wtorek, 31 marca 2015

Dilettanti spełniają założenia





 
 Jak wiadomo obowiązkiem Dyletantów jest odwiedzanie słonecznej Italii, zgłębianie sztuki, rozmyślanie oraz raczenie się jadłem i wybitnymi lokalnymi trunkami. Generalnie - cieszenie się życiem.

Tanie linie lotnicze spowodowały, że Europa stoi otworem i to za nieduże pieniądze. Jak się trochę pokombinuje i pogrzebie w Internecie, to do Mediolanu, a konkretnie Bergamo, tam i z powrotem, można polecieć za 300 złotych. Stamtąd, za naprawdę nieduże pieniądze, wynajętym samochodem, dwie godziny jazdy i jesteśmy w naprawdę wysokich Alpach, takich do 4500 metrów, u końca doliny Aosty, która kończy się tunelem St. Bernarda, lub jak kto woli, szczytem Cervinii (to po włosku), bardziej popularnie zwanym Matterhorn (4478 metrów). Samotny szczyt robi wrażenie. Tak samo, jak liczba alpinistów, którzy na nim zginęli. Bo każdy głupek, jak tylko poczuje się alpinistą, chce się z tą górą zmierzyć, a to raczej trudne zadanie.

Mimo końca sezonu, ale z powodu fenomenalnej pogody, w miasteczku Cervini, na 2000 metrów wszystko było pozajmowane, ale nieco bliżej i niżej (1700 mtr) z fajnymi wyciągami w Champoluc, było miejsca aż zanadto, trasy świetne i dosyć puste. Rewelka wprost.
Górskie domki schludne i puste. Ludzie przemili i spokojni. Urzeka brak nachalstwa, który tak doskwiera w naszych Tatrach. Skipass na wszystkie trasy, na jeden dzień to 20 Euro i na gondole, czy krzesełka nie ma wcale kolejek, więc zjeżdżać można tyle ile nogi pozwolą. A jeżdżą dzieciaki od lat 3, do dojrzałych obywateli 75-letnich.





Wjazdu do doliny Aosty, która ma niezależną administrację od Piemontu, broni monumentalny fort Bard, rozbudowany w XIX wieku przez rodzinę Savoy  , na miejscu starych fortyfikacji, jeszcze z V wieku, postawionych przez Teodoryka. Muzeum Alp, świetnie odnowione, jest sporą atrakcją.

W taki piękny dzień, jak piątek i sobota, z samego Mediolanu pięknie widać, od zachodu na wschód Alpy z pogórzem, a z dala, 200 kilometrów od miasta, szczyty otaczające dolinę Aosty błyszczą śniegiem w porannym słońcu. Tym razem w Mediolanie (pomijając obowiązkowe dla pań outlety w Vicolungo) tylko najważniejsze rzeczy do oglądania – centrum z katedrą Duomo i zabukowana, na długo wcześniej wizyta w kościele Santa Maria delle Grazie z kontemplacją Ostatniej Wieczerzy Leonarda.

Duomo, a dokładniej,  Katedra Narodzin św. Marii w Mediolanie (wł. Duomo St. Maria Nascente di Milano),wprost zatyka. Cudownie odnowiony różowy marmur, fascynuje bogactwem zdobień. I to z każdej strony.

Natomiast ogrom i majestat wnętrza uczy pokory, nawet najbardziej zatwardziałych bufonów.


Duomo jest jednym z największych (a dla mnie i najpiękniejszych) kościołów na świecie. Krzyż długi na 157 metrów, a szeroki na 109 metrów. Wspaniałe witraże w chórze katedry też należą do największych na świecie . Obecną budowlę rozpoczął książę Visconti w 1386, a zakończono dopiero za Napoleona. Coś, co się buduje 500 lat musi być tylko dziełem człowieka dla swego Boga. Nigdy, nigdzie nie budowano czegoś równie potężnego, jak chrześcijańskie katedry.

Okolice katedry to Mediolan – stolica światowej mody. Oczywiście Armani, Prada, Valentino, D-G, Versace, Luis Vuiton i paru jeszcze, ale raczej dla pani Kulczykowej lub Krauze. Dla Kwaśniewskiej raczej ciut, ciut nie. Najlepsze butiki zgromadzone pod dachem tutaj.

