poniedziałek, 31 października 2016

Stare i nowe układy rozwalą "dobrą zmianę"?


 

W moich tekstach często pojawia się problem elit. Może to moja fiksacja, lecz wydaje mi się, że ta wąska grupa ludzi po prostu mądrych i dobrych, którzy zgodnie z matematycznymi prawami statystyki znajdują się na szczycie piramidy intelektualnej, powinna mieć ogromny wpływ na opinię publiczną, a w rezultacie na całokształt uprawiania polityki w kraju.
Tymczasem tak nie jest.
Zamiast tego rządzą różne i wszechobecne układy i układziki.
W Trójmieście ciągle dużo do powiedzenia ma układ biznesowo towarzyski stworzony przez kochankę Jerzego Buzka, panią Teresę Kamińską, którą ten polityk, pozujący na mędrca, umieścił w Gdańsku już w 2007 na stanowisku prezesa zarządu Pomorskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej.


Na tym układzie w dużej mierze bazuje Budyń – prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, człowiek, który nie wie ile (i skąd) ma pieniędzy na rozlicznych kontach.
Na niedawnej fecie Rzeplińskiego w Gdańsku, którą urządził Adamowicz zabezpieczają sobie sądowe poparcie, pojawił się Leonard Łukaszuk, pułkownik SB i były sędzia Trybunału Konstytucyjnego w czasach PRL-u, który wciąż wykłada na AMW w Gdyni. Warto zapamiętać to nazwisko, bo sporo ono na wybrzeżu znaczy. [1]

A co na to nowa władza? Co na to PIS? I co na to prezes Kaczyński?

PIS, nasza nowa władza, zamiast ostro zabrać się za rozwalanie pasożytniczych układów i pogonienie ich do wszystkich diabłów, niejako konserwuje je, jednak, co najgorsze, zaczyna budować swoje układy.
Prezes Kaczyński jest ostrym przeciwnikiem takiego działania, lecz niestety jest skutecznie izolowany od pewnych wiadomości. Jednakże w końcu dowiedział się o wybrzeżowych "złotych chłopcach" PISu hasających po radach nadzorczych i zarządach państwowych spółek i się po prostu wściekł. Jaki będzie tego efekt – zobaczymy.

Nie mniej, jeżeli się tylko zapytać kogokolwiek prowadzącego działalność w Trójmieście, kto rządzi i decyduje o całej gospodarce morskiej, oraz o tym, co udało się PISowi już odzyskać, bez wahania odpowie: - pani poseł Dorota Arciszewska-Mielewczyk i pan Janusz Śniadek, były szef Solidarności i były poseł. Nie żadni tam ministrowie, jak "góral – marynarzem", minister gospodarki morskiej Marek Gróbarczyk, albo lokalni działacze PISu, jak świeży pan poseł Marcin Horała, który jest jeszcze aspirantem (znaczenie tego wyjaśniam dalej), albo sopocki radny Andrzej Kałużny, który jest wręcz sekowany przez kolegów, za to, że odważa się przeciwstawiać powstającemu pisowskiemu układowi. [2]

*********

Układy i elity. Jak to faktycznie wygląda?

Elity, jak już kiedyś wspomniałem, to układ hierarchiczny, rozciągający swoje macki od poziomu gminy Szemud, po najdroższe apartamentowce stolicy i posiadłości, praktycznie rozsiane po całym kraju (jedno drugiego nie wyklucza; nierzadko dobra posiadłość w Kujawsko – Pomorskim idzie w parze z apartamentem w najbardziej pożądanym domu w Warszawie.
Zazwyczaj, na tym podstawowym, najniższym poziomie, neo-elitę stanowi lokalna grupa przekrętów. Aby te przekręty dawały zyski koniecznie w takiej grupie musi być członek lokalnej władzy – wójt, starosta, sołtys, czy co tam jeszcze. Po prostu musi być styk państwowe – prywatne, bo tam są konfitury. Warto dodać, że ten miejscowy przedstawiciel władzy często nie jest członkiem neo-elity, a tylko aspirantem. Z reguły im bardziej się stara, tym dłużej odsuwany jest na bok. Musi w tej grupie być paru lokalnych biznesmenów, gdyż to oni wypracowują zysk i nadają ton. Jak na przykład wspomniany już przeze mnie Król Karkówki z Kartuz. Te dolne elity są nieliczne. O to właśnie chodzi. Tak ma być, bo dwóch, trzech jest w stanie rzucać światło na swój teren, a jak by było za dużo to istnieje niebezpieczeństwo tworzenia się chaosu i rozbisurmanienia się ludu.
Za to wkoło jest całe mnóstwo aspirantów przebierających nogami i usłużnych, którzy, za uścisk lub poczęstowanie jakimś nienormalnym świństwem (whisky, koniak, cierpkie, czerwone wino, kto to widział? słodkie przecież o niebo lepsze!), podejmują się czynienia drobnych uprzejmości.
Najważniejsze natomiast jest to, że przynajmniej jeden z tej grupy (to sytuacja optymalna) ma, jak to w układzie hierarchicznym, zaczepienie, kontakt z kimś z neo-elity wyższego szczebla. Im wyższego, tym lepiej. Bardzo dobrze, gdy wojewódzkiego, a równie dobrze, gdy centralnego. Jest to warunek obowiązkowy.

Szczebel wyżej jest podobnie. Niekoniecznie więcej pieniędzy, ale więcej władzy. Styl jest też nieco inny. Na tym poziomie zaczynają dominować poważne zawody: prawnicy, których kancelarie obsługują, banki i biznesmenów, bankowcy, którzy decydują, czy dać zarobić kancelariom i biznesmenom i biznesmeni, którzy dają z kolei zarobić kancelariom i bankom. Dla kolorytu jest jakiś niemłody pisarz z mądrą twarzą, lub choćby z piękną siwą brodą, jak na przykład pan Chwin z Gdańska. Jest paru dziennikarzy i dziennikarek, którzy ładnie potrafią opisać i zaprezentować swoją neo-elitę i ogólnie stwarzają odpowiedni, miły i ciepły klimat. Tutaj już możemy mówić o grupie kilkudziesięciu osób. Oczywiście, wszyscy razem dobrze się znają, razem bywają, są na ty, (ale nie przed kamerami) i mają wspólne upodobania.
A politycy? Z nimi to raczej różnie. Częściej nie są stałymi członkami elit (wiadomo – wybory); często dostają pozycję leszczy, ci z ambicjami robią za aspirantów, którym czasami starszyzna pozwala ogrzać się przy ognisku. Chyba, że taki polityk jest jednocześnie biznesmenem i na przykład eksportuje najlepsze na świecie gęsie pierze do Chin.
I tak krok po kroku idziemy do góry, aż dochodzimy do stolicy. I tutaj role się nieco odwracają. Prym w neo-elitach zaczynają wodzić politycy, urzędnicy wysokiego szczebla, oraz dziennikarze pewnych, wybranych tytułów prasowych i stacji telewizyjnych.
I po raz pierwszy celebryci. Ich istnienie na niższym szczeblu jest tylko etapem przejściowym i nie ma sensu, oprócz spotykania się w klubie na Monciaku w Sopocie, (w którym nie powinna bywać, wg. mnie pani Marta Kaczyńska, lecz niestety stryj nie wie, więc bywa).
Jedynym chyba wyjątkiem w tej grupie jest Kuba Wojewódzki, który aspiruje do bycia celebrytą krajowym, a jest tylko powiatowym (taki dziwny paradoks).

Centralna neo-elita rulez!
Wyciąć kawałek lasku pod kolejkę linową? Ależ proszę! Wybudować ekskluzywne osiedle w jedynej w Europie, tak dziewiczej puszczy? Ależ proszę! Kupować latające barachło o nazwie Embrayer? Oczywiście! Proszę bardzo. Zrujnować poetę, typa jednego, który, cham jeden, nas wyzywa, a w dodatku ma, bezczelny, dobre pióro i poklask motłochu? Nie ma sprawy!

Zrobić i załatwić można wszystko. Pod jednym warunkiem – tylko dla siebie i swoich ludzi.
Dla narodu? Dla Polski? Jaja sobie robicie?! To nie ma sensu i co ja z tego będę miał?
Krótko na koniec: neo-elita nie jest prawdziwą elitą narodu. Wszystko, co robi, robi tylko we własnym interesie. Owszem, starają się narzucać styl, kreować trendy, decydować, o czym się mówi, co się czyta i co ogląda. Lecz dodam raz jeszcze – tylko i wyłącznie we własnym interesie.

Naród generalnie im przeszkadza i mają go w dupie.

.
 [1]   http://monsieurb.neon24.pl/post/134680,budyn-chce-zapladniac
[2]   http://sopot.naszemiasto.pl/artykul/radny-andrzej-kaluzny-wyrzucony-z-kola-radnych-pis-sopot,3313017,art,t,id,tm.html
[3]   https://oko.press/kaskow-tyle-energi-ze-zarobi-15-mln-rocznie

.

czwartek, 27 października 2016

Czy szykowany był (jest) w Polsce zamach stanu?


Opublikowano: 27.10.2016

Czy szykowany był (jest) w Polsce zamach stanu?


– To skandal! – pienią się zagraniczni mocodawcy. PiS-u już od dawna miało nie być.
Ten wrzód na dupie światowego porządku miał już zniknąć w roku 2010. Misternie przygotowany i przeprowadzony plan likwidacji prawicowej elity nie powiódł się do końca, bo, jak zwykle nieprzewidywalny , mózg i operator opozycji, nie wsiadł do samolotu do Smoleńska. Przez to zamach nie był pełnym sukcesem.
katastrofa smolenska - ciala ofiar
Jak pisze i o czym najprawdopodobniej wiedzą wszystkie poważne tajne służby świata, jako realizatora zamachu wybrano specjalną rosyjską jednostkę wojskową pod dowództwem generała Jurija Desinowa. Zleceniodawcą miałby być bardzo wysoko postawiony polski polityk T (?!). Nie sądzę, by on był zleceniodawcą. On tylko przekazał kontrakt swojemu rosyjskiemu odpowiednikowi. [1]
Zleceniodawca, lub raczej zleceniodawcy stoją znacznie wyżej w hierarchii światowego porządku.
Myśląc strategicznie, co dzisiaj, po sześciu latach widzimy, mieli rację i zdecydowali, że trzeba skutecznie wyeliminować silną, polską partię konserwatywną, której polityka zagraża ustalonemu porządkowi w całej Europie.
Podczas gdy z węgierskim Fideszem, partią Orbana można sobie dać radę, to polski PiS, partia kraju znacznie większego i strategicznie ważniejszego, mogła poważnie narozrabiać. Dlatego właśnie zdecydowano się ją zniszczyć. I słusznie założono, że jak zabraknie braci Kaczyńskich, to Prawo i Sprawiedliwość umrze śmiercią naturalną. Niedobitki, jak np. Mariusza Kamińskiego, zamknie się w więzieniu (jak pamiętamy, otrzymał on już wyrok trzech lat bezwzględnego więzienia), a Antoniego Macierewicza będzie można, po silnej akcji medialnej, zamknąć w szpitalu psychiatrycznym. Tylko, jak wspomniałem, głupi przypadek – chora matka – i Jarosław nie leci samolotem. Projekt „Smoleńsk” nie powiódł się do końca. Nie udało się PiSu zlikwidować w roku 2010.
Wbrew licznym, popularnym opiniom o prawości i łagodności świata cywilizacji łacińskiej, załatwianie spraw przy pomocy mordu politycznego jest nie takie rzadkie. Śmierci generała Sikorskiego, premiera polskiego rządu, do dzisiaj nie wyjaśniono. Lecz wiemy na pewno, że był solą w oku polityki Churchilla i Stalina. też przeszkadzał wielu ośrodkom. Nawet własnemu FBI. Zastrzelono go w biały dzień i jak to się zazwyczaj tłumaczy, zrobił to szaleniec. Strzelano do prezydenta Francji  Charlesa de Gaulle’a, bo nienawidzili go generałowie z OAS.
A na dodatek Rosjanie mieli już plan katastrofy smoleńskiej przetestowany. W roku 1986 samolot TU134 z prezydentem Mozambiku Samora Machelem na pokładzie rozbił się w RPA. Oprócz tego, że wówczas 9 osób przeżyło. Analogii do Smoleńska jest aż zanadto… [3]

Komorowski wróci?

Podobno były prezydent Bronisław Komorowski, znany m.in. z tego, ze czasem chlapnie jęzorem, po przegranych wyborach, w czasie wyprowadzki powiedział: – Ja tu jeszcze wrócę. Znając jego profetyczne zdolności, które udowodnił grubo przed Zamachem Smoleńskim, gdy powiedział: – A może prezydent gdzieś poleci? – (to o śp. Lechu Kaczyńskim), trzeba te słowa buty i goryczy, mieć na uwadze.

PiS u władzy

Dokładnie rok temu PiS przejął władzę. Najpierw zdobył fotel prezydencki dla Andrzeja Dudy, o którym jeszcze pół roku wcześniej nikt nie słyszał. Następnie PiS ze sporym łutem szczęścia (SLD nie weszło do Sejmu) wygrał wybory w stopniu pozwalającym mu na samodzielne rządy. Praktycznie natychmiast rozpoczęła się wojna podjazdowa z władzą. Opozycja ogłosiła się opozycją totalną, co oznacza całkowity sprzeciw na wszystkie działania władzy. Czyli, cokolwiek PiS robi, jest złe. Niemalże natychmiast ogłoszono, że walka z władzą będzie się toczyć na ulicach i za granicą kraju, w instytucjach unijnych i międzynarodowych.
Ten jawnie ogłoszony scenariusz przemilczał, że najsilniejsza walka będzie się toczyć w zakresie informacji i propagandy. Chodzi w niej o to, by wśród obywateli wywołać odczucie tymczasowości obecnej władzy, jej nieudolności i najważniejsze – konieczności jej jak najszybciej zmiany.
W tę akcję zaangażowane silnie są tzw. „media głównego nurtu”, międzynarodowe instytucje w całości opanowane przez lewaków i neoliberałów ( – miliarder, kryptokomunista, sfiksowany na Nowym Porządku Świata jest głównym sponsorem Fundacji Helsińskiej), opanowane przez dzisiejszą opozycję samorządy terytorialne, oraz ciągle liczne niedobitki komunistów, ubeków i ich rodzin, uprawiający propagandę szeptaną. Silna armia, prawda?
A na przeciwko tylko legalnie wybrana władza i uczciwi, niezamieszani w korupcyjne układy obywatele.
Czy wszystko to jest przygotowaniem do zamachu stanu? Można by takie supozycje uznać za śmieszne brednie, gdyby… no właśnie. Oprócz przytoczonej uwagi ex-prezydenta, pewien pułkownik, Adam Mazguła, który twierdzi, że reprezentuje opinię żołnierzy tak to odpowiedział na pytanie dziennikarza antyrządowego portalu Tomasza Lisa:
wielu przeciwników obecnej władzy marzy, by to wojsko stanęło w obronie konstytucji, na straży której stać przysięgał każdy żołnierz. To realny w Polsce scenariusz?„.
Mazguła unikał odpowiedzi wprost, ale:
To się może kiedyś zdarzyć… Jednak na pewno nie w tej chwili. Musimy pamiętać, że tzw. „dobra zmiana” jest niestety wyborem podjętym demokratycznie. I to całkiem niedawno. W związku z tym, wojsko nie może występować przeciwko demokratycznie wybranym władzom. Na razie pozostaje więc czekać”.”  [2]
Czyli czekać, knuć, przygotowywać się, aż przyjdzie odpowiedni moment.

Usunąć prezydenta

Znamy już rozpracowywane na wypadek przejęcia władzy przez PiS scenariusze. Jeden z nich zakładał, przy aktywnym udziale Trybunału Konstytucyjnego, uznanie prezydenta za niezdolnego do działania i usunięcie go ze stanowiska. Następnie unieważnienie wyborów parlamentarnych i automatyczne przywrócenie poprzedniej władzy z Ewą Kopacz, jako premier.
Te działania były szczegółowo przygotowywane przez prawników i nie ma najmniejszych wątpliwości, że ,jako zgodne z Konstytucją, byłyby „zaklepane” (i to z oklaskami) przez instytucje Unii Europejskiej, wyjaśnione i zaaprobowane przez Komisję Wenecką, a po tym nawet przez ONZ. Prezydent Barack Obama lub Hillary Clinton przyglądaliby się temu z łagodnym pobłażaniem.
Jednakże, za przeciwników mamy niezbyt rozgarniętych nieudaczników, jak Petru, Schetyna, Kopacz, czy Dukaczewski, albo bufonów, jak Rzepliński i Wałęsa, więc więcej było krzyków, szeptania i kłótni, niż jakiegokolwiek efektu.

A wojsko?

Tutaj pewne zagrożenie niewątpliwie było. Praktycznie cała generalicja, w tym niewątpliwie ta, po moskiewskich akademiach, oraz lwia część służb specjalnych, to jawni i niejawni wrogowie Jarosława Kaczyńskiego, a przede wszystkim, Antoniego Macierewicza.
Zrozumiałe wówczas stają się działania ministra obrony narodowej w pierwszym roku rządów. To co wyglądało na chaos i miotanie się, dymisje i roszady personalne, były w rzeczywistości ciężką i bezwzględną walką na opanowanie armii, sztabu i niedopuszczenie do puczu. Należało się pozbyć natychmiast prawdopodobnych agentów obcych mocarstw. Zweryfikować lojalność młodych pułkowników i poobsadzać nimi newralgiczne stanowiska.
To był zapewne kawał ciężkiej roboty, o której może dowiemy się za jakiś czas, gdy będzie spokojniej i bezpieczniej. Dzisiaj tylko wiemy, że skala nieprawidłowości, nieudolności, korupcji i zwykłego złodziejstwa, w wojsku i jego otoczeniu (zakłady zbrojeniowe, akademie wojskowe, mienie wojskowe, itp) były ogromne. Może jeszcze nie wszystko oczyszczono, ale Macierewiczowi udało się zatrzymać dalszą destrukcję.
Jednocześnie również wiadomo, że różne nastroje po przejęciu władzy były w policji, która też dysponuje skuteczną siłą. Na tym polu działał ostro minister Błaszczak i chyba w końcu, po wielu kłopotach, zdołał opanować sytuację.

Scenariusz działań

Taki zamach stanu, gdyby PIS byłby nieostrożny i lekkomyślny, mógłby być szybką, jednodniową imprezą, bez jednego wystrzału. W dniu obrad Sejmu i rządu, przygotowane wojskowo – policyjne jednostki specjalne pod dowództwem oficerów z grupy antypisu, błyskawicznie opanowałyby budynki rządowe i sejmowe, internując posłów, ministrów i rząd. Pewne doświadczenie w internowaniu już mamy od stanu wojennego.
W tym samym czasie inny oddział opanowuje siedziby TVP i Polskiego Radia i albo po prostu przerywa nadawanie, albo, co bardziej prawdopodobne, wymienia redakcje na swoich ludzi takich, jak Lis, Kraśko, Żakowski et consortes. Pracujący naród może dopiero wieczorem zorientowałby się, że coś jest nie tak.
Tymczasem w terenie, samorządy, jak wiemy, w większości opanowane przez ludzi PO i PSL, wszyscy wojewodowie, prezydenci miast, burmistrzowie, wójtowie, sołtysi, w oparciu o lokalne, powiązane z nimi siły, czy to policyjne, czy straży miejskiej, a nawet agencji ochroniarskiej, przejmują władzę.
Trudne? Nie wydaje mi się.
Kto powie, że takie plany są absurdem i nie rodzą się w rozpalonych głowach tych, którzy wraz z przejęciem władzy przez „dobrą zmianę” utracili olbrzymie korzyści? Dlaczego dziennikarz Lisa rozmawia o tym z wybitnie antypisowskim pułkownikiem Wojska Polskiego? Dlaczego nagle przywódca totalnej opozycji jednoczy się z Lechem Wałęsą, który ma ciągle wielkie wpływy w tajnych służbach, nie tylko polskich, a dla patriotów jest symbolem hańby i zdrady?
Mądry człowiek gra tylko w te gry, w które wygrywa. Jarosław Kaczyński jest mądrym człowiekiem. W 2006 zablefował i przegrał. W rezultacie dostaliśmy dziesięć straconych lat. Wątpię, by ponownie popełnił duży błąd.
Odebranie władzy nie przyjdzie przeciwnikom już tak łatwo. Jeśli władza będzie natychmiast korygowała swoje błędy, dzisiaj głównie w komunikacji społecznej, to ma autentyczne szanse utrzymać się kilkanaście lat u władzy. Nawet jeśli nie sam PIS, to jego następcy kontynuujący „dobrą zmianę”.

środa, 26 października 2016

Samoupodlanie kobiet. „Kiedy powrócą kobiety z klasą?”

W drugiej części programu Adriana Klarenbacha „” ujawniła się kolejna Agata. To bardzo fajne imię, które niestety nie ma szczęścia do osób publicznych. Co Agata na wizji, tym gorsza.
demonstracja-aborcja-2
Rzeczona pani we wczorajszym programie była taka, że wzbudziła we mnie jak najgorsze emocje. Ich konkluzją była myśl, że gdyby jakoś została moją żoną, to już pierwszego dnia małżeństwa bym ją udusił, a potem spokojnie odpoczywałbym w zakładzie penitencjarnym. Ta pani Agata, po chwilowym wysłuchaniu, przywołuje wizje najgorszych żmij, skorpionów, a nawet znanej dzieciom pajęczycy Tekli.

Wulgarne, agresywne dziewczyny

Młodzież i brać internetowa nazywa to samozaoraniem. Tego właśnie dokonały uczestniczki, jak to ładnie określiła Agata z doktoratem z filozofii (sic!), drugiej rundy czarnego marszu. Zszokowany redaktor Klarenbach usiłował się dowiedzieć na ile rund zakontraktowany jest ten mecz, na dziesięć, czy na dwanaście, lecz odpowiedzi nie uzyskał.
Obrazki z tej drugiej rundy czarnego marszu rozesłałem przyjaciołom w Dani, Norwegii i Szkocji. Zrobiłem tak dlatego, bo nie dowierzałem własnemu uczuciu wstrętu i zawstydzenia. Może ze mną jest coś nie tak, może jestem nieświadomym mizoginem. Lecz nie, odpowiedzi, które nadeszły z zagranicy potwierdziły, że moje odczucia są słuszne. Znajome Dunki, Norweżki, czy Szkotki, zapewniam, że to kobiety wyzwolone i nowoczesne, z tytułami i bez, były zażenowane tym, co zobaczyły. Przekonywały, że w ich środowiskach podobne zachowania są niemożliwe. To w ich komentarzach padło słowo upodlenie (debasement, fornedrelse). Mówiły też o godności i dumie.
Oczywiście kobiety uczestniczą w ulicznych protestach na całym świecie. Ba, same je organizują. Jednakże nigdy nie widziałem, żeby wówczas rezygnowały ze swojej kobiecości, że swojego wdzięku i delikatności.
Co to oznacza? Ni mniej, ni więcej, że ciągle jesteśmy w dużej mierze społeczeństwem aspirującym.
Aspirującym do pełnej kultury i do wzorców dojrzałej cywilizacji. Istniejące braki w wychowaniu i wykształceniu, w dużej mierze spowodowane zapaścią edukacyjną, dokonaną przez ministra Handkego, a potem przez panie i Kluzik-Rostkowską. Wyhodowano nam, w tej nieszczęsnej „gimbazie”, o którą nadal lewacy z panem Broniarzem walczą, wulgarne, agresywne dziewczyny, jak pokazywały media, bijące się między sobą i terroryzujące słabsze koleżanki. Dziewczyny klnące gorzej od chłopców. Biedne, zagubione dziewczyny.

Panie od Ryszarda Petru

Popatrzmy na panie, które otaczają Ryszarda Petru. Jego prominentne działaczki. Posłuchajmy, jak one mówią. Jak nieustannie kaleczą mowę ojczystą. Choć właściwie one już nie mówią, tylko bez przerwy krzyczą. Kulturalna rozmowa z nimi jest absolutnie niemożliwa. Wymiana poglądów również. Odnosi się wrażenie, że to zaprogramowane roboty, które muszą wygłosić zaprogramowaną kwestię, słowa, które ktoś im włożył w usta, a których do końca nie rozumieją. Nie słuchają oponentów i nie uczestniczą rozumnie w dyskusji, bo jedyne, co mają do powiedzenia, to formułki, które im podpowiedziano.
Identycznie jest z uczestniczkami marszów, które wielokrotnie pytane przez reporterów, powtarzają zużyte lewackie slogany, kompletnie bez jakiegokolwiek rozumowania. Taki owczy pęd.
No dobrze, zostawmy prawdziwe treści i powody protestu. To rzeczywiście temat do poważnej i uczciwej dyskusji. Lecz forma, obraz protestu, kompletnie deprecjonuje zamierzone cele.
Ktoś, jakiś durny specjalista od wizerunku i manipulacji, typowy lewacki „menago”, w spodniach rurkach, z krokiem na wysokości kolan i oczywiście z tęgą brodą, oraz kitką szoguna, przekonał organizatorki, że najlepszym środkiem wyrazu będzie happening. A właściwie to wygłupianie się i szokowanie, bo prawdziwy happening jest wydarzeniem artystycznym z dramaturgią i logiczną narracją.
Tak zmotywowane bidule, stare i młode, ubierają się na czarno, jak chłopki na Sycylii, albo muzułmanki w Jemenie, niektóre zakładają papierowe torby na głowy, inne malują różne znaki na twarzy, przynoszą z domu, jako dziwne symbole, druciane wieszaki na ubrania, albo zepsute parasolki i stoją w grupkach, krzyczą, gdy dyrygent podniesie batutę, lub skaczą, gdy baletmistrz da znak. Wszystkie przecież kiedyś chciały być aktorkami. I wszystkie marzą nadal o sukcesie w Tańcu z Gwiazdami i wszystkie przecież mają talent.

Słowotok

Tak, mają talent, więc go trzeba zaprezentować. Lecz, jako że nie mają kultury i wykształconej przyzwoitości to wychodzi z tego słowotok – macica, wagina, kurwa, cipa, broszka, lub bardziej złożone „odpierdolcie się od naszych macic”, albo „rząd taki gibki, że wchodzi nam w cipki” [autentyczne – te i wiele bardziej wulgarnych można zobaczyć wchodząc na grafikę google – hasła czarnego marszu].
A żeby było weselej, one same tak się zachowując i demonstrując ten marny kabaret, twierdzą, że walczą z mową nienawiści.
Chyba wszyscy pamiętamy takie ruskie trio skandalistek „”. Napomknę tutaj, że pussy już dawno przestało oznaczać kotka, a jest określeniem damskich genitaliów, bliskoznacznym do wulgarnego słowa cipka, które tak bardzo lubią uczestniczki marszów. Czyli mamy ruski „Bunt Cipek”. Te pseudo-punkowe dziewczyny kochały się obnażać i najlepiej w kościele na ołtarzu. To jest właśnie feminizm a’la post-komunistyczny ciemnogród (my kulurnyj narod).
Przekonany jestem, że dla uczestniczek czarnych marszów rosyjskie skandalistki stanowią wzór i źródło podziwu. To ten sam kod kulturowy, te same marzenia aspirantek, by zademonstrować swoją europejskość, a nawet światowość. Smutne sny zaściankowego kopciuszka, że może w końcu królewicz ją zauważy. A królewiczem dzisiaj jest szklane oko kamery, może Polsatu, może TVN, a najlepiej BBC lub CNN.

Młodzi, Wykształceni z Dużych Miast

Parady Równości, Owsiakowy Woodstock, Tęczowe Imprezy, a teraz Czarne Marsze, to jeden, ten sam ciąg zjawiska, który parę lat temu nazwaliśmy MWzDM – Młodzi, Wykształceni z Dużych Miast.
Ludzie, którzy w poszukiwaniu lepszego życia, nie mając wzorców i zasad, wpadli w świat blichtru, wpadli w łapy „spedalonych” manipulatorów, którzy dają im namiastkę, ersatz, Paryża, Londynu, czy Nowego Jorku.
W tej jakże prowincjonalnej Warszawie posadzi się plastikową palmę i zbuduje się sztuczną tęczę i będzie cool. Wielki świat.
MWzDM są niesłychanie podatni na złe wpływy. Jak widzą, że taka Kora, Chylińska, czy Peszek kurwują publicznie, to sami zaczynają mówić brzydko.
Nigdy jeszcze, jak sięgam pamięcią, młodzi ludzie, szczególnie kobiety nie mówiły tak brzydko – fatalna polszczyzna, fatalna wymowa, ograniczony zasób słów i paskudna wulgarność. I ta podatność na manipulację. Hej dziewczyny! Biegamy! Hej! Ubieramy się na czarno i blokujemy metra w całej Polsce (autentyczne).
Kiedy znowu powrócą ? Niech nawet zapanuje matriarchat, lecz niech one będą kobiece, z wdziękiem, pogodą i subtelnością.
Życzę wszystkim paniom, tym normalnie kolorowym i tym czarnym, by się opamiętały i stały się takie jak to widział Julian Tuwim:
A że Pan Bóg ją stworzył, a szatan opętał,
Jest więc odtąd na wieki i grzeszna i święta,
Zdradliwa i wierna, i dobra i zła,
I rozkosz i rozpacz, i uśmiech i łza…
I anioł i demon, i upiór i cud,
I szczyt nad chmurami, i przepaść bez dna.

sobota, 22 października 2016

UWAGA na nowe akumulatory!


Pogadajmy sobie ponownie o motoryzacji.
Nie tak dawno ostrzegałem przed bezsensownym zakupem auta hybrydowego. Oczywiście natychmiast zwolennicy postępu za każdą cenę, nie zostawili na mnie suchej nitki. Powtórzę tylko – wolna wola. Każdy może być nierozsądny. Po to jest demokracja.


Dzisiaj piszę nie o samochodzie, czy nawet generacji samochodów, tylko o ważnym elemencie każdego auta, który właśnie w tych nowoczesnych, może nam sprawiać pewien kłopot. I jeśli kiedyś był stosunkowo tani, to obecnie jest dość drogi.
To akumulator, powszechnie poza Polską nazywany baterią.

Jestem już tak stary, że z wczesnego dzieciństwa pamiętam samochody, które akumulatorów w ogóle nie miały. Miały, za to korbę, którą się wkładało do takiej specjalnej dziurki z przodu pod chłodnicą i energicznie obracało się nią do momentu, aż silnik się uruchomił, na co mówiło się – zaskoczył. Trzeba było uważać na palce, konkretnie na kciuk, bo jak zaskoczył, to korba potrafiła potężnie walnąć i źle złapana, kciuk wybić.
Czasami, głównie zimą, to kręcenie korbą, to była długa katorga.

No i potem już wszędzie nastały akumulatory. Jak wiemy, ich głównym zadaniem jest uruchomienie silnika. Robi się to poprzez dostarczenie dużego prądu z naszego 12 woltowego akumulatora do niewielkiego silniczka elektrycznego, który zębatką obraca nasz silnik spalinowy, aż ten zaskoczy.
Oczywiście, akumulator dostarcza prąd też do innych urządzeń. Na początku były to tylko światła, potem też radio, a obecnie jest mnóstwo tak zwanych odbiorników.

Kilkadziesiąt lat mieliśmy spokój z tym elementem. Zawsze, do dzisiaj, jest to akumulator kwasowy. Jeszcze nie tak dawno trzeba było skrupulatnie o niego dbać: sprawdzać poziom elektrolitu, dolewać wodę destylowaną i od czasu do czasu ładować w warsztacie. Tym właśnie skomplikowanym zadaniem zajmował się w stoczni nasz noblista Lech Wałęsa.
Od kilkunastu lat akumulatory stały się bezobsługowe i jedyne, co nam pozostało, to co 3 – 4 lata wymieniać je na nowe. Cena była i nadal jest przyzwoita, w okolicach 200 – 300 złotych.
Taki postęp w tej dziedzinie nieco nas rozleniwił.
Gdy miałeś względnie porządny samochód, to rutynowa obsługa sprowadzała się do rokrocznych wymian oleju smarownego, filtrów i rzadziej klocków hamulcowych i opon. To wszystko. Czyli niewiele.

Czas idzie na przód i do motoryzacji wkroczyła elektronika i komputery. Już tylko w najtańszych i wybitnie prymitywnych autach nie ma tego morza elektrycznych i elektronicznych gadźetów.
I co umyka często naszej uwadze – nasz samochód nawet, jak sobie spokojnie stoi w garażu, to cały czas zużywa prąd. Różne alarmy i jego czujniki ciągle pracują. Zasilany też być musi komputer pokładowy – dziś nieodzowna część naszego auta.

Zmusiło to producentów samochodów do opracowania całkiem nowych akumulatorów. Takich, które zdołają podołać trudom skomputeryzowanej współczesności.

Może tego nie wiesz, bo sprzedawca nie powiedział, ale nie masz już klasycznego, bezobsługowego akumulatora kwasowego 12V i odpowiedniej, co do wielkości pojemności w Ah (ampero-godzinach).

W przeważającej liczbie aut masz teraz znacznie nowocześniejszy akumulator AGM. Nadal kwasowy, lecz zmodernizowany, o lepszych znacznie parametrach.
Literki AGM oznaczają – Absorbent Glass Mat, czyli akumulatory z absorbującymi włóknami szklanej maty.
Co na tym zyskamy?
Generalnie, akumulatory AGM są znacznie lżejsze, więc możemy mieć w standardowych rozmiarach baterię o większej pojemności. Ponad to, ładują się pięć razy szybciej od klasycznych.
Mają też inne zalety, które tutaj są nieistotne.

Jeżeli jest tak dobrze, to po co ja tutaj przed nimi ostrzegam?
Ano dlatego, że najprawdopodobniej twoje auto jest wykorzystywane jako auto miejskie, czyli poruszasz się na stosunkowo krótkich dystansach i to raczej nie na wysokich obrotach.
Także, najprawdopodobniej jest ono wyposażone w modną obecnie funkcję Start – Stop. Czyli podjeżdżasz pod czerwone światła, wrzucasz luz, puszczasz sprzęgło i silnik staje. A jak światła zmieniają się na zielone, to wystarczy tylko nacisnąć sprzęgło i silnik ponownie, automatyczne ruszy.
Czyli na stosunkowo krótkiej trasie możesz mieć nawet kilkanaście wyłączeń  i rozruchów silnika. To na prawdę żre dużo prądu.
A na dodatek słuchasz głośno radia, działa GPS, działa klimatyzacja, podgrzewasz fotele, bo jesień zimna, więc i wycieraczki pracują nieustannie. A setka czujników współpracująca z komputerem nieustannie sprawdza sytuację na drodze, parametry silnika i układów pomocniczych, a nawet ciśnienie w oponach. No i oczywiście, cały czas, jak jedziesz, masz włączone światła, choćby to były tylko LEDowe, dzienne.

W rezultacie to spowoduje, że gdzieś po dwóch latach eksploatacji twojego nowego auta, jak to się popularnie mówi – elektronika zacznie szwankować.
Nagle system Start – Stop przestaje działać, a ty masz na komputerze komunikat, że jest on niedostępny. A to nagle twój piękny, siedmio, albo dziewięcio-calowy ekran, jak to się brzydko określa – zdechnie. Nie masz już radia, łączności z telefonem i GPSu. I tak dalej.
Jeździsz więc po warsztatach, autoryzowanych oczywiście i zgłaszasz po kolei awarie poszczególnych systemów.
W dziewięćdziesięciu procentach przypadków, wspaniali majstrowie podłączą twoje auto do komputera, zdiagnozują, a komputer nie wykryje żadnyc usterek. Zadowolony odbierzesz samochód, a on nadal zachowuje się niewłaściwie.

Bywa tak, że gdy drążysz temat i stajesz się dla twojego samochodowego dilera upierdliwy, to w końcu zbada ci akumulator, Możesz się wówczas spodziewać informacji, ze twoja bateria jest niedoładowana i generalnie już kiepska i proponują ci jej wymianę.
Tak było ze mną w pewnej stacji z moim małym, miejskim samochodzikiem.
Pan fachowiec autorytatywnie stwierdził, że akumulator nie daje się ładować, jest do wymiany. Zaproponował mi nowy, producenta, za 1140 złotych.
Gdybym nie był elektronikiem i elektrykiem, lecz np. historykiem, lub socjologiem, jak większość ludzi we władzach, czy mediach, lub gdybym nawet był moją żoną, to pewnie bym dokonał bezsensownej wymiany akumulatora.
Lecz znam temat, więc wiem, że prawda jest taka:
- Dokładnie identyczny akumulator (w tym wypadku bardzo dobry, firmy Varta), kosztuje w sklepie tylko 640 zł. To też drogo, choć połowa tego, co w serwisie;
- Kupując w sklepie otrzymujesz 3 lata gwarancji na akumulator, a w serwisie, nie wiadomo dlaczego, jest tylko jeden rok gwarancji na to;
- A po trzecie i najważniejsze, co to znaczy, że nie przyjmuje ładowania? Właśnie akumulatory AGM mają taką zaletę, że świetnie się ładują, nawet głęboko rozładowane.

Wniosek – czy to z niewiedzy, czy to z pazerności chcieli mnie w serwisie perfidnie orżnąć i wpędzić w niepotrzebne koszta.

Cóż więc należy robić z samochodem, gdy zaczynają się kłopoty z akumulatorem AGM (zalecam to nawet zanim zaczną się kłopoty)?

Jeżeli masz autentycznie zaufany warsztat samochodowy, a w nim fachowców, którzy dokładnie znają różnicę w ładowaniu klasycznych akumulatorów i tych AGM, to odstawiaj samochód dwa, trzy razy do roku by ci go podładowali. Proces zazwyczaj trwa około ośmiu godzin.

Jednakże ja zalecam, zamiast pozostawiać auto na pół dnia w warsztacie, kupić sobie, a w internecie jest tego mnóstwo, specjalną ładowarkę do twojego akumulatora. Pamiętaj, że ma być to dla AGM (często są wielofunkcyjne, co jest OK) i z prądem ładowania odpowiednim dla wielkości (Ah).
To obecnie koszt 100 – 200 złotych i masz to na lata.
Wieczorem, w garażu otwierasz maskę twego auta, albo miejsce, gdzie jest akumulator, podłączasz dwa kabelki ładowarki i idziesz spać. Nowoczesne urządzenie w automatycznym cyklu wykona swoje zadanie bezobsługowo.
Takie ładowanie możesz przeprowadzić tyle razy ile chcesz, lecz nie będzie potrzeby ładowania więcej, niż parę razy do roku.
Pamiętaj – akumulator AGM ma zazwyczaj żywotność pięć lat. A i siedem pociągnie. Nie daj sobie w warsztacie wcisnąć wcześniejszej wymiany. Jeżeli nie miałeś katastrofy, to akumulator jest zazwyczaj dobry.

Na koniec, jako poradę dobrego wujka podam, że jeżeli macie wspólnotę, lub grupę fajnych sąsiadów, to taką ładowarkę można kupić na spółkę. A i tak większość czasu przeleży ona na półce. Razem z naszą wiertarką, śrubokrętami i kluczami i setką narzędzi, które nieopatrznie zakupiliśmy i używamy może raz do roku.


UWAGA! Akumulator AGM to nie to samo, co akumulator żelowy. Inne parametry i inna obsługa. Lecz tu nie ma potrzeby omawiać.

.

niedziela, 16 października 2016

Kierunki działań opozycji wobec nachalnej upierdliwości PISu


 
Felieton niedzielny

Dlaczego nie biją po mordzie?! Tak nie można! Wystawiamy się na różne sposoby, a oni złośliwie i okrutnie, właśnie teraz udają łagodne baranki.
Nawpieprzali się jakiegoś haszyszu, khatu, czy innej maryśki i zwisa im nasza, tak ciężko wypracowana prowokacja?

Towarzysze z lewej i prawej powiedzieli, że nie wytrzymają. Że w końcu ich rozwścieczymy do tego stopnia, a Prezes i Joachim to raptusy, że przywalą i to tak, że nasze kopanie po twarzach, czy gumowe kulki, to będzie sauna i jakuzzi.

Patrzcie – podstawiliśmy im Mateusza. Klasyczna ofiara. Ma wszystko to, czego nienawidzą: chodzi w czerwonych spodniach, ma kitę, za którą można go przytrzymać w akcie wymierzania sprawiedliwości, kolczyki, gotowe by je zerwać i rozkrwawić uszy; a jakby jeszcze ściągnęli spodnie, to dopiero mieli by używanie i oczy by im wyszły na wierzch.

Podsyłamy im najgorsze jędze i czarownice. Nawet w sejmie. Gdy zablokowały komisję, to pewni byliśmy, że zaraz straż zawołają. A oni, chamy okrutne, nic! Wyszli sobie, wrócili i pułapkę odrzucili.

Na demonstracjach wywlekamy coraz bardziej ordynarne hasła na transparentach. A oni mają tylko z tego ubaw w internecie.
Poszliśmy nawet pod dom Kaczora, by go upokorzyć tak samo ja to robili z wielkim, biednym Generałem.Ponownie nici z tego. Nawet na znudzonych wyglądali.
Już wkrótce nasza wybitna artystka plastyk skończy naturalnej wielkości, czyli hańbiąco małą kukłę Prezesa, którą poniesiemy zawieszoną na sznurku, a na końcu spalimy, w specjalnie wybranym do tego miejscu. Wiecie gdzie, przecież.
Jeżeli to ich nie ruszy, to już nie wiem co jeszcze wykombinować. Ostapowicz, "Misio" Kamiński, Palikot oraz oczywiście Poniedziałek, Środa i Piątek nie mają już nowych pomysłów. Także przyjaciele z Berlina i Moskwy.

Lis się nie sprawdził; Kraśko nie działa. Uruchamiamy Durczoka. Olejnik i Pohanke tylko się bezproduktywnie starzeją. Wielowieyska nie ma siły rażenia naszej świętej pamięci Janinki Paradowskiej, a głupiutka Eliza zaraz spanikowała, gdy powiedzieli, że znają jej adres.

Walka opozycyjna, na dodatek totalna, bez mordobicia, to jak wodociągi bez wody. Tyle im dajemy pretekstów,a – oni nie chcą użyć siły!
Wrednie i po chamsku olewają nas. Lekceważą. Ba – śmieją się otwarcie. Tego się nie da dłużej wytrzymać.
A obiecano nam, że już po wakacjach pękną i ruszą. A oni ruszają, jak Ruskie w czasach Solidarności.
Ileż można się w końcu wygłupiać? Nieistotne, że ludzie mają nas za kretynów, bo prawdopodobnie zawsze nas za nich mieli, ale koledzy z zagranicy coraz bardziej się niecierpliwią, mówią, że jesteśmy nieskuteczni i grożą, że obetną kasę. A bez kasy to ilu nas wyjdzie na demonstrację, czy pikietę? Kilku? Kilkudziesięciu?

Ostatnia szansa – musimy się prawdziwie sprężyć i solidnie przygotować na jedenastego listopada. Już nasza Hania zadba byśmy jakoś na siebie wpadli.
Fakt, u nas naród niestety lekko strachliwy i dbający bardzo o ubiór, fryzurę, czy makijaż. Sam z siebie nie zaatakuje. Chuligani natomiast żądają takich stawek, że by nas zrujnowali. Numer z niemiecką antifą już nie do powtórzenia, bo te pisowskie psy zgarną ich już na granicy, albo na Okęciu i Modlinie, jakby przylecieli czarterem.
Basia Nowacka proponuje, żebyśmy wszyscy pokazywali im język, to się wściekną. Lecz Zandberg szybko jej wytłumaczył, że język służy do czegoś innego.
Skiba z kolei powiedział na to, że pokażemy im gołe dupy. To, z kolei, natychmiast oprotestował Biedroń i nasze emerytki, których przecież jest przewaga, a które wstydzą się nie tylko cellulitu.
Na pewno pokażemy faka. A kto nie trzyma plakatu – nawet dwa. Ale ten motłoch zdaje się nie rozumieć tego międzynarodowego gestu.

Mamy już prawdziwą burzę mózgów od wielu dni. Najsztub, Żakowski nie dosypiają. Michnik już nawet nie potrafi wymówić najprostszych wyrazów, a na dodatek ciągle mu spada, nawet z gazetą.
Towarzysze z Platformy i Nowoczesnej są bezużyteczni. To kupa śmiechu tylko. Chociaż paru dałoby się pobić bo to niejawni masochiści. Lecz jest tak źle, że nawet żelazna podpora – nierdzewny Stefan, załamał się i już nie ma sił.



Nienawiść jest formą szacunku. Lecz jak się ma do kogoś pogardę to nie może być nienawiści.
A bez tego nie ma mordobicia.
Robaczki.


.

sobota, 15 października 2016

Gdyni Marynarka Wojenna jest niepotrzebna


 
Przyglądając się ostatnim poczynaniom i projektom nasuwa się wniosek:
Gdyni Marynarka Wojenna jest niepotrzebna. A może nawet Polsce jest niepotrzebna? Co o tym sądzi pan minister Macierewicz i zwierzchnik sił zbrojnych – prezydent Duda?

Gdy już w roku 1920 rozpoczęto budowę miasta i portu, zaczynając od skromnej wioski, zdecydowano, że jednocześnie z cywilnymi projektami, Gdynia będzie prawdziwą bazą Marynarki Wojennej Rzeczypospolitej, marynarki, którą państwo musi mieć, choć Traktat Wersalski przyznał nam tylko 140 kilometrów wybrzeża.
Pobliskie północne wzgórze, z kolejną wioską Oksywie i jego morski brzeg zostały wybrane na lokalizację portu marynarki wojennej, stoczni, oraz siedzibę dowództwa floty.
Budowniczym Gdyni, oraz oczywiście ówczesnym władzom Rzeczpospolitej nawet przez moment nie przyszło do głowy, że można tworzyć nowy port i od zera flotę handlową, jednocześnie nie zapewniając ochrony marynarki wojennej.
To był warunek tak oczywisty, że nie było żadnych sporów, a nawet dyskusji.
A jaką siłę wówczas wybudowano przez zaledwie 19 lat zobaczyliśmy w tragicznym wrześniu 1939, gdy wybrzeże i marynarka wojenna broniły się najmocniej i najdłużej wobec przeważających sił niemieckich.

Budowa portu od zera to nie zabawa w piaskownicy, czy stawianie zamków na plaży. Państwa posiadające skaliste wybrzeże mają znacznie łatwiejsze zadanie, szczególnie, gdy linia brzegowa pełna jest różnych zatok, przesmyków, czy fjordów.
W Gdyni niestety mieliśmy płaski, piaszczysty brzeg, płyciutkie morze i torfowiska dookoła. Mimo tego port, ze wszystkimi swoimi basenami, nabrzeżami i falochronami, został wykonany po mistrzowsku.
Można powiedzieć – nic dodać, nic ująć.
Przekonaliśmy się o tym parę miesięcy temu, gdy raczej bezmyślnie, bez dokonania niezbędnej analizy, zrobiono prace pogłębiarskie, wypłukując piasek spod pirsu i prawie całe Nabrzeże Bułgarskie straciło swoją zdolność do pracy.


Dosłownie parę dni temu prasę lokalną obiegła wiadomość i, co trzeba stwierdzić z przykrością, nie wzbudzając ogólnokrajowego zainteresowania, że leżąca u podnóża Oksywia Stocznia Marynarki Wojennej została wystawiona na sprzedaż. Więc jeśli rozwiniemy flotę okrętów wojennych, to na remonty, przeglądy i naprawy będziemy musieli płynąc do Niemiec, Danii, czy Szwecji. A może jeszcze dalej.
To nie ma sensu i pomysł jest karygodny.
Bo nieoficjalnie dowiedziałem się, że Stocznia MW ma ulec likwidacji, gdyż jej istnienie przeszkadza rozwojowi gdyńskiego portu!
O co konkretnie chodzi?
Szefom portu gdyńskiego, który rzeczywiście świetnie prosperuje, zamarzyło się wzorem Gdańska przyjmowanie i przeładunek największych kontenerowców wpływających na Bałtyk.
By taki cel można realizować porzebna jest tak zwana obrotnica. Co to jest? W tym konkretnym wypadku jest to obszar koła o średnicy 400 metrów, gdzie potężne statki będą mogły się swobodnie same, albo z pomocą holowników, obrócić. Bo, powiedzmy, statek wpływa dziobem do portu i cumuje do nabrzeża, a do wyjścia z portu też powinien obrócić się dziobem do przodu, a nie rufą.
Wiemy z prowadzenia samochodu, że na wstecznym się kiepsko jeździ.
No dobrze. By takie duże statki obsługiwać 400 metrowa obrotnica jest raczej niezbędna. Lecz tu niestety, w tym konkretnym miejscu na przeszkodzie stoi Stocznia MW. No to szefowie portu i władze Gdyni uznali, że stocznię trzeba zaorać.
Co więcej – zapewnienie czterystumetrowego koła w środku basenu portowego nie wystarczy. Trzeba jeszcze obrotnicę i tor wodny zdecydowanie pogłębić. A jak się kończy nieroztropne pogłębianie portu wyjaśniłem w przypadku Nabrzeża Bułgarskiego.

Zniszczyć coś jest bardzo łatwo. Zbudować trudniej. A już długoterminowa analiza strategiczna często wykracza poza umysłowe pojmowanie wielu dyrektorów, czy prezesów.
Nie powinna jednak być pomijana przez takich ludzi, jak zwierzchnik sił zbrojnych, czy minister obrony narodowej.
Nie wystarczy, że przez ostatnie lata mieliśmy śmiesznych przywódców, którzy zapewniali, że żadna wojna nam nie grozi przez najbliższe stulecia i zniszczyli armię do tego stopnia, że wszystkich żołnierzy liniowych można zmieścić na Stadionie Narodowym.
Marynarka Wojenna nadal jest traktowana nieco po macoszemu.
I to w sytuacji, gdy o rzut kamieniem na wschód mamy potężną bazę morską, właśnie wraz ze stocznią, Floty Bałtyckiej Rosji w Bałtyjsku, czyli kiedyś w naszej Piławie.
I to w sytuacji, gdy teraz mamy wg. Urzędu Morskiego w Gdyni, wybrzeże o długości 601 kilometrów, a nie jak za II RP, kilometrów 140.

I w takiej sytuacji i takim momencie, gdy cała władza, jak jeden mąż, deklaruje potrzebę wzrostu bezpieczeństwa państwa i konieczność wzmocnienia armii, w imię partykularnych interesów portu handlowego i ambicji władz miasta, tą armię, a konkretnie marynarkę wojenną się osłabia, likwidując jej niezbędną stocznię.
Mogę sobie wyobrazić odpowiedzi zwolenników i orędowników rozbudowy portu handlowego kosztem MW. Będą twierdzić, że nawet w Gdyni są jeszcze dwie stocznie, które będą się mogły podjąć obsługi okrętów marynarki.
Tylko po co zlecać prace obcej firmie, gdy ma się swój własny, morski warsztat.
To nie ma sensu i zarówno ekonomicznie, jak i organizacyjnie jest nierozumne.

Stocznia Marynarki Wojennej w Gdyni, konkretnie, jej planowana likwidacja, to fatalna wiadomość. Pomysł, jakby podszepnięty przez rosyjskich admirałów w tych talerzach na głowie, dowódców Floty Bałtyckiej.
Lecz jest też inny projekt, do którego Ministerstwo Obrony Narodowej nie ma specjalnej ochoty.
Jak wiemy, mamy 601 kilometrów pięknego wybrzeża. Tymczasem jedyne bazy floty MW umieszczone są na jego absolutnych końcach. Środek jest pusty i gładki, jak brzuch niemowlęcia. Do porcików, bo nie można tego przecież nazwać portami, mogą wpływać tylko nieduże kutry rybackie i jachty.
Tymczasem, powiedzmy, gdzieś pośrodku wybrzeża potrzebny jest port z prawdziwego zdarzenia, który byłby również bazą dla marynarki wojennej, dla straży granicznej, jak i dla SAR – ratownictwa morskiego. A także portem handlowym. Czemu nie?
Idealnym miejscem wydaje się Ustka. Choćby z takiego powodu, że nieopodal są największe w Europie poligony w Wicku.
Tęgie móżgi już się zajmują takim projektem. Niestety, obecne władze nie mają specjalnego zainteresowania tym tematem.
Może rzeczywiście mają już tyle spraw na głowie, że już nie są w stanie ogarnąć wszystkiego. Choć według mnie powinni.

Port w Ustce to sprawa rozwojowa. Natomiast likwidacja Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni to sprawa paląca.
Jutro już będzie za późno.

.

sobota, 8 października 2016

Czego chce Ordo Iuris i Łukasz Warzecha?


 
Uporządkujmy sobie dla pełnej jasności:
  • Prawa człowieka są prawami uniwersalnymi
  • Wg. ogólnoświatowego rozumienia, człowiekiem staje się w momencie poczęcia
  • Życie i jego ochrona jest sprawą pozaprawną. A w polskiej Konstytucji jest wartością nadrzędną i pierwszoplanową.



