sobota, 9 maja 2015

Praca jest celem twojego życia – twierdzą krwiopijcy




 
Za komuny komisarze, politrucy i reszta tym podobnej swołoczy, lubiła prezentować taki "chitry" dowcip: Jak myślicie towarzysze, Pan Bóg stworzył mężczyznę do pracy, czy do przyjemności? Zazwyczaj po dłuższej chwili odpowiadał wesołek Kowalski, którego zawsze można znaleźć w każdym gronie: - Oczywiście, dla przyjemności, by radować się życiem!
Odpowiedź była niestety druzgocząca: - Mylicie się Kowalski, niestety do pracy. Jak by dobry Bóg chciał, byś był dla przyjemności, to byś miał dziesięć penisów i jeden palec. Ale macie dziesięć palców i tylko jednego penisa. Powszechne: ha, ha, ha...
Dowcip marny, ale miał do głowy wbijać, że w komunizmie liczy się tylko praca. Odpoczynki i rozrywki to imperialistyczna dekadencja. Nie mówili tego wprawdzie publicznie, ale przyświecała im tylko jedna idea, wykuta w żelazie na bramie w Auschwitz – "Arbeit macht frei".
Tak oto, w komunizmie szło się do raju, w bliżej nieokreślonej perspektywie, poprzez ciężką niewolniczą wprost pracę. Co więcej – nie pracujący był elementem wybitnie podejrzanym.
- Darmozjad, bikiniarz i kryminalista – mówiono zazwyczaj.

A czy w kapitalizmie było lepiej? W żadnym wypadku, ale...

Australia była pierwszym państwem, gdzie w XIX wieku wprowadzono ośmiogodzinny dzień pracy. To naprawdę pierwszy potężny przełom w relacjach pomiędzy pracodawcą i pracobiorcą. Ale tak naprawdę, dopiero pierwszy krok.
Europa i Ameryka zatrzęsły się w posadach na taki bluźnierczy australijski pomysł.
- To zahamuje postęp! – wrzeszczeli tak zwani burżuje.
- Ludzie będą umierać z powodu wolnego czasu! Upiją się na śmierć i umrą z nudów! – wtórowali im, jak zwykle usłużni naukowcy i autorytety.

Po tysiącleciach niewolnictwa, poddaństwa i pańszczyzny, było kompletnie niezrozumiałe, że nie tylko klasa próżniacza, ale zwykły lud, może mieć wolny czas, rozrywki i zajęcia nie związane z pracą. To się w głowach nie mieściło. Nawet tych najbardziej światłych.

Gdy potem nastali dobrzy znani mądrale – Marks, Engels, czy Lenin; sami zresztą dobrze wypasieni kapitaliści, to w swych wspaniałych dziełach, nie zachęcali, by ulżyć biednemu człowiekowi, tylko, żeby odebrać wściekłym krwiopijcom – kapitalistom i wszystkich zmusić do jednakowej, ciężkiej pracy.
Oczywiście, nie, żeby jutro było nam lepiej, tylko dla raju w przyszłości.
To znowu taki "chitry", jak to oni lubili mówić, zabieg: - raj, to my, przywódcy, urządzimy sobie zaraz, a wy, reszta, urządzicie raj dla waszych wnuków, albo precyzyjniej – dla wnuków, waszych wnuków.

Jeszcze w latach osiemdziesiątych, gdy komunizm na świecie ledwo się słaniał, tak, jak w Polsce, pracowało się na tydzień 48 godzin. Każdego dnia, łącznie z sobotami 8 godzin. Wolne były tylko niedziele. Choć nie zawsze, bo komuna kochała urządzać w niedziele tak zwane czyny społeczne.
W tym samym czasie, w kapitalistycznej, a jakże, Francji (choć z poważnym pierdolcem na punkcie komunizmu), zaczęto wprowadzać już 36 godzinny tydzień pracy, co mamy do teraz, czyli – od poniedziałku do czwartku po 8 godzin pracy, w piątek tylko pół dnia, czyli 4 godziny, a reszta wolne.
Tak, tak, w komunizmie, aby być dobre 50 lat z tyłu za wrednymi imperialistami, trzeba było tygodniowo pracować 12 godzin więcej.

