poniedziałek, 3 lutego 2014

Nikt wam tyle nie da co Tusk wam obieca

Obiecywanie Never ending story Tuska trwa.  Do 194 obietnic  wygłoszonych w czasie  expose w listopadzie 2007 r. dochodzą co raz to nowe. Zbliżają się wybory, trzeba coś zanęcić, tym razem darmowymi podręcznikami  dla uczniów. Żeby uczniom nie było za dobrze chodzi o uczniów, którzy zaczynają pierwszą klasę.

Nie tak dawno Tusk obiecywał laptop dla każdego ucznia, co z tego wyszło wiadomo. Została tylko obietnica.
Czy Polacy  dadzą się nabrać po raz na kolejny numery Tuska ? to się okaże w czasie wyborów.  Jeżeli przyjrzeć się obietnicom z expose z 2007 r. to można potraktować je jako bełkot, ale dwa z nich w 2014 po niemal  siedmiu latach rządów PO – PSL brzmią wręcz groteskowo:

16) Obniżenie tempa przyrostu długu publicznego 
17) Doprowadzenie budżetu w ciągu kilku lat do stanu bliskiego równowagi

Jaki jest obecnie dług publiczny w stosunku do 2007 r. drobiazg o ponad 80% większy, a deficyt budżetowy przekroczył 55%
Podobnie groteskowo brzmi zobowiązanie:

22) Radykalne uproszczenie prawa podatkowego. Tego zobowiązania nie chce się nawet komentować, tylko płacz i zgrzytanie zębów.
Oprócz wymienionych padały zobowiązania o chemicznej kastracji pedofilów, walki z dopalaczami, wprowadzenie VAT 23% , na dwa lata, itd., itd.
Czy straszenie Macierewiczem i PiS, przyniesie skutek, śmiem wątpić, ale nie wolno dzielić skóry na niedźwiedziu , zwłaszcza jeżeli nie wiadomo, gdzie są serwery PKW.
 
http://morpork.salon24.pl/564956,194-obietnice-tuska
http://www.money.pl/gospodarka/wiadomosci/artykul/darmowe;podreczniki;dl...
 

autor: Andy51

Kiełbasa wyborcza




Nie ma sensu nikogo uszczęśliwiać na siłę. Rzadko kto znajdzie w sobie jednak wolę czynnego przeciwstawienia się zbędnemu rozdawnictwu.

