niedziela, 22 września 2013

Kraina łagodności


Całkiem niespodziewanie przewiozłem wczoraj popołudniu konia. Na szczęście - niedaleko. Na szczęście, bo wyszły przy okazji takie usterki naszej przyczepy, których się nie spodziewałem.
Wbrew obiegowej opinii o solidności wielkopolskich rzemieślników, majstrzy którzy remontowali naszą, pierwotnie jeżdżącą w Holandii przyczepę, totalnie sknocili wyjmowaną przegrodę, dzielącą ją w środku na dwa stanowiska dla koni. Przegroda jest nieoryginalna, widać ta holenderska się zużyła, albo posłużyła do czegoś innego.
Generalnie, jest to szkielet z grubościennych, ocynkowanych rurek i trochę skóry. Co tu niby można sknocić..? A jednak! Jakoś tak to pospawali, że niezależnie od sposobu umocowania - powstają w tej nieskomplikowanej konstrukcji naprężenia, przez które całość ma tendencję do luzowania się z zaczepów. Kosztowało mnie to ongiś urwany (i przyszyty, na szczęście z powrotem: dobrze dzięki temu wiem tylko, kiedy będzie zmiana pogody...) środkowy palec u lewej ręki. Przegroda wyskoczyła z zaczepu jak raz przy ładowaniu naszego Dara wlkp - poprzeczka spadła na uwiąz, który trzymałem, uwiąz się wokół niej owinął, a koń szarpnął do tyłu, przestraszony - i już...


Wydawało mi się, że opanowałem problem wykonując dwa proste ruchy:

- zrywając kawałek wykładziny z podłogi, dzięki czemu tył wprawdzie siedzi nieco luźniej, ale za to - przynajmniej go nie wybija z dziury na każdym drogowym wyboju,
- dbając o to, aby uchwyt, służący do zapięcia dwóch przednich poprzeczek, był dobrze przykręcony (przykręca się go wkrętami, dość grubymi) do reszty.
Tak też zrobiłem i tym razem. To znaczy: dokręciłem te wkręty i ruszyłem przed siebie. Nie spodziewając się żadnych niespodzianek. Przegroda przecież przez rok stała sobie luźno oparta o ścianę chatki (do wożenia drewna z poręby, czy też świń w klatce, albo nawet i krów, do czego była używana w tym czasie - przegroda nie jest potrzebna...). Co jej się mogło stać..?
Tymczasem po przyjechaniu na miejsce, 60 km od nas - okazało się, że wkręty trzymające ten nieszczęsny uchwyt nie tylko się poluzowały (co, właśnie na skutek tych naprężeń w konstrukcji jest rzeczą normalną...), ale i - nie da się ich już porządnie przykręcić. Jeden zresztą od razu gdzieś się zgubił - wpadając w ściółkę na podłodze. Otwory się "wyrobiły", czy gwinty wkrętów spaczyły..?
Na szczęście kobyłka, którą wiozłem, stała jak przymurowana, jakieś oznaki niezadowolenia wyrażając dopiero w Stromcu, więc prawie u końca podróży.
15-miesięczne stworzonko jest owocem (podobno przypadkowego i nieplanowanego!) mezaliansu między ogierem rasy American Quarter Horse a polską, zimnokrwistą kobyłą. Wyszedł z tego konik dość (jak na razie...) zgrabny i nawet wcale szlachetny. Myślę, że będzie jeszcze okazja poznać ją bliżej.

Ogier rasy American Quarter Horse - przykładowy (jak ten konkretny wyglądał, przecież nie wiem...)

Klacz zimnokrwista. Też przykładowa. Matki mojej pasażerki nie oglądałem, bo nie było na to czasu. Zresztą - i tak nie miałem przy sobie aparatu...


Z góry wiedząc, że podróż potrwa długo, zabrałem na pokład pilota (nabywcy klaczki byli tam własnym samochodem, po mnie zadzwonili dopiero, gdy dobili targu) - chłopca, który ma być właścicielem tejże klaczki. I chce jej, gdy osiągnie wiek stosowny, używać pod siodło.

