niedziela, 29 września 2013

Koń - towarzysz, czy koń - zabawka..?


Co jakiś czas naszym małym, końskim światkiem wstrząsają kolejne “afery” - rzeczywiście lub tylko domniemanie źle traktowanych (zagłodzonych, chorych, itp.) koni. Takie jak ta niedawna, bardzo głośna, z Posadowa.
I jak - bardzo cicha, bo tylko dzięki forum Re-Volta.pl można się było o niej dowiedzieć - podobna, choć na o wiele mniejszą skalę, w Strzeszynie (lubuskie).

Jak Państwo dobrze wiecie, od dawna korzystam z łamów “KT” by zwalczać tzw. “postęp” w zakresie praw zwierząt. Dlaczego to robię?

Ależ to oczywiste! Bo się boję, że któregoś pięknego ranka i do mnie zajedzie jakaś “straż dla zwierząt” czy inne “towarzystwo opieki nad zwierzętami” albo "pogotowie dla zwierząt" (skądinąd: najzupełniej prywatne stowarzyszenia, którym obowiązująca ustawa o ochronie zwierząt WBREW KONSTYTUCJI nadaje uprawnienia takie same jak Policji czy innym służbom państwowym...). Pretekst się znajdzie. Ot - stajni nie mam. Konie są zbyt grube. Albo zbyt chude. Albo - ogier ze stadem chodzi.


Że to oczywista bzdura? Prywatne stowarzyszenie pod nazwą “towarzystwo opieki nad zwierzętami” może “upoważnić” do takiej czynności dowolną osobę. Wcale niekoniecznie posiadającą jakiekolwiek kwalifikacje merytoryczne. Ba! Nigdzie nie ma prawnego obowiązku, aby takie prywatne stowarzyszenie w ogóle jakąkolwiek wiedzę merytoryczną posiadało. Bo w zasadzie - cóż jest “kwalifikacją” dla członkostwa w tym stowarzyszeniu..?

Jakieś egzaminy państwowe? Ukończenie kierunkowych studiów (weterynaria - jeszcze najlepiej ze specjalizacją z hipparchii, bo cóż wie o koniach weterynarz od rybek, może zootechnika)? Nie! Jedyną “kwalifikacją” dla członkostwa w takim stowarzyszeniu jest czułe serduszko i wielka sympatia dla zwierząt.

A także, ma się rozumieć - wolny czas i posiadanie środków pozwalających na oddawanie się tego rodzaju działalności (chętnie się zgodzę, że takie stowarzyszenia są na ogół biedne - ale to też jest niedobrze, bo stwarza pokusę korzystania z posiadanej władzy dla całkiem przyziemnych celów...).



To jest przepis na katastrofę! Wiele wskazuje na to, że taka katastrofa wydarzyła się właśnie we wspomnianej Strzeszynie - na szczegółowy opis tego konkretnego przypadku przyjdzie pora, gdy sprawa się zakończy.

Cóż stanowi obowiązująca ustawa z 21 sierpnia 1997 roku o ochronie zwierząt (wielokrotnie nowelizowana, opieram się na tekście jednolitym, ogłoszonym 19 kwietnia 2013 roku, poz. 856)?

Interesuje nas artykuł 6 ust. 2 oraz art. 7  tej ustawy. Artykuł 6 ustęp 2 podaje katalog czynności uważanych, w rozumieniu prawa, za “znęcanie się nad zwierzętami”.

Jest to katalog otwarty, gdyż tekst wprowadzający go zawiera sformułowanie “w szczególności” (co oznacza, że oprócz przypadków wyraźnie wymienionych, pod tę definicję mogą podpadać także inne sytuacje, które uprawniony organ uzna za zadawanie lub świadome dopuszczanie do zadawania bólu lub cierpień - cóż za mętny słowotok, swoją drogą!).