Zbliżają się wybory – zaczęło się rozdawanie lekko nieświeżej wyborczej kiełbasy. Nieświeżej- bo obietnica rozdawania uczniom laptopów już była w użyciu wielokrotnie. Najnowszy pomysł ekipy Tuska to darmowe podręczniki dla uczniów szkoły podstawowej. Jak na razie tylko dla I klasy. Ale przecież Tusk nadal obiecuje darmowe laptopy dla każdego ucznia. Trudno o większy nonsens niż ten projekt. Przede wszystkim jak wiadomo: „there's no such thing as a free lunch” . Za wszystko ktoś musi zapłacić . Jak to mówiono w filmie „Rejs”- „ zapłaci Pan i Pani i ja zapłacę”. Od dawna wiemy, że rozdawnictwo nie jest najlepszą formą organizowania życia społecznego. Szczególnie, że rozdawnictwo zawsze sprowadza się albo do modelu janosika-czyli zabierania bogatym i oddawania biednym albo -co gorsza- do modelu antyjanosika, który polega na zabieraniu biednym i oddawaniu bogatym. Tak czy owak nie jest to działanie racjonalne. Wyobraźmy sobie, że faktycznie każdy uczeń dostanie nowy laptop. Majątek zbije na tym firma, która zdobędzie zamówienie rządowe. Korzyść uczniów będzie wątpliwa. Dla uczniów zamożnych będzie to kolejny komputer w domu. Oczywiście wezmą - bo mamy nawyk brania darmochy. Za czasów kartek moi sąsiedzi kupowali wszystko to co można było na te kartki kupić i gromadzili w tapczanach flaszki czyściochy, której nie brali do ust, mąkę zjadaną potem przez mole i wołki zbożowe, oraz ohydne buty, które potem lądowały na śmietniku.
W rodzinie zamożnej, w której każdy ma swój komputer, taki zbędny laptop będzie się gdzieś poniewierał i wreszcie w ramach porządków zostanie zlikwidowany. Dla rodziny biednej też będzie to zbędny gadżet. Nie pomoże również dziecku w stratyfikowaniu się społecznym. Z konieczności będzie o wiele niższej klasy niż nowinki elektroniczne. Dziecko posługujące się darmowym laptopem będzie czuło się w klasie tak jak dziecko korzystające w szkole z darmowych obiadów. Będzie tym faktem stygmatyzowane. Bogaci koledzy będą mieli przecież poręczne tablety najnowszej generacji. Laptop w biednym domu ma zresztą los niepewny. W najgorszym przypadku zostanie sprzedany na wódkę, w mniej skrajnym na chleb. Oczywiście dziecko może dostać laptop tylko do użytku w szkole. Będzie to miało taki sam sens jak podarowanie dziecku roweru z zakazem wynoszenia go z domu. Akcja „bezpłatne podręczniki” podzieli losy takich akcji jak „darmowe mleko dla każdego dziecka w szkole”. Znam przypadki gdy dzieci , które nie lubią mleka rzucały do celu kefirami otrzymanymi w szkole ,albo wyrzucały je do kosza. Wiele kefirów zostawało w szkolnej lodówce i się też marnowało.
Nie ma sensu nikogo uszczęśliwiać na siłę. Rzadko kto znajdzie w sobie jednak wolę czynnego przeciwstawienia się zbędnemu rozdawnictwu.
Wiem to z autopsji. Wbrew przekonaniu korzystam z rocznego biletu emeryta, który kupuję za 50 złotych choć jestem przeciwna wszelkim takim automatycznie przyznawanym przywilejom i stać mnie na bilety. Przyczyna jest bardzo prosta- jestem dość roztargniona i niestety wygodnicka. W ten prosty sposób nie muszę pamiętać o kasowaniu biletu, nie muszę korzystać z urządzeń sprzedających bilety i mam raz na zawsze święty spokój od kontrolerów.
Z podręcznikami szkolnymi faktycznie były od pewnego czasu problemy. Nauczyciele potrafili zmienić kilka razy podręcznik w trakcie roku. Bardzo często dotyczyło to podręczników językowych, z ćwiczeniami i płytami. Mam w domu cały regał takich zbędnych podręczników z czasu szkolnej edukacji moich dzieci i muszę się kiedyś zdecydować na ich wyrzucenie. Nie chcę nawet liczyć ile mnie to kosztowało. Dzieci są dość oportunistyczne, nie lubią w szkole się wyróżniać. Dlatego nie chciały nawet słuchać moich utyskiwań na wymianę co pół roku obowiązującego podręcznika. Podejrzewałam, że wydawnictwa starały się jakoś zainteresować nauczycieli takim zmianami. Moje podejrzenia okazały się słuszne. Jak się dowiedziałam wydawnictwa przysyłały nauczycielom bezpłatne egzemplarze książek, zapraszały na szkolenia czyli działały podobnie jak firmy farmaceutyczne wobec lekarzy. Na pewno należało ten proceder przerwać. Wydaje mi się, że najlepszym rozwiązaniem jest strategia przyjęta w gimnazjum imienia Staszica w Warszawie . Nauczyciele organizują, albo pomagają uczniom zorganizować giełdę podręczników. Moja wnuczka sprzedała używane podręczniki i kupiła potrzebne jej również używane . Szczyciła się, że nawet na tym zarobiła. Aby to działało szkoła zabrania zmieniania obowiązujących podręczników. Natomiast rodzice i dzieci mają wybór- przecież niektóre książki zechcą zostawić i wtedy muszą kupić nowe w księgarni.
