać, że wszystko, co się w Polsce buduje: drogi, osiedla, sklepy, zakłady pracy, to wyłącznie takie koleżeńsko – biznesowe układy. Postronny, nowy człowiek, chcący uczciwie przystąpić do jakiegokolwiek przetargu nie ma najmniejszych szans. Przetargi są dla swoich, czyli układu.

Kraj typu (B) w sposób zdecydowany i bezwzględny broni swoich rubieży. Gdy coś zagraża temu układowi gotów jest posunąć się do każdego przestępstwa. Przedstawiona ostatnio lista ofiar "seryjnego samobójcy" ma złowieszczą wymowę. Przypadkiem wszystkie ofiary zagrażały państwu typu (B). Były dla niego niewygodne i groźne. Więc zdecydowano się na rozwiązania ostateczne.
 Beneficjentami tego typu państwa jest wąska grupa ludzi władzy, służb i przedsiębiorców należących do układu lub układów. Reszta społeczeństwa, czyli większość narodu, jak to mówią młodzi, może się walić. Kompletnie nie są w centrum zainteresowania żadnych władz, a raczej nawet przeszkadzają. Są tylko ważni jako ofiary, do różnego rodzaju łupienia. Ich dobrostan jest sprowadzony do najprymitywniejszych poziomów.

Kraj typu (B) powstał na kanwie szalbierstwa okrągłego stołu. My naiwni myśleliśmy, że oto decydują się ważne losy kraju i narodu, a tam szubrawcy dokonywali podziału łupów i kładli podwaliny pod istniejące obecnie układy. Dokonano bezczelnej grabieży, niezbyt bogatego przecież kraju, na oczach zachłyśniętego "wolnością" i "nowością" narodu.

Czy jest możliwe przejście z kraju typu (B) do kraju typu (A)? Teoretycznie tak, jednakże w praktyce będzie to zadanie trudniejsze niż stajnie Augiasza.
Lecz na pewno nie da się tego zrobić, żadną demokratyczną drogą, jak wybory, zmiana władzy, czy nowy sejm. Korupcyjne układy zdołały się przekształcić w szary, przestępczy system, który jest mocno zakorzeniony i niezależny od tego, kto daną władzę sprawuje.
Do transformacji od typu B do typu A będzie potrzebne powstanie ludowe związane z przepędzeniem skorumpowanych ludzi na wszystkich szczeblach i rozbiciem układów na różnych poziomach.

Wtedy będziemy mogli powrócić do naszej Konstytucji i jak ktoś znowu spróbuje nią manipulować, to mu się ten paluszek po prostu utnie.

[1] Prof. Andrzej Zybertowicz, "W centrum, czy na obrzeżach? Przemoc w III RP", Przegląd Socjologiczny.

autor: jazgdyni


Nie wierzę w System


Kończę właśnie czytać drugi tom trylogii "Millennium" Stiega Larssona. Zgodni jesteśmy z Lepszą Połową, że o ile tom pierwszy był fajny, to kontynuacja robi się z rozdziału na rozdział coraz mniej strawna...
No ale czego oczekiwać po autorze, który nim wziął się za pisanie powieści (wydanych zresztą pośmiertnie) był "ekspertem od ruchów skrajnie prawicowych"..?

W sumie dla mnie jedyny powód, żeby to dalej czytać, to postać Lisbeth Salander, która coraz bardziej kojarzy mi się z blogerką Kirą. Obie są mniej - więcej tak samo sympatyczne. Z tą różnicą, że powieściowa Salander chyba nie wpadłaby na pomysł, aby podzielanie wyświechtanych komunałów w rodzaju "nie można wykluczać urzędników państwowych i innych beneficjentów budżetu od wpływu na jego wielkość" - nazwać dorosłością!
Lisbeth Salander z powieści jest taką właśnie osobą, jaką Kira dawniej deklarowała być: rzeczywiście i  do końca konsekwentnie niezależną w swoich ocenach.
Oczywiście, że o taką niezależność zdecydowanie łatwiej w książce, niż w życiu. A jeszcze, jak się ma na koncie kilka miliardów koron (i cóż, że szwedzkich..?) i jest wybitną hakerką oraz mimo 40 kg masy ciały powala dwóch wyrośniętych harleyowców (i to bynajmniej nie urokiem osobistym którego, jako się rzekło, tej postaci raczej brak...): no to faktycznie - można sobie pozwolić na pełną suwerenność..!