W końcu, po siedemdziesięciu latach obietnic tego raju w przyszłości, tego zaharowywania się dla przyszłych pokoleń, to oficjalnie, a nieoficjalnie, dla kawioru, sklepów z a firankami, nomenklatury, tego "zdrowie wasze w usta nasze" (to Wałęsa – przypominam), ludziom, jak to się dzisiaj mówi, łuski w końcu spadły z oczu, rozpieprzyli cały ten komunizm, drani, jak Ceausescu rozwalili na miejscu, szkop Honecker musiał spieprzać ruskim helikopterem z Berlina, co widziałem akurat na własne oczy, by nie spotkał go taki sam los, tylko cholera, u nas, w Polsce, żydy komuchy i żydy solidaruchy zawarły pod okrągłym stołem tajny deal (żydzi nie jako naród, tylko żydzi, jako polska swołocz) i oprawca w czarnych okularach został z honorami pochowany, dożywając w spokoju 90 lat.
I dlatego w mojej ukochanej ojczyźnie, już od tego przełomu w 1989 roku, czyli 25 lat mamy totalny burdel, bo nikt nie może szczerze powiedzieć, czy to już kapitalizm, czy to jeszcze komunizm.


A już najgorzej jest, jeśli chodzi o pracę. Okazuje się, że naprawdę za marne grosze, Polacy pracują najwięcej w całej Europie! Nie dość tego, chyba ze cztery miliony wyjechało w świat, by brać tam pracę, której rozpaskudzony i rozleniwiony "zachód" nie chce wykonywać. Tak jest na prawdę – bądźmy uczciwi w tym względzie.

Popatrzę tutaj choćby na siebie. Inżynier elektronik po polibudzie, by założyć i utrzymać rodzinę poszedł na morze. Początkowo 9 – 6 miesięcy poza domem. A od 30 lat pracujący na zachodzie.
A dlaczego na tym zachodzie z dużą łatwością, ja, czy śp. seawolf zdobyliśmy pracę, a młodsi nasi koledzy nadal nie mają kłopotów i są wprost rozchwytywani. Bo "zachód" już nie chce pływać. Bo to samo ma na miejscu, koło domu. Bo chce być zdrowym i nie umierać młodo, jak nasz niezapomniany kolega seawolf.
Początkowo byłem tanią siła roboczą, za komuny i na początku transformacji.
Dopiero po wstąpieniu do Unii, czyli od 10 lat, zacząłem być traktowany, jak równoprawny obywatel świata. Czyli dopiero wtedy dopadł mnie w pracy kapitalizm. A, żeby było jeszcze lepiej, to ten najbardziej ludzki – skandynawski (choć jak to już jest od XIX wieku, najprzyjaźniejszy jest australijski).
Proszę tu nie zazdrościć, bo praca faktycznie jest niesłychanie ciężka, szczególnie we flocie offshore.
Pracuje się tak: jest to system "one on – one off". Co oznacza, że pracuję cztery, albo pięć, albo sześć tygodni na statku albo w stoczni, a następnie mam tyle samo – cztery, pięć, albo sześć tygodni wolnego w domu. Pracuje się bez ustanku siedem dni w tygodniu, na, powiedzmy statkach typu shuttle tanker 10 godzin dziennie, a na wiertniczych, czy sejsmicznych,12 godzin. Czyli w tygodniu od 56 godzin do 84 godzin. Co biorąc pod uwagę system 1 : 1, realnie wynosi 35 do 42 godzin tygodniowo pracy, przez cały rok. Te wyższe godziny rekompensowane są wyższymi zarobkami.
To jeszcze mało – Norwegowie już przeszli (pod swoją banderą), a Anglicy i Duńczycy zaczynają przechodzić na system "one on – two off", 1 : 2. Powiedzmy, cztery tygodnie pracy i osiem tygodni odpoczynku. Niestety, nie jestem Norwegiem pod norweską banderą. Ale te decyzje norweskiego ministerstwa pracy i ministerstwa zdrowia wytyczają światowy trend.
Muszę tu jednak uczciwie zaznaczyć, że piszę tutaj o wyjątkowo szkodliwych warunkach pracy.

**********

Czy wiecie szanowni Państwo kto to taki – Carlos Slim Helu? Oczywiście, że wiecie. To przecież słynny Meksykanin, najbogatszy człowiek świata, no nie w tym roku, bo stracił ten przywilej na rzecz Billa Gatesa, ale był najbogatszym w 2013 i praktycznie od 2008 Carlos Slim, Bill Gates i Warren Buffett są po kolei najbogatszymi.
Jaki bogaty? Wartość majątku – 72 miliardy USD. Według Forbesa 12 najpotężniejszy człowiek świata. Właściciel rozlicznych firm i przedsięwzięć na całym świecie, lecz głównie znany jako zawiadujący całymi sieciami komórkowymi w Ameryce Łacińskiej i Południowej (choć w USA też ma udziały i nawet posiada duńską KPM).

Po co ja tutaj, pisząc o ludzkiej pracy wspominam tego kapitalistycznego krwiopijcę?
Nie bez powodu. On i Bill Gates – najbogatsi, są jednocześnie największymi filantropami, starającymi się teraz, już po zdobyciu swoich miliardów, ulżyć doli wszystkim ludziom na całym świecie. Dosłownie wszystkim – bez wyjątku.
Kto wie, czy pomysł Carlosa Slima, który poniżej opiszę, nie będzie takim przełomem w pracy ludzkości, jak ten pochodzący z XIX Australii?

Otóż Carlos Slim wymyślił sobie tak i zaraz zaczął to wprowadzać w życie.

[...]
Miliarder Carlos Slim Helu, meksykański magnat telekomunikacyjny podczas biznesowej konferencji w paragwajskim Asuncion przypomniał o idei, o której wspominał już przed dwoma laty - zakładającej wydłużenie dnia pracy do 11 godzin, przy jednoczesnym skróceniu tygodnia pracy do 3 dni.
- Pracując trzy dni w tygodniu, mielibyśmy więcej czasu na odpoczynek, na podnoszenie jakości życia - mówił przedsiębiorca, cytowany przez „Financial Timesa”.
Według Slima podzielenie pracy na trzy dni w tygodniu byłoby bardziej efektywne, a cztery dni wolnego, które dzięki temu uzyskaliby pracownicy, zmusiłoby ich do szukania nowych aktywności. W ten sposób doprowadziłoby do pobudzenia kreatywności.
Według miliardera podniesieniu powinien natomiast ulec wiek emerytalny. Meksykanin twierdzi, że w czasach, gdy żyjemy po 85-90 lat, a praca w przypadku większości pracowników nie jest tak wymagająca fizycznie jak dawniej, powinniśmy pracować dłużej - do 70-75 roku życia. Sam Slim ma już 74 lata.
Jak informuje „FT”, niektóre z przedstawianych koncepcji Slim stara się wdrażać w swoich firmach. W meksykańskim Telmeksie wdrożył system, zgodnie z którym osoby pracujące na zbiorowej umowie, które dołączyły do przedsiębiorstwa jeszcze jako nastolatkowie, po przekroczeniu 50 roku życia mogą kontynuować pracę w trybie 4-dniowego tygodnia pracy - przy zachowaniu 100 proc. wynagrodzeń. [...]
http://kariera.forbes.pl/carlos-slim-helu-proponuje-3-dniowy-tydzien-pracy,artykuly,180179,1,1.html