Od dłuższego czasu trwa dyskusja na temat modeli rozwiązywania problemów społecznych. Model liberalny postulujący, żeby pozwolić ludziom zapracować na wszystko co jest im do życia potrzebne wydaje się być teoretycznie bardzo atrakcyjny. Wiadomo jednak, że przy obowiązujących w Polsce relacjach zarobków i cen, na mieszkanie ludzie muszą pracować całe życie, a na leczenie- w przypadku ciężkiej choroby- nie byłoby ich w ogóle stać. Dlatego musimy dopuścić - przy wszystkich tego wadach- centralne finansowanie i centralne sterowanie służbą zdrowia czy szkolnictwem. Nie prywatyzujmy zatem szpitali i szkół, ale nie poszerzajmy również niepotrzebnie obszaru socjalu, który i tak jest przerośnięty. Rozdawanie podręczników czy laptopów jest zbędnym podejmowaniem przez państwo dodatkowych obciążeń. Aby im sprostać potrzebne będzie nakładanie nowych – bezpośrednich czy pośrednich podatków, a one z kolei jak wiadomo ( szczególnie pośrednie) najbardziej obciążą najuboższych. Tak, że im te darmowe laptopy staną kością w gardle.
Za czasów PRL dotowane były na przykład obozy jeździeckie. Można było spędzić studenckie dwutygodniowe wczasy w siodle za sumę uzyskiwaną za dwie godziny korepetycji. Nie korzystałam z tego. Jeździłam na wyścigach za darmo, starając się to odpracować. Miałam świadomość, że na złą kondycję ekonomiczną kraju wpływa duża liczba takich bezsensownych zobowiązań. Moi znajomi alpiniści jeździli z jednej dotowanej przez państwo wyprawy na drugą. Reprezentowali przecież kraj, wręcz poświęcali się dla niego. W taki prosty sposób naród- jak wiadomo- spija koniak ustami swoich przedstawicieli. Wanda Rutkiewicz, która wprowadziła obyczaj szukania sobie sponsorów na wyprawy za granicą i to z powodzeniem realizowała, była za to mocno w środowisku alpinistycznym nielubiana. Uważano, ze demoralizuje władze. Bo finansowanie wypraw alpinistycznych należy się obywatelom PRL jak psu buda. Rzadko kto ośmielał się przypomnieć , że wspinaczka czy konna jazda nie jest sprawą życia i śmierci i naprawdę może być praktykowana na własny rachunek. Oczywiście miłośnicy darmowych wypraw alpinistycznych argumentowali, że bez tanich wczasów pracowniczych i kolonii wiele dzieci nigdy nie wyjechałoby na wakacje. Teoretycy i praktycy rozdawnictwa lubią zasłaniać się dziećmi. Tak więc jeden jechał na kolonie do Świdra, a inny w ramach tego samego systemu w Alpy. Ja tam nikomu nie zazdrościłam, bo faktycznie w Alpy i w Himalaje jeździli najlepsi. Alpinizm to rzadki przypadek gdy faktycznie działa selekcja naturalna. Z konną jazdą było już gorzej. Legia był to klub dla generalskich córeczek, choć przyjmował również czasem utalentowanych jeźdźców spoza establishmentu. Najbardziej demokratyczne były wyścigi. Każdego chętnie zapraszano, a i tak chętnych nie było zbyt wielu. Ciężka praca i trudne konie do jazdy to tłumaczyły.
Wyobraźmy sobie, że państwo funduje każdemu obywatelowi telewizor. Argumenty można zawsze znaleźć -starszych ludzi nie stać na zakup dobrego urządzenia nowej generacji, nie stać również na telewizor rodzin ubogich. Telewizja łączy ich ze światem, przeciwdziała wykluczeniu. ( Widzicie jak mi agitacja dobrze idzie) W skali państwa to ogromny wydatek i niepotrzebne powiększanie zakresu socjalu. Taka była kiedyś praktyka służb socjalnych w Niemczech . Mieszkająca w Dortmundzie stara ciotka dostała niespodziewanie w 85 roku najnowszy telewizor. Wcale go nie zamawiała – przyniosło go dwóch uprzejmych panów i kazało tylko pokwitować. Jednak Niemcy zrezygnowały podobno z nadmiernie rozbudowanego socjalu. Myślę, że obecnie nikt nie dowozi penerom do parku parówek i kakao jak to widziałam w Dortmundzie na własne oczy. Nasza opieka społeczna nie zrezygnowała jednak z podobnych akcji. Sąsiadka korzystająca z opieki społecznej dostała kuchenkę najnowszej generacji, której nie powstydziłby się Pascal Brodnicki w programie kulinarnym. Panowie wnieśli ją i tak długo marudzili aż zdecydowała się ją przyjąć. Przyznam, że trochę jej nie dowierzałam do czasu gdy dwóch panów przyniosło kuchenkę dla nie żyjącego od dwóch lat sąsiada emeryta. Namawiali mnie żebym wzięła ją dla siebie i pokwitowała w sąsiada imieniu. Ponieważ lekarz zakazał mi się denerwować, w takich sytuacjach używam bez zwlekania słów uważanych za publiczne, co przecina sprawę i oszczędza mi nerwów. Tak też i postąpiłam.
Za podobny jak rozdawanie kuchenek czy laptopów nonsens uważam becikowe. Nikt przy zdrowych zmysłach nie może sumy becikowego traktować jako jakiegokolwiek ekwiwalentu za trudy wychowania dziecka. Becikowe , rozdawanie laptopów czy kuchenek trenuje społeczeństwo w postawach menelskich sprowadzających się do zasady- brać co dają i nie pytać kto za to zapłacił.