W życiu nie ma tak łatwo, w życiu kompromisy są rzeczą nieuniknioną - i życia wirtualnego też to dotyczy. W końcu, jak już kiedyś pisałem: nic tak nie zmniejsza szans życiowych i biznesowych jak opinia człowieka kontrowersyjnego.

Że sam kładę na to lachę..? Prawdę powiedziawszy - robię to nie z odwagi, tylko z braku wyobraźni. Po prostu: nie umiem sobie wyobrazić, żeby jakakolwiek "dobra opinia" mogła być mi jeszcze w przyszłości do czegokolwiek potrzebna...
Ale wracajmy do przysłowiowego ad remu. W drugim tomie (i proszę mi nie opowiadać w komentarzach, jak się kończy - ledwo przekroczyłem 600-tną stronę! Ani też, co jest w tomie trzecim: sam przeczytam, jak tylko Lepsza Połowa skończy!) moja ulubiona bohaterka jest, jako opóżniona w rozwoju umysłowym i społecznym, agresywna psychopatka, celem policyjnego pościgu. Ten pościg POWINIEN zakończyć się dla niej bardzo źle. Powinna zostać zastrzelona przy próbie zatrzymania.




Już widać (na stronie 604), że tak się nie stanie. Albowiem prowadzący śledztwo są w większości osobami kompetentnymi i empatycznymi (oczywiście, jak wszędzie, tak i w szwedzkim aparacie ścigania jest jeszcze kilku skorumpowanych, egoistycznych, szowinistycznych samców, którzy mogliby zrobić krzywdę bohaterce - ale właśnie są odstawiani na boczny tor, a good guys przejmują kontrolę...). Potrafią zmienić fałszywy (mimo bardzo mocnych poszlak, wiążących Salander z trzema brutalnymi zabójstwami) trop, wznieść się ponad naturalne w świetle dokumentacji medycznej bohaterki uprzedzenia, uwzględnić opinie innych osób, zmodyfikować swój tok myślenia pod wpływem faktów i argumentów.
Bajka. Po prostu bajka! Zastanawiam się, co tu jest większym cudem..? 40-kilogramowa komputerowa geniuszka kładąca na kolana dwóch 100-kilowych facetów - czy empatyczny i zdolny do zmiany poglądów oraz wyjścia poza codzienną rutynę policjant..?
Powiedziałbym, że ze szwedzkim wymiarem sprawiedliwości musi być BARDZO ŹLE, skoro aby ratować wiarę w jego bezstronność i kompetencję, potrzebny jest psychologiczny cud..? Mało tam psychologiczny! Psychologiczny cud to by był, gdyby chodziło o poglądy jednej osoby, góra dwóch. Ale tu chodzi o instytucję. O przełamanie instytucjonalnej rutyny. Zerwanie ze "wspólną wiarą" łączącą pracujących w niej ludzi.
Jak pracowałem ładnych parę lat w naprawdę dużej instytucji - tak nigdy w życiu czegoś podobnego nie widziałem. Jeśli w ramach jakiejś struktury organizacyjnej ugruntuje się pogląd na pewną sprawę (choćby nawet był on z gruntu fałszywy...) - to struktura ta brnie już potem ślepo w raz obranym kierunku, póki nie trafi na takie przeszkody, których już w żaden sposób nie potrafi albo pokonać, albo ODTŁUMACZYĆ, czyli "pokonać zastępczo" lub, jak to się mówi pospolicie - "odnieść moralnego zwycięstwa".
Istnieje cała gałąź wiedzy o zarządzaniu, która zajmuje się tylko i wyłącznie problemem rozprzestrzeniania się takich "instytucjonalnych mitów" i sposobami ich powstrzymywania. Żeby jednak taką wiedzę zastosować - najpierw trzeba w ogóle wpaść na pomysł, że jest to potrzebne. A skoro wszyscy, siłą inercji, podzielają raz przyjęty punkt widzenia - to kto ma to zrobić..?