Możliwość skrócenia tygodnia pracy - z obecnych 40 do 30-35 godzin - rozważa się od wielu lat i w wielu konfiguracjach. Kilka miesięcy temu na pomysł ograniczenia dnia pracy do 6 godzin wpadli Szwedzi, którzy na grupie urzędników z Goeteborga zamierzają sprawdzić, jakie skutki, dla zdrowia i efektywności zawodowej, może przynieść taka zmiana. W Australii z kolei od jakiegoś czasu testuje się model pracy w 4-dniowym trybie - po 9 i pół godziny dziennie. Podobne próby skracania tygodnia pracy podejmuje się również w niektórych amerykańskich stanach, np. w Utah czy na Hawajach.
***************
Zaraz ktoś się może mocno zdenerwować i ryknąć: - O czym q...a ten palant mówi!!! Nie ma pracy, 13% bezrobocie, połowa zatrudniona na umowach śmieciowych, bez emerytury i opieki zdrowotnej, a on tu pieprzy o trzydniowym tygodniu pracy!!!
Spokojnie proszę.
To nie ja jestem winien, że przez 25 lat dajemy się robić w bambuko i nie zadbaliśmy o należyty standard pracy, koncentrując się tylko na poprawie standardu życia, kupując stukaną brykę w Niemczech (BMW – a jakże!), łojąc się wyjątkowo tanim alkoholem, otaczając się gadżetami za 1 zł, po podpisaniu cyrografu z niemieckimi, czy francuskimi złodziejami od telefonów komórkowych na dwa lata. Do tego jeszcze tylko płaski TV z TVNem i Polsatem i imprezka z takimi samymi przyjaciółmi.
Ale żeby mieć tylko taką namiastkę, głównie z second handu, musimy zapieprzać, dobrze jak tylko 70 godzin tygodniowo – dwa razy tyle, co taki Niemiec.
Czy wiecie, że tylko Cypr i Grecja, gdzie kryzys niemalże nie rozwalił państw. nas wyprzedzają, jako jedyne w Europie, w krótkoterminowych kredytach konsumpcyjnych? Czyli w pożyczkach na życie. Potem to trzeba odrobić. Oczywiście.
Przez 25 lat niby niepodległości, nikt, dosłownie nikt, nie pomyślał i co więcej, nie zadziałał, żeby polepszyć standard życia i pracy obywateli.
Biedny, otumaniony naród cieszy się – myśli, że jest lepiej. Bo nie wie, jak na prawdę jest na świecie.
Cieszą się bidulki, że autostrady się buduje, że Euro w Polsce i jakie stadiony.
Ta, częściowo zbędna infrastruktura, jak te niebotycznie drogie stadiony, czy tuskowe Orliki, zamiast obiadu dla każdego głodującego dziecka (światowy wstyd !!!), które taką dumą napawają posła Niesiołowskiego, czy panią Kidawę – Błońską, powstały z idiotycznego i korupcyjnego trwonienia pieniędzy danych przez Unię Europejską. Danych, ale czego nikt nie mówi, które kiedyś trzeba będzie zwrócić.
Tak, tak... w Polsce się polepsza. W każdej rodzinie i w każdym domu.
No... może nie w każdym, ale na pewno u państwa Kulczyków, Solorzy, Kwaśniewskich, czy Sikorskich.
************
Jeszcze raz na koniec; - świat i to nie ten z czołówki, tylko nawet "biedny" Meksyk, myśli już poważnie o trzy-dniowym tygodniu pracy przy zachowaniu pełnej pensji.
A ty Polaku – ile jeszcze zamierzasz jeszcze harać świątek, piątek i niedziela, za nędzne grosze???



.
It's A Hard Life...

O durniach i o honorze










 





.


W swoim mniemaniu, w tym, co piszę jestem stuprocentowym felietonistą. Jestem na tyle złośliwy, że dorobiłem się licznej czeredy wrogów, którzy, przyznam to dumnie, są moimi pierwszymi i stałymi czytelnikami. Będzie o nich dalej w akapicie o durniach. Piszę chyba lekko, jeżeli, nawet biorąc pod uwagę błahość tematów moich tekstów, mam zazwyczaj z pięć tysięcy czytelników, a jak się dobrze wstrzelę, to nawet dziesięć razy więcej. I na dodatek, muszę to przyznać z przykrością i wewnętrznym wstydem, w skutek wrodzonego lenistwa nie cyzeluję swoich prac, praktycznie od razu publikując natychmiast to wszystko, co wycieka do palców z mojej nieustannie mielącej słowa mózgownicy. Tematów nie unikam żadnych, bo jako zadeklarowany dyletant, we właściwym, nie potocznym zrozumieniu tego określenia, interesuję się autentycznie wszystkim i o wszystkim lubię pogadać. Oczywiście najwięcej o stanie państwa i ukochanej Ojczyźnie, lecz ta idiotyczna, dzisiejsza cisza wyborcza wyklucza moje tradycyjne strzępie nie jęzora o panu... , czy pani ... .

By być pełnym, rasowym felietonistom powinienem mieć swoją stała rubrykę, albo, jak to się dumnie mówi – kolumnę. Wówczas byłbym felietonistą – kolumnistą. I mógłbym z mniejszą pokorą spoglądać na króla Zygmunta na warszawskim rynku.
Odmówiłem jednak parę razy pisania do druku z paru życiowych powodów. Najważniejszy z nich to taki, że ja ciągle pracuję za granicą, przez co szczęśliwie nie mam kontaktów z urzędami skarbowymi, które mnie autentycznie przerażają. Gdybym jednak zarobił chociażby jedną złotówkę w kraju, to skarbówka spadłaby na mnie natychmiast, jak stado sępów na miesięcznej diecie i ograbiłaby mnie z moich nędznych zarobków – krajowych i zamorskich. Taka ich, psia mać, natura.