Zbliżający się tydzień paschalny musiał się otworzyć kontemplacją Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci. Naścienny obraz (460 x 880 cm) namalowany na zamówienie księcia Mediolanu Lodovico Sforzy w ciągu 3 lat w refektarzu kościoła Santa Maria delle Grazie, był nad wyraz nowatorski, szczególnie jeśli chodzi o symbolikę i ekspresję postaci. Nowatorska była też technika malowania fresku, lecz niestety, użyte przez Leonarda farby nie były zbyt trwałe. Ostatnia wielka renowacja zakończyła się w 2000 roku i trwała pięć razy dłużej niż malowanie obrazu. Można się przekonać, że Don Brown plótł bzdury o nadmiarowej ręce na obrazie. W rzeczywistości należy ona do św. Piotra. Jezus na obrazie właśnie ogłosił, że zostanie zdradzony. Stąd różne silne emocje na twarzach Apostołów. I Judasz jest między nimi. Niestety, robienie zdjęć jest bardzo no-no, więc tylko wizerunek kościoła.

Kuchnia regionalna Aosty i Piemontu, praktycznie nie różni się od reszty Włoch. Pizza, krok po kroku, idąc od Neapolu, przywędrowała na północ i opanowała całe Włochy. Jednakże północ tradycyjnie gustuje w polentach (kaszka manna z gryczaną, długo przygotowywane) i w risottach. Góry mają swoje fantastyczne nalewki alpejskie, a Piemont, to obok Toskanii najważniejszy region produkujący świetne, światowe wina, z flagowym winem Włoch Barolo. Świetne jest też Barbaresco i mgliste Nebbiolo. A dla oryginałów preferujących wina białe, czyli mnie, rozkoszy dostarczają wszystkie Asti, w tym musujące Asti Spumante.
Odwiedzającym ten region polecam picie win wytwarzanych domowym sposobem przez gospodarzy i , że tak powiem, karczmarzy. Są one tak świetne, że picie piwa tam właśnie uważam za profanację. Zachwyt mój wzbudziła fantastyczna na nalewka z ziół alpejskich – Braulio, należących do słynnych Amaro, znanych na świecie jako Digestif, do którego należy popularny już w Polsce Jaegermeister, który obżarciuchy wypijają po przejedzeniu, a pijacy, na kaca, następnego dnia.
By zrobić dobrą nalewkę Amaro używa się takie zioła: gencjanę, anżelikę, melisę i chininę, jałowiec, anyż, miętę i tymianek, liść laurowy, lukrecję, kardamon, szafran, cynamon i kwiat szarotki. I jeszcze pewnie nie wymieniłem wszystkiego. Braulio zaczyna się w ustach od mentolu, a potem przechodzi przez taką gamę smaków, że trudno nadążyć. Potwierdzam, że dobrze robi na żołądek.


Więc jeśli ktoś ma ochotę, to zachęcam w tamte strony. Gwarantuje, że wyjdzie taniej niż w Zakopanym i znacznie, znacznie przyjemniej.
No i oczywiście, pogłębia się swoją wartość, jako prawdziwego Dyletanta. 
____________________________


Duomo po środku, po lewej, pod łukiem (i pod szklanym dachem), raj kobiet, najbardziej ekskluzywne boutiki świata


poniedziałek, 30 marca 2015

Polskę trzeba wziąć za pysk.

Droga do niewolnictwa już jest blisko



Niestety... to bardzo smutna konstatacja. Lecz innej drogi wyrwania się z tego szamba nie widzę.
A jak nie uczynimy tego sami, to inni to zrobią. Najpewniej Berlin, albo Moskwa i będziemy posłusznie chodzić w obcym zaprzęgu.

Oczywiście będę głosował na Andrzeja Dudę. Na dzień dzisiejszy nie ma lepszego kandydata. Lecz czy jest on Herkulesem mającym przed sobą stajnie Augiasza? Czy on jest chociaż twardym Viktorem Orbanem mającym odwagę bezczelnej Europie i światowym banksterom powiedzieć – nie?
Otóż Andrzej Duda jest potrzebny tylko po to, by przerwać ten chocholi taniec niemocy i bezsilności i wygonić Ali Babę i czterdziestu rozbójników z jaskini pełnej skarbów, jaka jest Polska.
Jednakże już w chwilę potem, zakładając, że Duda wygra, a na jesieni wygra PiS, jest tak wielki ogrom zadań i tak wielki sprzeciw materii, że Andrzej Duda, wraz z Jarosławem Kaczyńskim nie dadzą rady.
Jeżeli obaj są prawdziwymi mężami stanu, z silnym imperatywem państwowo-twórczym, mającymi na myśli wyłącznie polską rację stanu i poprawę dobrobytu biednego społeczeństwa, to bardzo szybko muszą stworzyć podstawy dyktatu, żeby tego brzydko nie nazywać dyktaturą.