Pierwszego klienta fizycznie wyrzuciłem z zajmowanego obiektu (który najmował sobie przez lata...) po tym, jak rozpoczął nowy rodzaj działalności, podobno bez naszej zgody. Dopiero po fakcie, gdy zdążyłem już wynająć lokal komu innemu, a sprawa trafiła do sądu - osoba bezpośrednio prowadząca umowę przyznała mi się w sekrecie, że po prostu ZGUBIŁA stosowne pismo (którego w dodatku, zdaje się, zapomniała wcześniej zarejestrować w dzienniku...) i bała się do tego przyznać...
Zrobiłem coś w rodzaju kariery (krótkiej co prawda i zakończonej katastrofą) dzięki temu, że zyskałem opinię "twardziela", rozcinającego podobne węzły gordyjskie i nie pękającego nawet, gdy w sprawie klienta wydzwaniał po nocach sam wicepremier. Nie leżało w moim interesie prostować tej oczywistej pomyłki. Dlaczego zresztą miałbym szkodzić własnemu podwładnemu (i sobie przy okazji) - skoro klient i tak już leżał na łopatkach i żadne przeprosiny nic by mu nie dały, lokal był zajęty przez kogoś innego..?

Z tego co pamiętam, w sądzie ów najemca też przegrał. I w konsekwencji - zaprzestał działalności.  Wszystko przez jedno zagubione pismo...
Jeśli nie wierzę w System. Jeśli nie mam zaufania to instytucji. Jeśli z nostalgią piszę o "dawnych, dobrych czasach" - to nie z powodu jakiejkolwiek ideologii, teorii, przekonań. Ja tak robię Z DOŚWIADCZENIA. Amen!
Czytanie Larssona trochę czasu jeszcze mi zajmie. Okazało się bowiem, że dzięki stosunkowo prostym zmianom organizacyjnym, jestem w stanie zmieścić pod naszą wiatą na drewno znacznie większy zapas opału niż kiedykolwiek przedtem. Aktualny "stan licznika" jak chodzi o nacięta polana (jak szukacie Państwo dowodu na to, że jestem szurnięty, to proszę bardzo - jest: liczę gałązki, które przywiozę na opał...) to 5.873 - i gdyby nie owe zmiany, na tym musiałbym zakończyć z braku miejsca. Tymczasem miejsce jest. Postanowiłem zatem rżnąć póki tylko się da. Być może tej zimy po raz pierwszy wystarczy nam opału aż do końca sezonu grzewczego..?
Od pewnego czasu mojej pile pracującej w brzozowym młodniku wtóruje kilka innych wokół. Cóż: zrobiło się zimno - ludzie zaczęli uzupełniać zapasy. Jak widzicie - nie ja jeden rżnę drewno dopiero jesienią. Jest to raczej powszechny zwyczaj. Skutek popularności dużych pieców c.o. w których wszystko się spali, obojętnie czy suche, czy mokre. Nasza "burżujka" (jak to mawiają na Wschodzie) aż tak niewybredna nie jest, ale brzoza schnie szybko. Wczoraj paliłem porąbaną dzień wcześniej - byle tylko rozpalić, potem już idzie...
W każdym razie: rżnę, rąbię, w międzyczasie zajmuję się jeszcze doraźnymi remontami, ogródkiem i paroma innymi rzeczami. Popołudniami padam jak sflaczała dętka ze zmęczenia...

autor: Boska wola