Dobrze, ale miało być o durniach i honorze. Jednakże ten przydługi wstęp miał wskazać, że pisanina, którą uprawiam pozwoliła mi poznać masę durni. Niestety, obu płci. Czy warto rozmawiać z durniami? Nie warto. Dureń to z zasady zakuty łeb. Nigdy się nie uczy. A tego, co piszesz kompletnie nie rozumie, bo po prostu nie jest w stanie. Jego mechanizm myślowy działa dosyć dziwnie i zazwyczaj przy większym wysiłku się zakleszcza i zaciera i wtedy durniowi dymi się z uszu, a oczy doznają wytrzeszczu. Macha łapami i pluje w mikrofon, jeżeli ktoś mu nieopatrznie taką zabawkę podsunie.
Umysł durnia to popsute urządzenie i niestety, nic na to poradzić nie można. Należy więc w miarę możliwości durni unikać i nie zaprzątać sobie nimi głowy. Niestety, jeśli piszesz i nie daj Boże jeszcze jesteś czytany, to nie daje się ich uniknąć.
Obserwuję pewne ciekawe, medyczne zjawisko. Durnie są toksyczni i zaraźliwi. Więc czasami nas swoją durnotą potrafią zarazić i durniejemy wraz z nimi. Zamiast z kamienną twarzą, błyskiem rozbawienia w oku i krzywym uśmiechem pogardy przejść mimo, zatrzymujemy się i wdajemy się w niepotrzebną wymianę zdań. Mamy potem za swoje. Rozmowa z durniem zawsze pohańbia człowieka. To już lepiej, jak święty Franciszek, pogadać sobie z ptaszkami i innymi, wszelakimi stworzeniami. To bardziej zdrowe dla higieny psychicznej człowieka. O! Ja właśnie otworzyłem okno i trochę podyskutowałem z zaprzyjaźnionym kosem, który codziennie przylatuje do ogródka pamiętając jabłka jego ulubione, którymi karmiłem go zimą. Na moje nieporadne gwizdy odpowiada przepięknymi trelami i jest nam dobrze ze sobą. Tylko psy w okolicy zaczęły wyć.

Z rozlicznego i przebogatego zbioru durni można, niestety, piszę to z autentyczną przykrością, wyodrębnić grupę naszych durni prawicowych. Albo tylko myślących, że są prawicowi, bo tak na prawdę, nie mogą się połapać, gdy K..., Michałkiewicz, czy B... stale im mącą w głowach tak, że durnieją jeszcze bardziej.
Dureń ze swojej głupoty nigdy nie zdaje sobie sprawy. W internecie, gdy jego napęczniały idiotyzm rzuca się natychmiast w oczy, nie może zrozumieć, dlaczego nie jest wpuszczany i nie ma wstępu na poważne portale. A jak już mu się uda gdzieś zahaczyć, to zazwyczaj w dość krótkim czasie jest spychany na margines, cieszy się powszechną pogardą, co go zazwyczaj doprowadza do skrajnej wściekłości, tak, że kompletnie traci nad sobą kontrolę i jest usuwany w niebyt.
Dureń prawicowy jest z reguły Prawdziwym Aryjczykiem. Oznacza to tylko jedno, że w rezultacie staje się żydomanem, człowiekiem, który zagląda pod każdy kamień, zerka do każdego rozporka i rozpytuje o przodków, w poszukiwaniu tego ohydnego diabła w ludzkiej skórze – Żyda Polakożercę.
W tym względzie świat durnia, prawica jest niesłychanie prosty – wszystkiemu winni są Żydzi. I już. Koniec, kropka. Nie ma Polaków zdrajców, nie ma tych, co tym okropnym Żydom sprzedają kraj za bezcen, To Żydzi są winni złotych zegarków, Pendolino, najdroższych autostrad na świecie, likwidacji stoczni i uwiądowi służby zdrowia.
Prawdziwy Aryjczyk wie swoje. A, że to dureń, to żadna dyskusja nie ma najmniejszego sensu.