Biorąc pod uwagę, że złamanie tego prawa grozi poddanemu niemiłościwie nam panującej III RP bardzo poważnymi sankcjami karnymi (taką sankcją jest z całą pewnością przepadek mienia - nieraz o bardzo znacznej wartości - jaką stanowić mogą zwierzęta...) - już sam fakt dopuszczenia do takiej samowolki kwalifikuje ten przepis do kosza na śmieci. Gdyby to nie była tak “nieistotna”, “nieważna”, “drobna” sprawa - jestem przekonany, że nowelizacja, wprowadzająca do ustawy tak bzdurną konstrukcję prawną, dawno znalazłaby się w Tybunale Konstytucyjnym! No ale cóż - chodzi tylko o jakieś tam konie, czy inne zwierzaki, kto by się tym przejmował, nieprawdaż..?

W ten właśnie sposób kolejne dziedziny naszego życia oddawana są w pacht najbardziej zajadłym krzykaczom - takim, którym chce się i którzy mają czas i środki na to, aby wokół swojego “problemu” robić szum, wycierać sejmowe korytarze, lobbować. Większość zaś milczy sądząc, że to jest “nie moja sprawa” - i tym sposobem, niemiłościwie nam panujące gosudarstwo może już odbierać swoim poddanym nie tylko zwierzęta, ale i dzieci. Jak mówi ludowe przysłowie od rzemyczka do koniczka. Większość milczała, gdy uchwalano prawo umożliwiające odbieranie zwierząt - to większość nie ma się teraz co dziwić, że i dzieci można odebrać, gdy tylko “uprawniony organ” uzna, że są zbyt grube, zbyt chude, matka za często chodzi do kościoła, albo ojciec ma zbyt radykalne poglądy!

Katalog przypadków (przykładowych, bo mogą też być inne, w ustawie niewymienione...) “znęcania się” trudno uznać za niekontrowersyjny. Gdy, parę lat temu, tuż po uchwaleniu tej nowelizacji, opowiedziałem wójtowi jednej z sąsiednich gmin, że od tej pory nie wolno wystawiać zwierzęcia gospodarskiego lub domowego na działanie warunków atmosferycznych - ogarnął go homerycki śmiech.


Ale to u mnie, na zapadłej prowincji, gdzie “postęp” dociera bardzo powoli i z oporami, a ludzie są wciąż pobożni, pracowici... Wróć! Pracowici to już tak bardzo nie są. Nie w sytuacji, gdy jednym z głównych źródeł utrzymania na wsi są dopłaty bezpośrednie...

I to niestety, w połączeniu z przepisami tej właśnie ustawy - sprawia, że spokonie będę spał dopiero zimą, gdy jedyną łączącą nas z cywilizacją drogę przysypie półmetrowa warstwa śniegu i żadne “towarzystwo opieki nad zwierzętami” z całą pewnością do mnie nie dojedzie!

Artykuł 7 ustęp 1 stwierdza, że zwierzę traktowane w sposób określony w art. 6 ust. 2 (czyli - pamiętając, że mamy do czynienia z katalogiem otwartym - praktycznie KAŻDE zwierzę!) może być czasowo odebrane właścicielowi lub opiekunowi na podstawie decyzji wójta (burmistrza, prezydenta miasta) właściwego ze względu na miejsce pobytu zwierzęcia.

Czasowo - bo TEORETYCZNIE - do momentu wyroku sądu.

Problem polega na tym, że sprawiedliwość w Polsce jest NADER nierychliwa. Taka sprawa może się w sądach różnej instancji ciągnąć latami. I będzie się ciągnąć! Przecież co biegły, to opinia - a jeśli tylko poszkodowany właściciel zwierzęcia nie załamie się od razu i podejmie walkę (to też nie jest takie łatwe: wójt czy burmistrz nie z własnej pensji płaci prawnikom i biegłym...), prawie na pewno będzie mógł niejedno na swoją obronę przedstawić.

Nie mówiąc już o tym, że i tzw. "postępowanie przedsądowe" - może w praktyce wlec się miesiącami, albo i latami. A na tym etapie uprawnienia poszkodowanego są prawie że żadne!


Tak więc jedno z dwojga. Albo sprawa zakończy się względnie szybko zagarnięciem zwierzęcia (np.: konia rzadkiej rasy, o cennym rodowodzie..?) przez osobę wskazaną przez włodarza gminy (ustawa daje tu w praktyce pełną dowolność, licho tylko maskowaną jakimiś pretekstami!) - jeśli właściciel zwierzęcia jest biedny, stary, chory i nie stać go na toczenie sądowych batalii. Albo też, jeśli taki przypadek nie zachodzi - co najmniej przez kilka lat pożytki z posiadania zwierzęcia (które całkiem spokojnie może już do tego czasu dobiec kresu swych dni...) czerpać będzie owa wskazana przez wójta osoba...

Oczywiście: jeśli wójt będzie w ten sposób odbierał najlepsze krowy mieszkańcom swojej gminy i przydzielał je sobie lub członkom własnej rodziny - to zapewne polegnie w następnych wyborach, a kto wie - może się i referendum w sprawie jego odwołania udać. Już nie mówiąc o tym, że może mu się chałupa spalić jak raz w momencie, gdy miejscowa ochotnicza straż pożarna będzie na pielgrzymce na Jasną Górę... Stąd - z tego kija trzeba korzystać rozważnie.

Gminna władza może w ten sposób spokojnie ograbiać ludzi obcych, nielubianych przez sąsiadów, biednych. No jak raz - koniarzy! Którzy dość często przeprowadzając się na wieś “za końmi” - są w lokalnym środowisku obcy, nie cieszą się jako “miastowi”, ulegający jakiejś “fanaberii” zbyt wielką sympatią - a, podobnie jak mnie, zdarza im się czasem przeinwestować i zostać ze stadem fajnych koników - i z długami...

Teraz chyba Państwo już rozumiecie, dlaczego sen mam lekki, a siekierę trzymam na podorędziu..?


Osobnym skandalem jest zapis art. 7 ust. 2 ustawy, który daje upoważnionemu przedstawicielowi organizacji społecznej, której statutowym celem działania jest ochrona zwierząt prawo niezwłocznego odebrania zwierzęcia właścicielowi, jeśli tylko w swojej subiektywnej ocenie uzna dalsze pozostawanie zwierzęcia u właściela, za zagrażające jego życiu lub zdrowiu.

Przypominam, co już napisałem, że chodzi o członków prywatnego stowarzyszenia, których jedyną kwalifikacją jest zainteresowanie losem zwierząt, wolny czas i środki utrzymania. W praktyce zatem - o tym, czy MOJE konie mają się dobrze czy nie i czy ich pobyt u mnie zagraża ich zdrowiu i życiu, czy nie - decydować będzie najpewniej jakiś pryszczaty młodzieniec albo egzaltowana paniusia na wczesnej emeryturze. Względnie, co już najgorsze by było - kolega koniarz, który taki sobie wybrał sposób na życie...


Przesadzam, histeryzuję, dopatruję się najgorszych intencji i spisków tam, gdzie tylko o “dobro zwierząt” chodziło..? Nie, nie moi Państwo! Ostrzegałem dawniej, gdy był to zaledwie projekt lub świeżo uchwalona nowelizacja. Teraz, to ja Wam jedynie zdaję relację z istniejącego stanu rzeczy. Tak po prostu jest!

Zdarzyło się już, żeby odebrano ciężko przepracowane i trzymane w zdecydowanie nieodpowiednich warunkach (brak wybiegów, nie mówiąc już o pastwisku, skąpe wyżywienie, lekceważące podejście do kopyt czy ran) konie z jakiejś szkółki jeździeckiej czy pensjonatu w wielkim mieście? Albo u handlarza - hurtownika z "wejściami" w PZHK (takiego, co to każdy paszport jest w stanie załatwić - jak pewien szemrany osobnik w Wieliszewie, który zimnokrwiste kobyły jako "achałtekińce" próbował sprzedawać - a miał tych koni wielkie stado i więcej tam było otwartych ran, krwi i biedy niż w całym Posadowie!). Nie? Pewnie że nie i tak się nie zdarzy, choć każdy z nas mógłby po chwili zastanowienia z łatwością wskazać miejsca, gdzie tak się stać być może powinno. Ofiarą tak napisanej ustawy mogą padać tylko biedni i słabi i tacy właśnie jej ofiarą padają. Najlepiej jeszcze jak są to cudzoziemcy, bo wtedy ich szanse na skuteczną obronę są praktycznie zerowe.

Czy interwencje w takich przypadkach jak Posadowo były rzeczywiście uzasadnione? To wcale nie jest takie łatwe ani proste do oceny! Jak pokazuje przykład Skaryszewa - zmontowanie “duszoszczypatielnych” obrazków z dowolnego praktycznie miejsca jest rzeczą prostą i łatwą.


Konie, jak wiadomo, dzielą się na czyste i szczęśliwe. Z łatwością zatem można “cyknąć” fotkę dowolnemu praktycznie koniowi gdy jest utytłany w błocie lub nawet w gnoju. Długo nie trzeba czekać. Starczy, że taki koń ma w ogóle dostęp do błota - a na pewno się w nim wcześniej niż później utytła. Będzie wyglądał w ten sposób na zabiedzonego i potrzebującego interwencji? A jak jeszcze! Zwłaszcza w oczach laików (a - co od dawna powtarzam - 97% Polaków w życiu konia własną ręką nie dotykało...).

Utrzymanie koni jest obecnie coraz to bardziej odległe od ich naturalnych warunków. Taki już “trynd”. Coraz częściej zamiast pastwiska konie dostają wyłącznie sztuczne pasze. Fakt, że wybór tych pasz i wiedza o nich jest nieporównanie większa niż dawniej - ale nieuchronnym skutkiem tego stanu rzeczy musi być i to, że coraz więcej koni będzie albo zapasionych, albo zbyt chudych. I takie konie da się znaleźć praktycznie wszędzie!


Co najważniejsze - rośnie i BĘDZIE rosnąć, tzw. “społeczne przyzwolenie” na tego typu interwencje. Zarówno “w obronie zwierząt”, jak i “w obronie dzieci”. Jest to całkowicie naturalne.

Nie tylko chodzi o to, że zawsze, ilekroć coś takiego się dzieje, ogromna większość ludzi uważa, że “ich to nie dotyczy” (bo nawet, jeśli mają jakieś zwierzęta czy dzieci - to przecież “oni są w porządku”, więc “nie mają się czego bać” - a że jakiegoś zwyrodnialca spotyka nieszczęście, to dobrze mu tak..!).

Problem jest głębszy. Ludzie boją się wolności. Nie chcą decydować sami o sobie. Nie chcą ponosić odpowiedzialności. Lubią, gdy ktoś “wie lepiej”. Nawet, jeśli “wie lepiej” pryszczaty młodzieniec, którego jedyną kwalifikacją jest czułe serce i mnóstwo wolnego czasu - albo “pracownik socjalny”, który swój etat dostał “po znajomości”, a nagły atak aktywności wiąże się np. z koniecznością wykazania się przed nowym szefem...

Poza tym - nastąpiła w ciągu ostatnich kilkunastu lat dziwna zmiana w podejściu ogromnej większości ludzi do życia. Zmiana która, prawdę powiedziawszy, mnie przeraża!

Nasz sąsiad i dobry przyjaciel, u którego przez kilka lat składowałem siano w stodole, gnieździ się z żoną i czwórką dzieci w jednym pokoju z kuchnią. Pewnie, że woleliby większy metraż - ale, dopóki nie uda im się tego marzenia zrealizować, radzą sobie całkiem dobrze, są szczęśliwi, zawsze z radością ich odwiedzamy. Gdy tylko było to możliwe - trzymali też jakąś zimnokrwistą kobyłę (ostatnio, po serii hodowlanych niepowodzeń, sąsiad musiał się przerzucić na świnie i mięsne bydło - oprócz tego, że pracuje w mieście na etacie...). To są właśnie - ludzie normalni. Zarówno jak chodzi o ich stosunek do samych siebie, jak i - do zwierząt. Są razem na dobre i na złe. Kiedy dzieje im się dobrze - świętują. Kiedy idzie gorzej - cierpią wszyscy po równo.

Tymczasem dla coraz większej liczby Polaków ZARÓWNO posiadanie zwierząt, jak i dzieci - staje się jakimś rodzajem luksusu. Jeśli dziecko - to tylko wtedy gdy można mu zapewnić najdroższe, anglojęzyczne przedszkole, najlepszą prywatną szkołę, zajęcia dodatkowe, wakacje, gadżety, własny pokój, kieszonkowe, itp., itd. Jeśli zwierzę - to tylko wtedy, gdy ma przysłowiowe “złote klamki” w stajni, markowy sprzęt, najlepsze i najdroższe pasze, itp., itd.

Koń był przez tysiąclecia dlatego tak cennym i tak głębokie emocje wywołującym u ludzi zwierzęciem, że wspólnie z człowiekiem znosił zarówno dole, jak i niedole. Cierpiał, ginął i głodował tak samo jak ludzie. Oczywiście - należy się tylko cieszyć z faktu, że konie już nie muszą ginąć na wojnach toczonych przez ludzi, że mogą coraz lżej i coraz bardziej komfortowo pracować, że coraz więcej wiemy o ich zachowaniu, dzięki czemu łatwiej i z mniejszym dla nich cierpieniem możemy się z nimi dogadywać.

Ale, na Boga! Jest różnica między koniem - towarzyszem, a koniem - zabawką. Czym jest koń - towarzysz, to można sobie zobaczyć chociażby w znakomitym filmie produkcji polskiej pt. “Cwał”.

Natomiast koń - zabawka..? Jest to zwierzę bez celu, bez przyszłości, bez sensu. Jeśli koń ma być tylko zabawką, to jaki sens ma trzymanie się reguł racjonalnej hodowli, jaki sens mają próby poprawy jego wydolności psychofizycznej, jaki sens ma selekcja..? Przecież racjonalna hodowla i selekcja wiąże się nieuchronnie z cierpieniem koni! Tak samo jak trening sportowy, czy jakakolwiek inna forma użytkowania konia.

Czy nie prościej byłoby pójść na całość i zlikwidować to “źródło cierpienia” - wybijając wszystkie żyjące konie, może poza paroma sztukami w jakimś rezerwacie..?

A już najlepiej - zlikwidować wszelkie w ogóle cierpienie i ból na tej umęczonej planecie. Owijając się w prześcieradła i bez wzbudzania paniki czołgając w kierunku najbliższego cmentarza. Co wszystkim “obrońcom zwierząt” najserdeczniej polecam..!


Jątrzyłem, obrażałem, poniżałem i stosowałem groźby karalne także w następujących, podobnych wpisach (pod każdym tytułem zaszyty jest link - tłumaczę, bo zaobserwowałem, że np. na takim portalu jak "Nowy Ekran", gdy publiczność tamtejsza nie ma napisane, że to "link" - to nie klika, bo nie dostrzega...): "I tylko koni żal...", "Ekolodzy do gnoju!", "Zrównoważony odwrót w wersji na cztery kopyta", "Tym Państwu już dziękujemy, czyli Deklaracja Niepodległości", "Stulecie głupstwa", "Wypadek na drodze do Morskiego Oka", "Postęp w chowie i w hodowli", "Dorzucam do pieca, czyli: stop głupocie", "Siedź w kącie - znajdą cię!", "Rozpoznajemy się po gumofilcach!", "Wegetarianie, świnie i jaśnie państwo", "Dylemat człowieka sprawiedliwego", "O porzekadle: a swoje konie byś na rzeź oddał?", "Duma i uprzedzenie", "Co będzie, gdy ONI zwyciężą?", "Piotruś Pan, Wanda i konik", "Końskie jądra, czyli: jak się robi rewolucję?", "Post zwycięża nad Karnawałem", "Mały leksykon Mowy Nienawiści", "Natura konfliktu", "Rolnictwo przyszłości, czyli: weganie to imbecyle", "Na pochyłe drzewo kozy skaczą...", "Dlaczego rząd woli nowe samochody (oraz wegetarian i pedałów)?" i zapewne w wielu innych, których jednak sam nie zapamiętałem, a w katalogu wyszukać mi się ich nie udało. Skądinąd: zebrało się już tego! Wcale niecienka książeczka by wyszła, nieprawdaż..? A wszystko - szczera prawda...

Skróconą, zarysową historię zaboru koni w Bornem - Sulimowie podałem w komentarzu pod poprzednim wpisem (link).

Niestety, wciąż nie mam dostępu do archiwum (stacjonarny końputer nie wrócił jeszcze z serwisu) - stąd ilustracje do tekstu są całkowicie przypadkowe.

Pełen reportaż z Bornego zapewne w listopadowym numerze "Końskiego Targu". Za miesiąc!


autor: Boska wola