Wszystko to na pierwszy rzut oka, gdy się rzecz opowiada - wygląda, prawdę powiedziawszy, nad wyraz marnie.
Ani do takich mezaliansów dochodzić NIE POWINNO (jest to kompletne zaprzeczenie kultury, pracowicie budowanej przez niezliczone pokolenia hodowców w ciągu ostatnich 5 tysięcy lat...). Ani też - obdarowywanie młodego chłopca, który sam się przyznaje, że niezbyt pewnie czuje się na końskim grzbiecie źrebakiem, żeby go sam sobie ujeździł - stanowczo NIE JEST dobrym pomysłem!
Tak więc: nie polecam. A nawet stanowczo odradzam. Zarówno krzyżowania jak popadnie, jak i stosowania takich "indiańskich" metod wychowawczych względem młodych chłopców i źrebiąt.
Ostrzegłszy i odradziwszy - mogę kontynuować opowieść.
Bo tak naprawdę TEN KONKRETNY PRZYPADEK - na żywo i z pierwszej ręki czegoś nie zrobił na mnie złego wrażenia. Może dlatego, że żółć z wątroby spuściłem już rano - i jakaś mnie potem ogarnęła "kraina łagodności"..?
A może dlatego, że chłopiec w rozmowie okazał się nad wiek rozsądny i skłonny do nauki. Podobno od dawna się do nas z wizytą wybierał. O ogrodzenie pastwisk pytał. Uczyć się jazdy chce. Oby mu tylko - w przeciwieństwie do Jakuba, który nawiedzał nas na początku naszego osiedlenia na wsi, starczyło zapału (tamten zrezygnował po pierwszym upadku z nieodżałowanej Dalii wlkp).
Nie planuję udzielania lekcji jazdy konnej - ani nie mam do tego uprawnień (a w dzisiejszych czasach lepiej mieć się na baczności, robiąc cokolwiek "bez papierka" - osobliwie, gdy jest to działalność, z natury rzeczy wiążąca się z guzami i sińcami...), ani upodobania, ani nawet konia, na którego mógłbym początkującego wsadzić. Trzy Gracje są jednak trochę na to zbyt "zrywne"...
Pomyślałem sobie jednak, że na początek, może by się tak wybrać z chłopcem do naszej sąsiadki - sędziny w konkurencji skoków..? A potem się zobaczy. Na przełaj, przez las, mamy od siebie 15 minut stępo-kłusa. Jak już się tę klaczkę ujeździ - w teren zawsze będę mógł ich ewentualnie brać.
Po drodze zaś - pomyślimy, co by tu zrobić, by małej trochę poprawić jakość życia. Na razie stanęła w typowej, chłopskiej komórce, przywiązana do żłobu. Ponieważ jednak z takiej samej komórki wyszła u sprzedawcy - nie ma powodu do przedwczesnego alarmu: chyba jest do tego przyzwyczajona..? Z czasem zaś - o ile tylko chłopak dotrzyma słowa i faktycznie wkrótce nas nawiedzi - spróbujemy coś na ten problem zaradzić.
Ten pie...ony uchwyt będę chyba musiał do przegrody przyspawać. Wprawdzie spaw na pewno też kiedyś puści - ale może zajmie mu to więcej czasu niż potrzebowały na spaczenie się wkręty..?
I to by było na tyle na dzisiaj. Wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazują na to, że nadchodząca zima będzie wczesna, ostra i zapewne długa (już parę dni temu nad Boską Wolą przelatywały klucze dzikich gęsi ciągnących na południowy zachód - a wczoraj, podczas powolnej i odbywanej bocznymi drogami wycieczki - nie chciałem powodować korka na główniejszej drodze - miałem okazję zaobserwować nie tylko dojrzałe już, ale wręcz opadające na ziemię owoce dzikiej róży i tarniny: w zeszłym roku zbieraliśmy je dopiero na początku listopada!).

autor: Boska wola

Brak komentarzy: