sobota, 21 sierpnia 2021

Jak wiesz co, to wierz

 

Często przedstawiam się jako dyletant. Pozwoliłem sobie podłączyć się do osiemnastowiecznego, londyńskiego Society of Dilletanti, który zresztą nadal działa i ma się dobrze. To klub poszukiwaczy, tylko nie złota, czy diamentów, albo najlepszego rocznika wina, tylko poszukiwaczy wiedzy. Kiedyś mówiło się człowiek renesansu. Jednakże są pewne różnice.
Współczesny dyletant, nie zważając na powszechnie pejoratywne znaczenie tego słowa, cały czas stara się wyłącznie dla własnej satysfakcji i wiedzy skanować wszelkie obszary informacji, z naciskiem na naukę, sztukę i obyczaje, aby móc wyrobić sobie własne, oryginalne zdanie o człowieku i otaczającym nas świecie.

Rozważania o sztuce i kulturze zawsze będą subiektywne. Także o społeczeństwie i polityce. Tam wyłącznie rządzi bardzo prosta, binarna życiowa logika – albo się lubi, albo nielubi. Albo się podoba, albo nie. Oczywiście jest to oplecione wielkim kokonem dytyrambów, albo paszkwili. Wielogodzinnym ble, ble, ble.

Nauki ścisłe i technologie są jednoznaczne, precyzyjne i nie ma za dużo pola do swobodnych interpretacji. Oczywiście pomijając wyznawców Latającego Potfora Spaghetti.
Wiele najtęższych głów, naukowców i myślicieli, jest zdecydowanie przekonanych, że nie osiągnięta już wiedza, lecz wyobraźnia i nadzieja są głównym motorem napędowym wszelkiego rozwoju i postępu.

Traf chciał, że gdy dotarła do mnie informacja z 17 sierpnia, która mnie utwierdziła w mojej optymistycznej filozofii, na łamach Naszych Blogów jeden z najmądrzejszych blogerów na portalu, rzucił temat, w stylu jak rozumują dobrzy naukowcy: - Czy możemy w Polsce stworzyć swój własny komputer kwantowy?
Pomyślałem – czemu nie? Nie rozumiemy całkiem elektromagnetyzmu, ale bez przerwy coś nowego wymyślamy. Nadprzewodnictwo... Nadciekłość... Fraktale...
Najważniejsze w tym rozumowaniu profesora jest – czemu nie?
Oczywiście życiowi malkontenci natychmiast zaczynają marudzić – to porywanie się z motyką na słońce! A potem – gdzie jest chociaż jeden elektryczny samochód, który obiecano 6 lat temu, ha, ha, ha. A taki CPK, Centralny Port Komunikacyjny to nie megalomania?
Tak myślą te przyziemne robaczki. W okresie II RP chyba nikt nie wypowiedział - po co na piaskach budować jakąś Gdynię, gdy tuż obok jest wspaniały Gdańsk z portem i stocznią.
Gdybyś my takich ludzi słuchali i oni w jakiś sposób zdobyli by władzę, to nadal żylibyśmy w jaskiniach, a ogień rozpalalibyśmy hubką.

Naukowiec, a na dodatek wizjoner, do tego wytrwały i nie bojący się porażek, to skarb ludzkości. I skarb dla konkretnego narodu.

Wielu ludzi nauki i techniki to rozumie, ale spora część niestety ma parszywy charakter i woli iść na skróty. Brak etyki i rozbrat z moralnością powodują, że stają się prostytutkami nauki do wynajęcia szubrawcom. Ideologiom, przekonując, że faktycznie jest pięćdziesiąt płci człowieka; rządom, by te mogły sprzedawać wiatraczki i krzemowe lusterka, zamiast tradycyjnie wytwarzać energię elektryczną, globalnym korporacjom, by lepiej mogli sprzedawać swoje gadżety i tumanić ludzkość.

We wielu poprzednich artykułach starałem się przekonać i udowodnić, że największym wyzwaniem XXI wieku jest pozyskiwanie energii (choć może jeszcze ważniejszym problemem jest magazynowanie energii).
Niejako zostaliśmy zmuszeni do przyspieszenia rozwiązań pozyskiwania energii, gdy neo-marksistowska ideologia, kiedyś w oryginalnej wersji, broniąca "proletariuszy", a teraz z kolei broniąca przyrody przed złymi ludźmi, powoduje, że zaczęliśmy się rozglądać, poszukując alternatyw. Jak to zazwyczaj bywa, najszybciej na takie nowe obszary rozwoju, wkroczyli spryciarze i cwaniacy – różnego rodzaju korporacje i przedsiębiorcy, państwa zbójeckie, pamiętające z historii, że naiwnych tubylców można było kupić za paciorki i kolorowy perkal. I zalewają świat monstrualnymi wiatrakami i hektarami pól i łąk, pokrytych lusterkami, które zaledwie w paru procentach dostarczają prąd.
Wiedza przeciętnego człowieka w zakresie fizyki i matematyki, oraz techniki, jest zbyt płytka, by od razu zauważyć, że narzuca się im ściemę, ersatz, tekturowy dom – coś, co nigdy nie stanie się na wieki prawdziwym źródłem energii dla ludzkości.
W końcu, nawet widząc to oszustwo i publicznie protestując przeciwko temu, sam zacząłem rozmyślać choćby nad usprawnieniem metody pozyskiwania energii słonecznej w sposób bardziej efektywny. W czasie bezsennych nocy rozmyślałem nad koncentratorami. Gdy do powierzchni Ziemi dociera ułamek promieni słonecznej i to jak jest noc, to nic nie dociera, a gdy są chmury, to tylko promile energii, a tymczasem, w kosmosie Słońce daje całą swoją moc.
Więc zacząłem się zastanawiać, jak w kosmosie, blisko naszej planety, tę słoneczną energię pochwycić i wykorzystać.
Wyobraziłem sobie sieć geostacjonarnych, czyli zawsze zawieszonych nad jednym punktem na Ziemi, satelitów, z potężnymi systemami anten. Sieć jest po to, by wykluczyć dzień i noc – zawsze któryś satelita będzie w pełnym słońcu. Największe anteny, kosmiczny odpowiednik paneli fotowoltaicznych, będą zbierać promienie słoneczne; mniejszy zestaw anten parabolicznych będzie przekazywać zebraną energię, do systemów naziemnych, takich właśnie słonecznych elektrowni. Może być jeszcze trzeci zestaw anten, który będzie organizował przesył energii pomiędzy nasłonecznionymi satelitami i tymi zacienionymi.
Oczywiście dzisiaj to science-ficion. Ale nie absurdalne. Ot, takie ćwiczenie umysłowe z zakresu wyobraźni.

Przeglądając wszelkie możliwe źródła energii, oczywiście na końcu elektrycznej na razie, choć można sobie też wyobrazić inne końcowe efekty, jak, powiedzmy, energia kinetyczna, dotychczasowy trend zawęża się, pozostawiając na boku tradycyjne elektrownie, wykorzystywane od lat. To akumulatory, albo, jak kto lubi, baterie elektryczne, oraz wodór. I jedne i drugie rozwiązanie ma wady i zalety, no i nie są tym, czym chcielibyśmy, by były. Oczywiście wodór, H2, którego w całym Wszechświecie jest niewyobrażalnie dużo, może wystrzelić na pozycję lidera jak rakieta, jakbyśmy się tylko nauczyli tanio go wytwarzać w procesie, który nie będzie powodował dodatkowego zanieczyszczania środowiska.
Jednakże dając upust wyobraźni, nie tej fantastycznej, nierealnej, tylko takiej, która wydaje się na wyciągnięcie ręki, uważam, że przyszłość zapewnienia światu nieograniczonej energii należy do tak zwanej zimnej fuzji.

@@@@@@

Co to takiego właściwie jest ta zimna fuzja?
Wszyscy dobrze wiemy co jest tak potwornego, co zniszczyło w okamgnieniu Hiroszimę, zabijając wszystkich, ludzi i zwierzęta w promieniu działania.
To po raz pierwszy zaprojektowana i skonstruowana w USA, choć już w czasie II WŚ pracowali nad tym hitlerowskie Niemcy, a bolszewicy Stalina, wyszpiegowali i po prostu ukradli zachodowi, nowa broń.

Pierwsze, użyte w wojnie bomby atomowe. Atomówki – broń nuklearna o niesłychanej sile destrukcji, poprzez gwałtowne uwolnienie potężnej ilości energii w ułamku sekundy, niszcząc i zabijając wszystko, co znalazło się w zasięgu działania. A zasięg, to nie były metry, czy nawet setki metrów, jak w przypadku trotylu, tylko dziesiątki kilometrów.

Wszystko zaczęło się w 1996 roku, gdy nasza genialna Polka, Maria Curie – Skłodowska, wraz z mężem Pierre Curie, badając uran, konkretnie na początku jego rudę, tlenek UO2, odkryli radioaktywność. Potem już szybko ruszyła atomowa lawina. Nauczono się wzbogacać uran, wykryto i określono masę krytyczną, nauczono się wywoływać sztuczną radioaktywność, bombardując pewne niewinne pierwiastki, cząstkami alfa, albo neutronami. Zaczęła się era atomowa, a wiele pokoleń zostało zainfekowanych nieustannym strachem przed atomową wojną.
Czy może być coś jeszcze piekielniejszego? Może.

Już w 1952 roku, siedem lat od zakończenia wojny, wymyślono bombę termojądrową, zwaną też wodorową, gdzie nie następuje gwałtowny rozpad atomów uranu, czy plutonu, tylko wprost przeciwnie – następuje łączenie jąder izotopów wodoru - deuteru i trytu, tworząc inny zupełnie pierwiastek, hel, wydzielając przy tym jeszcze większe ilości energii,
Jeżeli bomby użyte w Japonii posiadały moc dziesiątków kiloton to taka bomba wodorowa, jak amerykańska B53 miała moc aż 150 MT = 150 000 000 ton trotylu. Sto pięćdziesiąt milionów ton.
Pierwsi wyprodukowali takiego potwora Amerykanie, a współtwórcą był, a jakże, polski genialny matematyk, Stanisław Ulam, ze słynnej lwowskiej szkoły matematycznej.

Te produkty, służące wyłącznie wojsku do potężnej destrukcji, miały fatalny mankament. Raz rozpoczęty proces wybuchu, od pierwszej nanosekundy, tak zwana reakcja łańcuchowa, był kompletnie niekontrolowalny. Po wciśnięciu guzika, nad niczym już nie było można panować. Raz rozpoczęty Armagedon trwał do końca.

No dobrze, lecz przecież mamy elektrownie atomowe, gdzie cały czas kontrolujemy proces i panujemy nad reakcją łańcuchową. Niby tak... Ale wystarczy jeden moment nieuwagi, pomyłka, czy spalony kabelek, lub też zadziałają siły natury – huragan, czy fala tsunami – i mamy katastrofę.
Radzę wspomnieć japońską Fukushimę i obejrzeć serial "Czarnobyl".
Elektrownia jądrowa, jako źródło energii zawiera reaktor jądrowy. To potężne i ciężkie jak diabli urządzenie wysokie na kilkanaście metrów. A na dodatek potwornie drogie, precyzyjnie wykonane, a do funkcjonowania potrzebuje wiele niesłychanie ważnych rzeczy. Między innymi rzadkich metali, czasami nawet metali w stanie ciekłym do chłodzenia. A co najważniejsze, stałej obserwacji, bo procesy zachodzące w każdej chwili mogą się wyrwać spod kontroli, co ma zawsze fatalne skutki.
To nie jest idealne rozwiązanie. Aha – prąd się produkuje najczęściej doprowadzając do tego, że energia rozpadu uranu, czy plutonu jest oddawana parze wodnej, a wtedy wysokoenergetyczna para napędza turbiny generatorów prądu.

Jak widzimy z podanych przykładów bomb jądrowych, moc łączenia jąder atomowych jest tysiąckrotnie wyższa w stosunku do rozszczepiania. Łączenie to fuzja. Taką fuzję zazwyczaj nazywa się reakcją termojądrową. Istotne jest tutaj określenie =termo=, czyli coś związanego z temperaturą. Dobrze wiemy, że w każdej gwieździe zachodzą właśnie nieustanne reakcje termojądrowe. I wiemy także, ba, potrafimy nawet obliczyć, jak wysokie są tam temperatury. A to dlatego, bo do pokonania silnych sił elektrostatycznych, odpychających dodatnio naładowane jądra atomowe, potrzeba wielu milionów stopni.

Lecz już od wielu lat istnieje hipoteza, że synteza jądrowa może zachodzić w znacznie niższych, dostępnych dla człowieka temperaturach i proces ten nazwano zimną fuzją.

Zimna fuzja to święty Graal fizyków atomowych. Część nie wierzy, a nawet wyśmiewa, a inni z uporem pracują nad rozwiązaniami, by zimną fuzję osiągnąć.
Najpierw w naukowych laboratoriach, a potem oddana przemysłowi, może zostać najtańszym i najczystszym paliwem – źródłem energii dla całego świata.

Lawrence Livermore National Laboratory w Kalifornii, to powstały w 1952 roku najpotężniejszy na świecie instytut naukowo badawczy (wg. otwartych źródeł, bo dokładnie nie wiemy, co mają Rosja, czy Chiny), który zajmował się początkowo bronią atomową, a obecnie także wykorzystaniem atomu do celów pokojowych.
To właśnie stamtąd w mijającym tygodniu nadeszła otwarcie upubliczniona informacja, że chyba mamy wreszcie przełom, a zimna fuzja nie jest tylko hipotezą opartą na matematycznych równaniach, tylko czymś faktycznym, namacalnym, co rokuje nadzieje, że w przyszłości zdołamy czerpać potężną energię z tej mitycznej reakcji jądrowej, nie wymagającej milionów stopni kelvina, dla gwiazd coś normalnego, lecz dla człowieka nieosiągalnych.

Podobnie jak sprawnie i łatwo działający komputer kwantowy, tak i skonstruowanie urządzeń napędzanych zimną fuzją, będą przewrotem iście kopernikańskim.

Dobrych parę lat temu podobna wiadomość z Włoch, obudziła także nadzieję na dotarcie do zimnej fuzji. Lecz wszystko szybko ucichło. Jednakże nie można porównywać skromnego włoskiego, choćby uniwersyteckiego laboratorium z potężnym instytutem z Livermore, CA. Ich wiarygodność jest duża, a na dodatek wiemy, że posiadają najpotężniejszy laser na świecie, mogący faktycznie dostarczyć wielkich energii.
Wiadomość podana przez internetowy portal amerykańskiej stacji CNBC [*] - będącą największą na świecie sieć kanałów informacyjnych, określiła to wydarzenie w instytucie, za "Wright Brothers moment". W kulturze amerykańskiej to określenie odnosi się do pierwszego sukcesu braci Wright, którzy po raz pierwszy swoim prymitywnym samolotem oderwali się od ziemi, rozpoczynając erę samolotów. Czyli po prostu jest to przełom, punkt, po którym wszystko na świecie może się radykalnie zmienić.

Jeżeli ktoś zna działanie poważnych mediów, nie tylko polskich, ale tych o zasięgu światowym, wie, że linkowany artykuł Catherine Clifford, był przygotowany przez zespół, zweryfikowany przez redaktora naczelnego i zaakceptowany przez zarząd korporacji. Ma to duże znaczenie, co dalej wyjaśnię.
Tekst należy przeczytać co najmniej dwa razy, a właściwie parokrotnie, by wyłuskać sedno. Bo zostało one sprytnie zawoalowane, trochę by nie wyglądało jak sensacja z tabloidów, a z drugiej strony, by nie wywoływać pewnego niepokoju u pewnych, ważnych ludzi.
Podano więc potężną moc lasera użytego w eksperymencie. Nie podano materiału, który został użyty do wywołania fuzji. Zastosowano jeszcze kilka innych masek.
A sedno jest takie, że kostka materii, nie wiemy, czy czystego pierwiastka, czy jakiejś soli, wielkości gdzieś 2 x 3 milimetry, została zbombardowana cząstką strumienia lasera, która do niej dotarła i fuzja jądrowa się dokonała, bez najmniejszych wątpliwości.
Dowodem na to są pomiary wskazujące, że kostka wygenerowała 5 razy tyle energii, w stosunku do tego, co wchłonęła z lasera. Proszę sobie wyobrazić, ile to jest 1,3 megajouli (1,3 MJ). Albo za artykułem powiem inaczej – to jest 10^24 watów. Fakt, wyrzut energii trwał tylko 100x10^-12, czyli bardzo krótko. Ale zaistniał. Taniej i na olbrzymią skalę. Znacznie, znacznie więcej, niż to, czego mogą dokonać największe akceleratory, gdzie cząstki, albo tylko fragmenty jądra atomowego, rozpędza się do wielkich prędkości, jak w CERN, w Wielkim Zderzaczu Hadronów (LHC), gdzie w pierścieniu o długości 27 kilometrów, rozpędza się cząstki do szybkości takiej, by okrążały one ten tunel 11 000 razy na sekundę, a energia elektryczna potrzebna do tego, zasiliłaby całą Warszawę.

Udzielający wywiadu naukowcy są ostrożni: - To tylko pierwszy krok...", albo – Do pełnego sukcesu droga daleka...". Widać, że wszyscy stąpają po cienkim lodzie i starają się nie demonstrować entuzjazmu.
LLNL to instytut rządowy. Nie ma więc zagrożenia, że jakiś magnat naftowy, czy wielka korporacja produkująca fotowoltaikę, przejmie kontrole nad wynikami badań i jak to już w historii bywało, zamknie zimną fuzję w sejfie.
Lecz co z tego, że badania to własność państwa, USA, jak tacy ludzie jak Joe Biden i Kamala Harris u steru władzy, zafiksowani na lewackich, neomarksistowskich ideologiach mogą rozwalić cały projekt, wbrew interesowi całej ludzkości.
Ciekawostką jest również to, że wkrótce będzie tydzień od tej publikacji, a większość poważnych mediów milczy o naukowym osiągnięciu o epokowej skali.
Nie mają, zaskoczeni, wypracowanej opinii. "przekazu dnia" w tej sprawie? Czy może czekają na oficjalne i wiążące ich stanowisko Moskwy?

Reakcje termojądrowe to jedne z najpowszechniejszych zjawisk we Wszechświecie, Pierwotna cząstka, matka wszystkich pozostałych – wodór, H, które jądro zawiera tylko jeden proton i żadnego neutronu, w wyniku kolejnych przemian jądrowych staje się helem, węglem, tlenem, żelazem, złotem, czy uranem.
Te ciągłe przemiany, a także ping-pong między energią i materią, to "sens życia" kosmosu. Długo jeszcze te przemiany, głównie z powodu olbrzymich temperatur i potwornych ciśnień, ale także dlatego, że ciągle jeszcze wiemy tak mało, są poza zasięgiem ludzkich możliwości.

Ale kto powiedział, że ma tak być zawsze?

.

[*] https://www.cnbc.com/2021/08/17/lawrence-livermore-lab-makes-significant-achievement-in-fusion.html(link is external)