Jestem głęboko przekonany, że odnośnie tego nikt nie ma najmniejszej wątpliwości.
To jest sprawa tak ważna i tak zasadnicza, że jakakolwiek dyskusja powinna odbywać się w pełnej powadze, a także pomiędzy ludźmi o wybitnych umysłach, wielkiej wiedzy i niekwestionowanych autorytetach.
I co najistotniejsze – w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu.

Niemalże już od roku staramy się odzyskać i odbudować Państwo Polskie. Nie jest łatwo. Ci, co mają dużo do stracenia, świetnie się czujący w zgniłej III RP, zarówno wewnątrz kraju, jak i poza jego granicami, robią wszystko, by naprawa państwa się nie udała.
To nie tylko minione osiem lat tragicznych rządów Platformy Obywatelskiej, ale całe stracone ćwierćwiecze rujnowania kraju i obywateli.

Proces odbudowy i tworzenia ponownie państwa opartego na podstawowych wartościach cywilizacji łacińskiej, z uwypukleniem takich cech jak uczciwość, sprawiedliwość i dbałość o dobrobyt wszystkich obywateli jest zadaniem niezwykle delikatnym. Naród nie jest niestety w pełni jednomyślny. Zdecydowana większość pragnąca dobrej zmiany jest spokojna i poważna, natomiast tracąca władzę i przywileje mniejszość - krzykliwa i awanturnicza.
Można nawet powiedzieć, że tym, którzy są w opozycji do nowej władzy, czyli także do "dobrej zmiany" zależy na nieustannej awanturze i grzaniu nastrojów, szczególnie w tej mniej świadomej, ale głośnej części społeczeństwa, którą kiedyś opisywaliśmy jako "młodzi, wykształceni i z dużych miast". Czyli całego tego mięsa armatniego korporacji i urzędów.

Proces odbudowy odbywa się w atmosferze nieustannych ataków przeciwników wybijania się Polski na suwerenność. Wspierani są oni przez międzynarodowych lewaków, czyli po prostu kryptokomunistów, oraz, co jest ewenementem od którego Karol Marks przewraca się w grobie, światowe korporacje i instytucje finansowe.
A całość jest nagłaśniana i podsycana przez wrogie naszej ojczyźnie media.
Wszystko to powoduje, że zamiast tworzyć w spokoju i porządku, nowa władza musi nieustannie walczyć z przeciwnikami. Walczyć w atmosferze wysokiego napięcia, wrzasków, jazgotu, jawnych kłamstw i pomówień, oraz manipulowania podenerwowanymi obywatelami.


Czy w takim właśnie momencie Instytut na Rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris dokładnie przemyślał swoje postępowanie wprowadzając na scenę polityczną temat aborcji i ochrony życia? Wprowadzając go w gorącym momencie brutalnej walki politycznej.

Opozycja, nazywająca siebie totalną, potrzebuje nieustannie paliwa, żeby podgrzewać emocje i manipulować nieświadomym tłumem. Temat Trybunału Konstytucyjnego wyczerpał swoją energię, a ludzie zobaczyli i pojęli, że sędziowska kasta uzurpatorów jest szkodnikiem działającym wyłącznie we własnym interesie, lekceważącą zwykłych obywateli i dobro państwa.
To paliwo trybunalskie właśnie wyczerpało się i przeciwnicy władzy panicznie rozglądali się, co by dorzucić, by podtrzymać ogień gorących emocji.

I oto, jak dar niebios, spada Instytut Ordo Iuris i przedstawia w takim krytycznym momencie obywatelski projekt przeciw aborcji, projekt tak drastyczny, że nawet kościół oficjalnie odcina się od niego.
Rozmyślam i nie wiem, czy to tylko zwykła głupota, zaślepienie ideologiczne, brak politycznego wyczucia, czy może świadome rzucenie koła ratunkowego przeciwnikom władzy. Nie sądzę, bo byłaby to świadoma dywersja we własnych szeregach.

Wygląda na to, że opozycja tylko na to czekała i wyciągnęła swój projekt obywatelski, skrajnie przeciwny do Ordo Iuris, zezwalający na aborcję na każde życzenie.
Przypomnę tutaj, że w takim działaniu pierwsi na świecie byli komuniści i to Stalin dopuścił powszechną aborcję. To tego ponownie żądają komunistki z Parlamentu Europejskiego.

Widzimy jaki jest rezultat bezrozumnego działania.
Rozhisteryzowane kobiety na ulicach, na które skierowano tysiące kamer z całego świata.
Oszalałe, z obłędem w oczach, posłanki opozycji wrzeszczące niezrozumiale do podtykanych mikrofonów.
A z tyłu zadowoleni macherzy, zacierający tłuste łapki, że znowu udało się podkręcić nastroje, że władza dostała kopa w dupę, a kłoda rzucona jej pod nogi jest wyjątkowo nieprzyjemna.

Czy szacowni profesorowie i doktorzy z Instytutu Ordo Iuris nie zdawali sobie sprawy z możliwych efektów swojego postępowania i ogromu szkód, jakie to może spowodować dla państwa?

Czas leci. Ludzie mogą się zacząć niecierpliwić. A przed władzą na prawdę ważne wyzwania. I jest ich mnóstwo. Jak je spokojnie realizować, jak co rusz pojawia się nowy, skrajnie emocjonalny problem, dezorganizujący prace na wiele dni.

Zgadzam się z redaktorem Łukaszem Warzechą, że sprawa ochrony życia jest tematem fundamentalnym.
Lecz jak się mocno chce kupę, to nie da się poważnie myśleć o świętym sakramencie.


.

wtorek, 4 października 2016

Rzetelność naukowca a manipulacja



 
Wczoraj w programie "Dziś wieczorem" mieliśmy dyskusję dwójki konstytucjonalistów: pani profesor Genowefy Grabowskiej i pana doktora Ryszarda Piotrowskiego.
Ten drugi naukowiec właśnie dobitnie udowodnił dlaczego polskie uczelnie znajdują się dopiero na pięćsetnym miejscu na świecie w tzw. rankingu szanghajskim szkół wyższych.

O co chodziło?
Prowadząca program Danuta Holecka jako temat rozmowy podała przecieki, które wypłynęły z maili dwóch sędziów Trybunału Konstytucyjnego: Stanisława Biernata i Piotra Tuleji. Pokrótce, korespondencja dokumentuje, że już w kwietniu 2015 roku, czyli na długo przed wyborami prezydenckimi, sędziowie TK zdawali sobie sprawę, że projektowane przez Platformę Obywatelską powołanie pięciu nowych sędziów trybunału jest łamaniem prawa.
Czyli mieli pełną świadomość efektów takiego postępowania, a mimo tego nie interweniowali i dopuścili do takiego wyboru. A w rezultacie skutkowało to w grudniu kuriozalnym wyrokiem, który stwierdza, że ustawa jest niekonstytucyjna wobec dwóch wybranych sędziów, a jednocześnie konstytucyjna wobec trzech pozostałych.
Taki trybunalski kot Schroedingera, który, jak wiemy, jest jednocześnie martwy i żywy.

Od pani prof. Grabowskiej otrzymaliśmy logiczny i merytoryczny komunikat, rozprawiający się z takim prawnym łamańcem. Po prostu – zachowanie sędziów TK było karygodne i nie do zaakceptowania. Podkreślę jeszcze raz: pani profesor skupiła się wyłącznie na merytorycznym przekazie, jaki niesie pozyskana informacja. Bo taka właśnie jest prawdziwa rola naukowca.

Natomiast doktor Piotrowski zaprezentował widzom punkt widzenia, który jest gmatwaniem obrazu, a z nauką nie ma nic wspólnego. Choć może panu doktorowi wydaje się, że ma. Otóż myli on pracownię naukowca z salą sądową.
Pan doktor skoncentrował się i pełnym oburzenia głosem oświadczył, że cała ta sprawa jest wstrętna i nie do przyjęcia, bowiem rozmowa sędziów TK jest złamaniem tajemnicy korespondencji i on, jako doktor prawa i konstytucjonalista nie będzie się do tego ustosunkowywał.
Taka logika naukowca – diamenty są nieprawdziwe, bo przyniósł je złodziej. Albo – komputery PC, laptopy i tablety nie istnieją, bo Steve Wozniak wykradł pomysł polskiemu naukowcowi Jackowi Karpińskiemu (komputer K202).

W porządku, naukowiec też może być chwilami durny i upierać się po stronie etycznej informacji, całkowicie lekceważąc fakty, które ona niesie.
Lecz chyba wszyscy się zgodzą, że taka postawa akurat naukowej sławy i prestiżu nie przynoszą.

Redaktor Holecka, całkiem słusznie zareagowała uwagą, że takie właśnie mamy czasy. W dobie sieci, internetu i komputerów, przecieki informacji są zjawiskiem powszechnym. Ciągle mamy do czynienia z wikileaks, z panama papers, mailami Hillary Clinton, czy ruskimi hakerami włamującymi się do kart chorobowych olimpijczyków. Tego po prostu już uniknąć się nie da.
Kiedyś trochę pracowałem przy przesyłaniu informacji i rozumiem wagę tajemnicy korespondencji. Jednakże stwierdzam, że dzisiaj to już archaizm, związany z otwieraniem listów nad parą, czy przechwytywaniem depesz. Informacja robi się coraz bardziej publiczna i ba... sami żądamy transparentności i upubliczniania wszystkiego, co tylko możliwe.

Postawa doktora Piotrowskiego natomiast, jak żywo przypomina propagandową manipulację Platformy Obywatelskiej i jej asa – ministra "idziemy po was" Sienkiewicza, gdy wypłynęły tak zwane taśmy prawdy i rozmowy polityków ówczesnej władzy przy ośmiorniczkach suto zakrapianych alkoholem.
Przypomnę, że wówczas władza (PO, PSL) doprowadziła do śledztwa wyłącznie kto i jak podsłuchiwał, całkowicie pomijając kompromitującą, merytoryczną zawartość rozmów.
Czyli dokładnie to samo, co dzisiaj prezentuje nasz mądry doktor konstytucjonalista.

Mamy tutaj ewidentny przykład typu dwa w jednym: wymiar sprawiedliwości i środowisko akademickie - obszary państwa, które leżą na łopatkach i kwiczą.
Ilu jeszcze takich Piotrowskich jest w polskiej nauce?
Nie dziw, że potem powstają takie potworki prawne, jak Konstytucja, którą byle Rzepliński może obracać i manipulować, jak mu się żywnie podoba.
Premier Jarosław Gowin ma prawdziwą stajnię Augiasza jako minister nauki i szkolnictwa wyższego. Tak, jak minister Ziobro z wymiarem sprawiedliwości.
W obu tych działach uwili sobie gniazda intelektualni oszuści, miernoty, komunistyczne autorytety i uzurpatorzy.

Taki doktor konstytucjonalista unikając ustosunkowania się do faktów pod dętym moralnym pretekstem pokazał właśnie marność i miernotę polskiego naukowca i polskiego prawnika.

Byłbym bardzo nie w porządku, gdybym w tej krytyce pominął panią profesor Grabowską. Jak to już wielokrotnie udowodniła, jest ona wspaniałym naukowcem i kapitalnym nauczycielem akademickim.
Tym razem siedziała ona w studio bardzo zniesmaczona intelektualnymi wygibasami kolegi naukowca.

Premier Gowin jest człowiekiem opanowanym i kulturalnym. Ja, na jego miejscu już dawno bym przeorał to środowisko, odrzucił plewy i zachował ziarno.

A doktor Ryszard Piotrowski? Cóż, wpisuje się w system kłamstw i manipulacji, na którym opiera się dzisiejsza opozycja, właśnie głośno i wyraźnie deklarująca, że nie obchodzi ją prawda i uczciwość i zlikwiduje Instytut Pamięci Narodowej oraz Centralne Biuro Antykorupcyjne.



.

niedziela, 2 października 2016

Gdzie jest Sędzia?!

Gdzie jest Sędzia?!



Pamiętacie?

"Kiedy Maradona strzelił, w meczu z Anglią, gola ręką, ludzie to zaakceptowali, jako element gry. Wszystko, czego nie zauważy sędzia jest w porządku."
(Jo Nesboe, „Karaluchy” ).

Gdzie jest nasz Sędzia?
Media - czwarta siła? Śmiechu warte.
Niezależne autorytety - nie ma.
A neo-elita jest tak pełna hipokryzji i zakłamania, że właściwie należy ich prawidłowo nazywać agentami wpływu tajemniczego Aparatu.

Poprzez dziesiątki afer minionego ćwierćwiecza, ordynarne złodziejstwa, bezczelne przekręty i pospolite machlojki, aż po wielką traumę dla każdego narodu - Tragedię Smoleńską - GDZIE BYŁ SĘDZIA ?!
Nie zauważył fauli, a naród to zaakceptował, jako stały element gry?
Sędziego nie było i nie ma.
Nie ma elit i niezależnych autorytetów.
W taką grę uczciwie grać się nie da.

I o to właśnie chodzi; choćby po to elity są wszystkim potrzebne. Taki człowiek, jeden z elity cieszącej się powszechnym szacunkiem i odpowiedzialnie służącej narodowi, jest potrzebny; na jego opinię będą czekali wszyscy i ta opinia będzie w ogólnym przekonaniu słuszna i sprawiedliwa.


Wszyscy odczuwamy potrzebę rozstrzygającej, autorytarnej opinii. Pamiętam jak raz Kliczko w dramatycznym meczu nakładł po gębie aroganckiemu Angolowi, lecz nie aż na tyle, żeby to było zaraz jednoznaczne. Czekaliśmy cierpliwie, żeby trzech dżentelmenów policzyło, wyważyło i uznało go zwycięzcą.
Swoje widzieliśmy, a mimo to rozstrzygająca dla nas i naszego systemu wartości była właśnie decyzja facetów przy stoliku.

A dzisiaj, ilu przeciwników demokratycznej władzy, z najbardziej charakterystycznym pośród nich, Borysem Budką, głośno i nieustannie krzyczy, że to i tamto konkretnie powinien rozstrzygnąć Trybunał Konstytucyjny.
Lecz dzisiaj już chyba nikt nie ma wątpliwości, że:
  1. Trybunał Konstytucyjny jest częścią minionego systemu, stworzony przez komunistów, by uwiarygadniać ich matactwa;
  2. Nie posiada należytego autorytetu, tak by jego decyzje, czy opinie były bezdyskusyjnie powszechnie akceptowane. Powaga urzędu została zniszczona przez niegodne zachowania jego znaczących pracowników.

Niemalże codziennie potrzebujemy arbitra.
Taki jest tradycyjny model zwartych zespołów ludzkich. To prawie mamy w genach.

I oto nagle jesteśmy w sytuacji, gdy tego Arbitra, tego Sędziego nie ma!
Potocznie, dla każdego jest wiadomym, że w normalnej demokracji aż dwa najwyższe elementy władzy, sądownictwo i tzw. czwarta władza, czyli media, powinny być naszym codziennym arbitrem i sędzią.

Czy ufamy bezgranicznie sądom i sędziom?
Czy jakaś dziennikarska opinia jest dla nas miarodajna i ostateczna?
Nie i nie.

Zabrakło Sędziego dzisiaj w Polsce.


Ileż to głosów pełnych zachwytu słyszymy zewsząd, jaka to wspaniała była nasza pokojowa rewolucja. Jesteśmy najlepsi! Ani kropla krwi się nie polała! A prawie groziła nam atomowa zagłada.
Nie ma większego steku bzdur. Taka właśnie rewolucja spowodowała, że winni nigdy nie zostali ukarani a pokrzywdzeni nie uzyskali zadośćuczynienia. Czasami jedna kropla krwi, lub choćby paru bandytów w więzieniu, by się przydało.

I ta pokojowa rewolucja wszystko zrelatywizowała, Złodziej – ministrem? Proszę bardzo. Głupiec – prezydentem. Proszę bardzo.

Po „Pokojowej Rewolucji” nie ma rzeczy najważniejszej – odpowiedzialności.
A najgorsze, że nie ma Sędziego, by taki wyrok wydać.

.

Rewolucje i ewolucje

Rewolucje i ewolucje




Jeszcze parę lat temu, gdy ostro walczyliśmy z ówczesnym Układem i Systemem, tym rakiem, który niszczył Polskę i Polaków, pisałem o konieczności działań radykalnych. Działań z pogranicza rewolucji, choć konkretniej – kontrrewolucji, bo chodziło przecież o przywrócenie fundamentów, na których opierała się zawsze Rzeczypospolita.
Atakowany byłem wówczas przez czytelników, bądź, co bądź, prawicowców i konserwatystów, za to, że marzą mi się barykady i chcę, by znowu polała się krew młodych Polaków. Ile ja musiałem się tłumaczyć, że rewolucja nie oznacza tylko czynu zbrojnego, ale także działanie konsekwentne i radykalne, prowadzące do kategorycznej zmiany istniejącego dotychczas porządku rzeczy.
Chodzi po prostu o sposób dochodzenia do celu. Albo szybko i skutecznie, albo w długim, powolnym procesie.

Najnowsza historia naszego kraju pokazuje, że chyba jednak to ja mam rację.

Rok 2016, który właśnie przeżywamy, śmiem twierdzić, będzie w historii Europy rokiem przełomowym. Może jeszcze tego nie czujemy i nie w pełni pojmujemy, lecz dzieją się wydarzenia, które zmienią cały kontynent.

Ano właśnie. Ewolucja.
Proces powolny. Spokojny. Lecz ma jedną poważną wadę. Nigdy nie mamy pewności, jaki będzie ostateczny rezultat. Pozwala się bowiem na to, by wiele różnych czynników oddziaływało na zmiany.
Im dłużej trwa ewolucja, tym wieksze ryzyko patologii, choroby, czy degeneracji, które spowodują, że zamiast dotrzeć do umówionego celu, pójdziemy w zupełnie innym kierunku. Do miejsca niechcianego i niedobrego dla nas.

To właśnie się zdarzyło, gdy w roku 1989, z radością wymuszono transformację i z dumą ogłoszono powstanie III RP.
Jak to wyraźnie dzisiaj, po 27 latach widać, wybierając, a raczej pozwalając sobie narzucić ewolucyjny proces zmian, zaczęliśmy się staczać, państwo stawało się coraz słabsze i zależne; gospodarka zżerana przez pospolitych złodziei i kombinatorów, a rzesze młodych ludzi, nie widząc szans dla siebie w kraju, masowo zaczęły emigrować, poszukując nowych miejsc do życia.
Czy tego chcieliśmy w 1989 roku? Czy taki miał być cel przekształcenia Polski w nowoczesną ojczyznę?
Oczywiście nie. Lecz doprowadziliśmy do tego zezwalając na proces ewolucyjny, co się okazało powolnym gniciem i rozpadem, zamiast już na samym początku zastosować radykalne, rewolucyjne zmiany.

Niestety, nie było wówczas takich możliwości. Bo transformacja w rzeczywistości była farsą, fałszywą maską przygotowaną przez bezpiekę i komunistów z Jaruzelskim i Kiszczakiem na czele, którzy przy wydatnej pomocy podległej im pseudo – opozycji, z Michnikiem, Gieremkiem, Frasyniukiem, oraz niekwestionowanymi współpracownikami urzędu bezpieczeństwa, jak Lech Wałęsa, mieli wmówić narodowi, co im się w pewnym stopniu udało, że w Polsce dokonał się cud, bo dokonano bezkrwawej zmiany, obalono ustrój komunistyczny i wprowadzono demokrację.
Tak, ustrój komunistyczny obalono, lecz komunistom nie zrobiono krzywdy. Wprost przeciwnie. Nie musieli oni już dalej prowadzić na pokaz siermiężnego stylu życia, tylko teraz już jawnie i otwarcie, jako nowi kapitaliści, właściciele ukradzionych narodowi fabryk i banków, żyć pełną parą, zamieniając spółdzielcze mieszkania na ekskluzywne rezydencje, jak Chobielin pana Appelbaum-Sikorskiego, czy Sieniawa pani Suchockiej, apartamenty w Paryżu, Londynie, czy Monaco, jak pan Kulczyk lub pan Rostowski, a także wyposażając się w Mercedesy AMG, Ferrari, Bentleye i Maybachy. Lub tylko Jaguary, jak znany komunista pan Kalisz.
A naród? A zwykli ludzie? Czy w jakikolwiek sposób skorzystali na tym opracowanym przez komunistyczne służby ewolucyjnym procesie?
W żadnym wypadku. Generalnie wszystkim się pogorszyło.
Powstały obszary nędzy, jakiej nie było nawet za komuny. Kolosalnie wzrosło bezrobocie. Pogorszyło się zdrowie ludzi i zarazem pogorszyła się opieka zdrowotna, gwarantowana przecież przez konstytucję.
Bezwzględni gangsterzy w białych kołnierzykach eksmitowali ludzi na bruk.
Skorumpowani urzędnicy odbierali małe dzieci rodzinom pod byle pozorem, by potem je sprzedać dalej bogatym, bezdzietnym klientom z zachodu, a nawet handlarzom ludźmi.
Kraj się wyludniał, bo coraz większa grupa młodych nie widziała szans dla siebie na miejscu.
Jednocześnie degeneracja państwa spowodowana ewolucyjną transformacją wykreowała kastę bezwzględnych, cynicznych kombinatorów, z zapleczem byłych komunistów i międzynarodowych korporacji, którzy bez żadnych skrupułów, bez żadnych moralnych oporów, rozkradali nadal Polskę, nieuczciwie się bogacili, jak pani prezydent Warszawy Gronkiewicz-Waltz i prezydent Gdańska Adamowicz wraz z tysiącem wójtów, sołtysów i burmistrzów.
Autorytet, ikona transformacji, Adam Strzembosz, sędzia, profesor nauk prawnych, wiceminister sprawiedliwości, pierwszy prezes Sądu Najwyższego i przewodniczący Trybunału Stanu. Kawaler Orderu Orła Białego, uspokajając zaniepokojonych obywateli faktem, że w sądach i w całym wymiarze sprawiedliwości nadal pracują komunistyczni, krwawi oprawcy, tuż po transformacji oznajmił – "... środowisko się samo oczyści", negując konieczność przeprowadzenia lustracji w sądownictwie.
Dzisiaj, po tylu latach, widzimy jakie są skutki tego "samooczyszczenia".
Ewolucyjne przekształcanie się trzeciej władzy, władzy sądowniczej doprowadziło do powstania hermetycznej kasty nietykalnych, nieomylnych i ponad prawem. Jakiekolwiek próby ingerencji w ich zamknięty układ spotykają się z gwałtownym atakiem pod pozorem obrony demokracji, atakiem nawet na demokratycznie wybraną władzę, na sejm, rząd z ministrem sprawiedliwości i na prezydenta.