Bo będzie wtedy potrzebna żelazna pięść. Inaczej się nie da. Zmarniejemy, zgnijemy i rozpłyniemy się po świecie, a polskie bogactwa przypadną tym co zwykle: - międzynarodowym hochsztaplerom, światowym korporacjom i garstce, może setce najbogatszych ludzi świata.

Takie ważne zadania staną przed tymi, którzy będą konsekwentnie chcieli odzyskać suwerenną Rzeczpospolitą:
 
  • Jak zmienić wybitnie szkodliwą, specjalnie skonstruowaną pod partyjniactwo konstytucję?
  • Jak doprowadzić do odzyskania i odbudowy polskiego przemysłu i gospodarki?
  • Jak rozliczyć tych, co nakradli i odebrać im to co się da?
  • Jak ukarać i zepchnąć w niebyt tych skorumpowanych i amoralnych polityków i urzędników, którzy doprowadzili do tragicznego poziomu państwa?
  • Jak odrodzić polską armię, wzmocnić bezpieczeństwo państwa i przegonić tych wszystkich kacapskich generałów?
  • Jak przeobrazić polski wymiar sprawiedliwości, by Polska ponownie stała się państwem prawa? Jak się pozbyć komunistycznych sędziów i prokuratorów, jak rozbić korporacje z królującym tam nepotyzmem i jak przywrócić należyta rangę sądom i sędziom?
  • Jak odsunąć tych wszystkich "ekonomistów" – Balcerowiczów, Rosatich, Krzysztofów Bieleckich i innych, którzy działają na zamówienie światowych szubrawców i złodziei?
  • Jak odzyskać bądź, co bądź publiczne media, by ponownie stały się obiektywną "czwartą władzą"?
I na koniec, kto wie, czy nie najważniejsze zadanie w tym bagnie – przeprowadzić pełną dekomunizację i lustrację, pozbyć się na zawsze Ludzi Systemu, którzy faktycznie z cienia rządzą Polską, tych wszystkich niedobitych kacapskich służb, tych, z WSI, tych byłych ubeków, którzy opanowali całe sektory gospodarki, całej tej tajnej mafii. Wachowskich, Dukaczewskich i setkę innych?

Potężna lista i epokowe zadanie.
Lecz nie do uniknięcia, jeżeli chcemy silnej suwerennej ojczyzny, kraju wolnych i zamożnych obywateli. Państwa, gdzie inni będą poszukiwać pracy, tylko my już nie popełnimy błędów zgniłej Europy, nie wpuścimy terrorystów, nie dopuścimy multi-kulti, które się kompletnie skompromitowało, a idei i poglądów nie będą narzucać zboczeńcy i dewianci. Homoseksualizm jest chorobą i tego trzeba się trzymać.

Czy Jarosław Kaczyński wespół z Andrzejem Dudą są zdolni do przeprowadzenia tak ogromnego zadania? Niestety – nie sądzę.
Potrafię jednak sobie wyobrazić, że gdyby prezes Kaczyński w interesie państwa, oddał część swojej władzy, gdy już wygra wybory i utworzy zespół, jakiś triumwirat, albo radę konsulów, a w nim powiedzmy, na czele takiej władzy wespół z prezesem Antoni Macierewicz, Romuald Szeremietiew, oraz Mariusz Kamiński, to może (???) byliby zdolni stworzyć podwaliny pod nową Polskę.

Popatrzmy co oferują dzisiaj pozostali, już zatwierdzeni kandydaci na prezydenta Polski. Pomińmy tu obecnego prezydenta Komorowskiego, bo niestety dobrze wiemy na co go stać i dał się poznać, jak zły szeląg.
  • Janusz Korwin Mikke – wystarczy popatrzeć wstecz na minione 30 lat by łatwo ocenić, co ten człowiek jest wart – destrukcja i zbliżenie z Rosją
  • Magdalena Ogórek – utrwalanie i ochrona post-komunizmu w Polsce
  • Adam Jarubas – utrzymanie złodziejskiej i skorumpowanej mafii PSLu na prowincji
  • Paweł Kukiz; fajny chłopak, ale bądźmy poważni, co można w Polsce zmienić, bazując na cokolwiek szczątkowym haśle utworzenia JOWów? Dzisiaj JOWy, to tylko woda na młyn lokalnych szubrawców z PSL, PO, i reszty
  • Grzegorz Braun; też fajny chłopak ale utopista i raczej marzyciel ideolog, a nie twardy przywódca państwa na krawędzi upadku
  • Resztę sobie daruję, bo to typowy folklor.