Durnie ukochali sobie słowo HONOR. Słowo, nie pojęcie, bo wówczas musieliby rozumieć, o czym mówią. A właśnie nie mają najmniejszego pojęcia.
Myli im się dobre wychowanie, kurtuazja, duma, upór, a nawet głupota i zacietrzewienie z honorem. Po prostu tego nie ogarniają, ale ładnie jest o tym mówić. To takie nowe i atrakcyjne. Honor... fajne.
Durnie prawicy, to w równym stopniu nieszczęsne dzieci czworaków i pegieerów, rzucone na głębokie wody okrutnego świata. Bez tradycji, bez etosu, należytej wiedzy i kodu wartości i zachowań. Neo-niewolnicy, nagle uwolnieni, którzy od tego doszczętnie zgłupieli i jeszcze w paru pokoleniach się nie podniosą.
Lecz to także te śmieszne sygneciki na palcach; te stracone bidne chałupiny, które w rozbuchanej pamięci widzą się jako wspaniałe modrzewiowe dworki, z krzątającą się wszędzie liczną służbą, psami myśliwskimi i szlachetnymi rumakami w stajniach i na wybiegu. Jak to widzieli w filmach o Texasie i nieśmiertelnej Bonanzie. A co wszystko opowiedziała im babcia sklerotyczka. Która kochała opowiadać bajki i różne niestworzone historie.
Można nazywać się więc Braun i być kreatorem króla Polski. Można też nazywać się Tyszkiewicz i wygłupiać się w tanim wodewilu dla gawiedzi.

No i ten honor stale łazi im po głowach. Jak to się popularnie określa w sferach: coś tam coś tam... Coś tam wiedzą, lecz jak już napisałem, nie są w stanie odróżnić jego od innych przymiotów kulturalnego człowieka. W rezultacie szermują tym biednym honorem bez ustanku, zazwyczaj głupio i bez sensu.
Honor jest zespołem zachowań, prawych, słusznych i etycznych wywodzących się z tradycji rycerstwa i czasów, kiedy prawo nie było jeszcze należycie skodyfikowane.
Odnosząc do czasów dzisiejszych i znacznie upraszczając, honorem jest silne poczucie własnej wartości i niezachwiana wiara w wyznawane zasady moralne, społecznie i religijne.
Według dzisiejszego zbioru pojęć, honorowym człowiekiem jest stający w obronie ojczyzny – patriota, obrońca słabszych, bezinteresowny pomocnik, walczący o swoje racje, ale umiejący się przyznać do błędu; człowiek dotrzymujący danego słowa.
Oczywiście w Polsce, jak we wielu europejskich krajach istniał szczegółowy kodeks honorowy, którego obecnie wiele reguł się zdezaktualizowało, bądź się zmieniło. Czy na przykład obowiązek dokonania zemsty, nawet w sytuacji dobicia rannego, leżącego przeciwnika, utrzymuje się w dzisiejszych zasadach moralnych?
Inną istotna cechą kodeksu honorowego było założenie, że o honorze kogoś mogli decydować tylko inni ludzie honorowi. Przed II WŚ w Polsce wykluczeni z tej grupy byli chłopi, mieszczanie i Żydzi, pogardliwie mówiąc, całe to pospólstwo. Honor to sprawa szlachty i wojska. Z tym, że zarówno szlachcic, jak i oficer mógł honor utracić, nabywając wówczas dyshonor, jeżeli inni honorowi ludzie tak ocenili.
Oczywiście, ludzie niehonorowi, czyli całe to pospólstwo nie mogło decydować o honorze. Czy to nabożnisia modląca się codziennie przed ołtarzem, która po wyjściu z kościoła natychmiast okazuje, że diabła ma za skórą, czy też gamoń,  który kłamie w żywe oczy, napuszcza ludzi na siebie, zmienia poglądy w zależności od sytuacji.
Niestety, ci ostatni, i ta pospolita szuja i te nadobnisie, gęby mają pełne honoru.

Rozwiązanie tego problemu jest niesłychanie proste – wystarczy tylko zrozumieć i sobie uświadomić, że to pospolite durnie. Tacy nie wiadomo jak by się nie wypinali, nigdy nie zostaną ludźmi honorowymi. Bo honor wymaga pełnego zrozumienia. Niedostatki durnia na takie zrozumienie nie pozwalają.

Ponadto, po raz trzeci przywoływana zasada – z durniami się nie rozmawia.


.