Czy ktoś jeszcze w Polsce może mieć wątpliwości, że poważne zmiany społeczne mogą być dokonane w powolnym procesie ewolucyjnym? Że faktycznie jest to oszustwo mające przykryć konserwowanie i polepszanie bytu poprzednich władców?
Przez całe ćwierćwiecze, najpierw Mazowiecki, potem Wałęsa, potem Kwaśniewski, a jeszcze rok temu ex-prezydent Komorowski, z premierami – Tuskiem i Kopacz, krzyczeli przy lada okazji, jak wspaniała była bezkrwawa rewolucja, która się w Polsce dokonała. Lecz kto to krzyczał?
Czy to nie sami beneficjenci takiej ewolucji?
Pan prezydent Wałęsa z ekskluzywną rezydencją w Gdańsku, milionami na koncie i wnukiem, którego kryminalne przestępstwa są właśnie tuszowane.
Pan prezydent Kwaśniewski, mistrz szemranych interesów, zatrudniony jako konsultant u śp. najbogatszego Polaka, Kulczyka i wysyłający córkę na bal księżniczek do Paryża.
Czy może pan prezydent Komorowski, który odchodząc ze stanowiska ogołocił Pałac Prezydencki z mebli, w tym nawet z sokowirówki i którego córka skorzystała również z przestępczej, warszawskiej reprywatyzacji.

Tych właśnie ludzi, przywódców narodu mieliśmy słuchać i iść za nimi w ogień. Gdy oni się bogacili poprzez kanty i oszustwa, a my nic dobrego nie otrzymywaliśmy.

Sprawująca od prawie roku władzę partia Prawo i Sprawiedliwość z Jarosławem Kaczyńskim na czele, jako swoje główne hasło przyjęła "dobrą zmianę".
Tylko przyklasnąć. Wszyscy chcemy dobrej zmiany. Powiedzmy – prawie wszyscy. Ci, co się dobrze paśli w Polsce w trakcie ewolucji po transformacji są jak najbardziej przeciwni "dobrej zmianie", czy właściwie jakiejkolwiek zmianie. Likwidując w sobie hamulce moralne i jakiekolwiek zasady etyczne nauczyli się świetnie sobie radzić w kraju pełnym korupcji, nieuczciwości i przekrętu.
W obronie starego tworzą nowe byty, jak partia Nowoczesna pana Petru, czy ruch KOD – Komitet Obrony Demokracji, co jest nazwą na tyle humorystyczną, że w internecie, rozszyfrowano ją na tysiące sposobów, a najlepiej, co myślą o tym tworze obywatele oddaje: Komitet Ochrony własnej Dupy.

Czy Jarosław Kaczyński, niewątpliwy twórca i ideolog dobrej zmiany ma pełną świadomość, że jeśli będzie się starał przekształcać kraj, ponownie powoli i ewolucyjnie, to poniesie klęskę?

W zaprzyjaźnionej z Polską od stuleci Turcji prezydent Recep Erdogan nie miał takich skrupułów. Widząc, że rośnie mu poważna opozycja z różnych stron, a kraj zżera korupcja i bałagan, sfingował lipny zamach stanu na siebie, który trwał cztery godziny, a po którym bezwzględnie rozprawił się z przeciwnikami, wsadzając do więzienia, czy wyrzucając z pracy tysiące przeciwników.
To było działanie ekstremalnie rewolucyjne i nie da się zaprzeczyć, że niesłychanie skuteczne.
Mamy świadomość, że takiego rozwiązania Jarosław Kaczyński w Polsce przeprowadzić nie może. Choć, jak podejrzewam, patrzy na to z ogromną zazdrością.
Tak, jak ma cały czas w pamięci Przewrót Majowy dokonany 12 maja 1926 roku przez marszałka Piłsudskiego. Niezależnie jakąkolwiek mamy opinię co do tego wojskowego puczu, był on radykalnym rozwiązaniem, które zatrzymało odbywający się rozpad państwa.

Kaczyński może nie ma do czynienia z całkowitym rozpadem państwa, ale jego choroba i korozja są ewidentne.

Mając to wszystko na uwadze, czy znajdzie się sposób i dosyć sił by konsekwentnie doprowadzić dobrą zmianę do etapu, w którym Polska stanie się państwem całkowicie suwerennym i silnym, a wszystkim obywatelom uda się zapewnić należyty dobrobyt?

Przekonany jestem, że może się to udać, jeżeli tylko zmiany będą radykalne, zdecydowane i szybkie.
Muszą to być zmiany rewolucyjne, a nie ponownie pełzająca i rozmywająca się ewolucja. Zagrożenia są ciągle duże, a zwyczajowi oportuniści i kombinatorzy, jak zwykle już się podczepiają do partii sprawującej władzę, starając się ugrać swoje. Prezes Kaczyński chyba to dostrzegł, czego rezultatem było pozbycie się ministra Dawida Jackiewicza i zawieszenie doradcy min. Macierewicza, młodego Misiewicza.

Prawo i Sprawiedliwość chyba wyczuło, że minione dziesięć miesięcy sprawowania władzy są niezadowalające, właśnie przez zbytnią opieszałość, słabość zmian i niedużą skuteczność.
Już nawet zaprzyjaźnione Koła Gazety Polskiej zaczynają narzekać i wytykać niezałatwione sprawy. A radykałowie, jak np. dr Targalski głośno krzyczą o nieskuteczności i powolności działań PISu.
W pewnym stopniu wcale się temu nie dziwię. Sam obserwuję w otoczeniu pewne zniecierpliwienie spowodowane czymś, co można określić jako pewna nieporadność rządzenia. Są całe obszary, jak na przykład służba zdrowia, rolnictwo, czy nowo powołane Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej, utworzone nie wiadomo po co, jak i tak wszyscy wiedzą, że tym rządzi pewna pani z Gdyni, gdzie obywatele zaczynają być źli, a nawet czasami wściekli.
A opozycja i przeciwnicy mają tylko radość i satysfakcję, punktując kolejne błędy i wpadki.

Ja nie chcę, żeby "dobra zmiana" była pieśnią przyszłości. Dosyć za komuny, Balcerowicza i Wałęsy nasłuchałem się haseł typu: - "Pracujemy ciężko dla dobra naszych dzieci i wnuków".
"Dobra zmiana" już częściowo straciła dziesięć miesięcy. Nie zawsze z winy rządzących, bo kto się mógł spodziewać, że wrogowie uwikłają władzę w idiotyczną walkę z Trybunałem Konstytucyjnym, albo, że trzeba będzie dawać taki odpór lewakom z Unii Europejskiej.
Nie mniej, oczekiwania były większe.
Co zresztą daje się zaobserwować w sondażach. Pomijając zdemolowaną opozycję, która dławi się własnymi problemami, niepokojące jest trwanie na stałych poziomach poparcia od momentu wyborów. Oznacza to, że aprobata do poczynań władzy, oraz nadzieja obywateli na dobrą zmianę nie wzrastają.
A jest to bardzo potrzebne, aby uczynić następny krok, jakim jest niezbędna z miana konstytucji, a potem modyfikacja ustroju państwa.
A bez tego nie da się stworzyć nowoczesnego państwa dobrobytu.

Powiedzmy sobie wyraźnie, partia, która z takim trudem zdobyła władzę bazując na nadzei Polaków, że wreszcie uda się przerwać fatalny stan państwa oparty na stagnacji, niedbaniu o los społeczeństwa i rozkradaniu majątku narodowego, może ją ponownie utracić, jeżeli widoczne efekty działań będą niewystarczające.
500+, darmowe leki dla ludzi starych, rekonstrukcja systemu edukacji, to rzeczy bardzo ważne i niezbędne. Ale to za mało. Ludzie pragną bardziej radykalnych działań. Nie podoba się to, że wrogowie śmieją się nam otwarcie w twarz.
Przywódca opozycji Grzegorz Schetyna publicznie ogłasza, że są opozycją totalną, ktora nie będzie tworzyć nic konstruktywnego, tylko robić wszystko, by obalić władzę.
Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa otwarcie wypowiadają posłuszeństwo legalnej władzy, a Stowarzyszenie Sędziów Polskich publicznie przyrównuje prezesa Kaczyńskiego do Hitlera.
Pan Arabski, obecnie zwykły obywatel oskarżony w procesie arogancko lekceważy sąd i nie przyjeżdża na rozprawy.
Prezydenci i radni kilku miast nie uznają władzy nadzorczej państwa i działają jak udzielne księstwa.
Na to wszystko trzeba w końcu znaleźć sposób. To są przecież działania jawnie wrogie przeciwko państwu, według mnie zahaczające o zdradę stanu.
Można chyba znaleźć w Polsce uczciwe i propaństwowe sądy i sędziów, w których tych, popełniających tak jaskrawe przestępstwa przeciwko państwu można sprawiedliwie skazać.
Taki pan Rzepliński, prezes TK, ma już pełną świadomość faktu, że swoim działaniem popełnia on przestępstwo i może być skazany. On to ubiera w ironię, lecz wie dobrze, jako prawnik, że tak właśnie postępując, popełnia przestępstwo.
Gra na nosie, jak długo go chroni immunitet.

No więc – co dalej? Ewolucja pod fałszywą fasadą transformacji, która trawiła Polskę przez 27 lat, czy ewolucja nieco szybsza ostatnich dziesięciu miesięcy, czy może wreszcie zacznie się dobra zmiana?


Ps. Ciekawe, co prezes Kaczyński mówił wczoraj i dzisiaj swoim ludziom w Jachrance? Może właśnie to, co napisałem?


.