Czy ktokolwiek uważa, że tak głęboką rekonstrukcję państwa można przeprowadzić na zasadzie obywatelskiej umowy społecznej? Bardzo w to wątpię. Opór będzie zbyt silny, bo beneficjentów bagna III RP jest jednak sporo.
Natomiast przewrót rewolucyjny niesie za sobą ryzyko, że władzę znowu przejmą demagodzy i oszuści, którzy będą realizować cele właśnie, albo mocodawców, którzy ich będą wspierać ( obce rządy, miejscowi oligarchowie, międzynarodowe korporacje).

Ważnym zadaniem nowej, twardej władzy będzie także przeoranie mentalności Polaków. Dosyć już cwaniactwu, kombinowaniu i korupcji i bylejakości. Każdy Polak powinien być dumny ze swojej pracy i należycie za nią opłacany. Skończy się wówczas emigracja zarobkowa, która w rzeczywistości jest perfidnym planem dostarczania taniej siły roboczej dla zachodnich gospodarek. Powtórzę po raz setny: - "Państwo jest bogate bogactwem swoich obywateli" (Adam Smith). Budowanie nowej edukacji. Budowanie nowego etosu urzędniczego (każdy urzędnik jest osobiście odpowiedzialny za swoje decyzje). Budowanie, a raczej odbudowanie tradycyjnej, polskiej kultury, z wszystkimi wartościami chrześcijańskimi i łacińskimi. Stop ogłupiającej i nachalnej pop-kulturze. Nawet ta masowa może mieć wymiar artystyczny, którego zapewne nie ma taniec na rurze, czy walki roznegliżowanych kobiet w kisielu.

Oczywiście ja dobrze wiem, co to jest polityka i działania polityczne. I jak ostro na świecie zwalczane są twarde reżimy, które starają się przeciwstawić ogólnoświatowemu zakłamaniu i pazerności elit. Wiem, jaki wrzask by się podniósł za granicą, a także w samym kraju. Wybicie się Polski na suwerenność jest zabronionym scenariuszem. Przedsmak tego mieliśmy za rządów PiSu – jak wściekle zwalczani byli Kaczyńscy, a jeden z braci przypłacił to własnym życiem.
W planach władców świata nie ma na razie zgody na Polskę suwerenną. Jak to widzę, chociaż większość obywateli nie zdaje sobie z tego sprawy, przeznaczono jej rolę kolonii.
Mija dwa lata, jak przyleciałem z Brazzaville, stolicy Konga i osobiście widziałem, jak jeden z najbogatszych w surowce krajów świata, jest świadomie rujnowany przez Belgów, Amerykanów, Chińczyków, Rosjan i inne międzynarodowe instytucje.
Czy przypadkiem takiej samej roli nie przeznaczono Polsce? Tym bardziej, że u władzy jest tyle pasożytów, niby – polaków, którzy z całym zapałem takiemu scenariuszowi będą służyć ze wszystkich sił.

Czy to oznacza, że nie ma szans? Orbanowi pozwolono rekonstruować Węgry, popędzić szubrawców z Unii Europejskiej, banksterów i korporacyjnych hochsztaplerów. Lecz Węgry to kraj niewielki i nikt specjalnie się nie wysila, bo straty dla złodziei też raczej nie są duże. Tak samo jest z Islandią, która nawet ostatnio zdecydowała, że do Unii Europejskiej wchodzić nie będzie.
Lecz Polska, to znacznie bardziej łakomy kąsek. Nawet stan bogactw naturalnych jest ukrywany przed narodem. A potencjał siły roboczej? A ogromny rynek zbytu?

Po I-wszej Wojnie Światowej Polska również była niechcianym bękartem. Ileż między innymi Ignacy Paderewski musiał się napracować, by doprowadzić do światowej zgody na zaistnienie niepodległej Polski.
Uważam, że tym, co pójdą w jego ślady będzie jeszcze trudniej.