Wyborczym chwytem Tuska jest również akcja walki z pijanymi kierowcami za pomocą przepisów nakładających na kierowcę obowiązek wożenia w samochodzie alkomatu. Tusk jak pamiętamy proponował już kastrację pedofilów, walczył z dopalaczami i każda z tych akcji miała ten sam finał- kompletne fiasko. Sens posiadania w wyposażeniu samochodu alkomatu jest porównywalny z sensem posiadania małej gaśnicy samochodowej. Moja znajoma dziennikarka telewizyjna, zrobiła kiedyś piękny program, w którym strażacy mieli ugasić za pomocą gaśnic samochodowych stosik płonących deseczek wielkości pudełka do butów. Zużyto cztery gaśnice a stosik płonął nadal. „Po co zatem mam wozić w samochodzie gaśnicę i po co wprowadzono ten przepis?”- zapytała znajoma jakiegoś ważnego strażaka. „Przepis wprowadzono,żeby było za co brać mandaty, a pani wozi gaśnicę tylko po to żeby tych mandatów nie płacić. Z bezpieczeństwem nie ma to nic wspólnego”- odparł przytomnie strażak. To samo dotyczy alkomatów. Niewątpliwie sporo zarobi firma, która otrzyma zamówienie publiczne na alkomaty. Będzie też nowy pretekst do pobierania mandatów. Ludzie będą wozić alkomat, żeby uniknąć płacenia tych mandatów. Z bezpieczeństwem nie będzie to miało nic wspólnego.
Ciekawe jaka firma wygra przetarg na alkomaty. Pewnie ta, która zaproponuje najniższą cenę. Jeżeli jasne jest, że te alkomaty będą atrapą nie ma co martwić się o ich jakość.
Podobnie jak dla sądów i władz nieistotna jest jakość usług pocztowych świadczonych przez firmę, która jak wiemy zaoferowała najniższa cenę. To nie o to chodzi, że czujemy się urażeni odbierając przesyłkę z sądu w kiosku czy w sklepie rybnym. Chodzi o to, że jak wszyscy wiemy sprawy sądowe mają terminy prekluzyjne i zawite i nie dotrzymanie takiego terminu może mieć nieobliczalne skutki prawne i finansowe. Również nieobecność na rozprawie może się dla nas źle skończyć. Tymczasem sądy traktują jako prawidłowo doręczoną przesyłkę, w sprawie której zostawiono powiadomienie. Nikt nie interesuje się czy adresat miał szansę ją otrzymać. Zdarzało się, że powiadomienie przychodziło na nieaktualny adres. Nie zdarzyło się natomiast, żeby ktoś ponosił skutki nieprawidłowo doręczonej przesyłki. Naiwnością byłoby sądzić, że takie skutki gotowe jest ponosić konsorcjum , które wygrało przetarg. A może powinni dzielić odpowiedzialność z pracownikami punktów, w których nasze przesyłki będą na nas czekać – kiosków z gazetami, sklepów i pralni.?
Wydaje mi się, że taki sposób doręczania przesyłek sądowych ułatwi przestępstwa sądowe, których nie brakuje. Polegają one najczęściej na odbieraniu ludziom pod różnym pretekstem własności. Teraz będzie łatwiej manipulować zawiadomieniami o sprawie. Może to teorie spiskowe, ale bałagan w tej dziedzinie może być różnym grupom przestępczym wręcz na rękę.
Podsumowując- nie ekscytujmy się wyborczymi obiecankami, bo za każdy taki nieświeży pomysł będziemy musieli zapłacić.

autor: Iza