Może to co piszę, o tej konieczności "przejściowej dyktatury" to utopia. Lecz jakoś nie widzę, żeby inaczej można było wyjść z impasu.
A czas leci... 25 lat zmarnowano. Jest coraz gorzej – coraz mniej suwerenności, coraz mniej bogactwa – i co najgorsze, coraz mniej obywateli.

Jak już nas w pełni skolonizują, a z nas – Polaków uczynią bezwolnych poddanych, to rozważania, jakie władze powinniśmy mieć w Polsce stracą całkowity sens.
Bo nie będziemy mieli nic do powiedzenia.


.

niedziela, 29 marca 2015

Siłą odpowiedzieć na siłę




W lipcu 1532 Francesco Pizarro, nieślubne dziecko wieśniaczki i kapitana hiszpańskiej armii wylądował w dzisiejszej Wenezueli. Miał wszystkiego 180 żołnierzy oraz 37 koni.
Już parę miesięcy później, ta marna garstka podbiła całe królestwo Inków na terytorium dzisiejszego Peru.
Jak to możliwe? Co takiego się stało, że wielowiekowy, dumny naród, ze swoim królem Atahualpą, pozwolił się rozbić i opanować garstce hiszpańskich żołdaków?
Ten historyczny fakt, z prawie sześciuset lat temu, powinniśmy mieć stale w pamięci.

Tak dzieje się zawsze, gdy się na siłę nie odpowie siłą. Dumny naród, pełen swojej wielowiekowej tradycji, zginął z rąk garstki oprawców. W Cajamarce, w jednej rzezi, Hiszpanie zabili 5 tysięcy Inków, a króla Atahualpę uwięzili. Hiszpanie zapanowali nad Peru. Świat Inków się skończył.
I wszystko to się stało z żądzy złota i bogactwa. Zawsze tak jest.

A przecież mogło być inaczej. Gdyby Inkowie zdecydowali się walczyć, to w jednym momencie zasypali by strzałami nędzny oddziałek.
Lecz oni jeszcze nie wiedzieli, że zawsze na siłę należy odpowiedzieć siłą.

W Rosji po tak zwanej rewolucji październikowej komunizm, a w rzeczywistości też garstka oprawców, wymordował 10 milionów własnego narodu. Bezwolni i ogarnięci strachem ludzie szli na rzeź jak stado zwierząt hodowlanych. Nikt, dosłownie nikt nie odważył się na siłę odpowiedzieć siłą.

Cóż takiego jest w ludziach, że wobec siły spuszczają głowy i dają się prowadzić na rozwałkę? Dlaczego siedemset młodych ludzi zgromadzonych na norweskiej wyspie Utoya, uciekało lub chowało głowę pod poduszkę, wobec jednego, JEDNEGO! oprawcy, schizofrenicznego mordercy? Przecież w kilku mogliby go powalić i unieszkodliwić. Ba, zabić właśnie jego, zanim on zastrzeliłby prawie setkę z nich.

Czy tak zawsze musi być? Czy na siłę odpowiedzią zawsze będzie bierność i uległość i oczekiwanie na strzał w potylicę? Kiedy wreszcie ludzie to sobie zakodują, wypalą w mózgach dymiącymi zgłoskami, że na siłę zawsze należy odpowiedzieć siłą.

Napastnik właśnie na to liczy. Że będziemy bierni, że będziemy uciekać i się chować. Ma cały arsenał środków by nas do tego zmusić, by nas zastraszyć. Skrywa twarz oprawców za czarnymi maskami, a ich ciała za wielkimi tarczami. Potężne głośniki mają nas przerazić swoim rykiem. Dymy i gazy zasnuć nasze oczy. Mamy być przerażeni, zanim jeszcze dojdzie do walki. Bo tak na prawdę, oni tej walki się boją. Oni chcą byśmy uciekli bez walki. To nie są jacyś super ludzie, ci oprawcy. To jeszcze bardziej wystraszeni od nas osobnicy skryci za swoimi pancerzami.
Nasz solidny opór, choćby przez chwilę i pójdą w rozsypkę. Oni nie zniosą sytuacji, gdy ktoś na siłę odpowie siłą.

W Polsce, konkretnie w Gdańsku i Gdyni, w 1970 roku widziałem na własne oczy, sam zresztą w tym uczestniczyłem, gdy tłum osiągnął taki poziom desperacji, że wspólnie przystępował do ataku, to uzbrojeni oprawcy ZOMO uciekali i szli w rozsypkę. Chowali się za czołgami. Głupieli doszczętnie. Oszalały oprawca gołą ręką chciał odciągnąć zerwany przewód energetyczny, zanim padł porażony prądem. Wtedy widziałem, że wobec oporu, wobec siły na siłę, oni stają się jeszcze bardziej przerażeni, niż kobiety i małe dzieci.

Wszystko co robi przeciwnik, to jest niedopuszczenie do tego, by zaistniał opór. Wobec siły wróg się cofa. Oni chcą wygrać bez walki.
Tak jak Francesco Pizzaro wobec potężnego państwa Inków.



W lipcu 1532 Francesco Pizarro, nieślubne dziecko wieśniaczki i kapitana hiszpańskiej armii wylądował w dzisiejszej Wenezueli. Miał wszystkiego 180 żołnierzy oraz 37 koni.
Już parę miesięcy później, ta marna garstka podbiła całe królestwo Inków na terytorium dzisiejszego Peru.
Jak to możliwe? Co takiego się stało, że wielowiekowy, dumny naród, ze swoim królem Atahualpą, pozwolił się rozbić i opanować garstce hiszpańskich żołdaków?
Ten historyczny fakt, z prawie sześciuset lat temu, powinniśmy mieć stale w pamięci.
Tak dzieje się zawsze, gdy się na siłę nie odpowie siłą. Dumny naród, pełen swojej wielowiekowej tradycji, zginął z rąk garstki oprawców. W Cajamarce, w jednej rzezi, Hiszpanie zabili 5 tysięcy Inków, a króla Atahualpę uwięzili. Hiszpanie zapanowali nad Peru. Świat Inków się skończył.
I wszystko to się stało z żądzy złota i bogactwa. Zawsze tak jest.
A przecież mogło być inaczej. Gdyby Inkowie zdecydowali się walczyć, to w jednym momencie zasypali by strzałami nędzny oddziałek.
Lecz oni jeszcze nie wiedzieli, że zawsze na siłę należy odpowiedzieć siłą.
W Rosji po tak zwanej rewolucji październikowej komunizm, a w rzeczywistości też garstka oprawców, wymordował 10 milionów własnego narodu. Bezwolni i ogarnięci strachem ludzie szli na rzeź jak stado zwierząt hodowlanych. Nikt, dosłownie nikt nie odważył się na siłę odpowiedzieć siłą.
Cóż takiego jest w ludziach, że wobec siły spuszczają głowy i dają się prowadzić na rozwałkę? Dlaczego siedemset młodych ludzi zgromadzonych na norweskiej wyspie Utoya, uciekało lub chowało głowę pod poduszkę, wobec jednego, JEDNEGO! oprawcy, schizofrenicznego mordercy? Przecież w kilku mogliby go powalić i unieszkodliwić. Ba, zabić właśnie jego, zanim on zastrzeliłby prawie setkę z nich.
Czy tak zawsze musi być? Czy na siłę odpowiedzią zawsze będzie bierność i uległość i oczekiwanie na strzał w potylicę? Kiedy wreszcie ludzie to sobie zakodują, wypalą w mózgach dymiącymi zgłoskami, że na siłę zawsze należy odpowiedzieć siłą.
Napastnik właśnie na to liczy. Że będziemy bierni, że będziemy uciekać i się chować. Ma cały arsenał środków by nas do tego zmusić, by nas zastraszyć. Skrywa twarz oprawców za czarnymi maskami, a ich ciała za wielkimi tarczami. Potężne głośniki mają nas przerazić swoim rykiem. Dymy i gazy zasnuć nasze oczy. Mamy być przerażeni, zanim jeszcze dojdzie do walki. Bo tak na prawdę, oni tej walki się boją. Oni chcą byśmy uciekli bez walki. To nie są jacyś super ludzie, ci oprawcy. To jeszcze bardziej wystraszeni od nas osobnicy skryci za swoimi pancerzami.
Nasz solidny opór, choćby przez chwilę i pójdą w rozsypkę. Oni nie zniosą sytuacji, gdy ktoś na siłę odpowie siłą.
W Polsce, konkretnie w Gdańsku i Gdyni, w 1970 roku widziałem na własne oczy, sam zresztą w tym uczestniczyłem, gdy tłum osiągnął taki poziom desperacji, że wspólnie przystępował do ataku, to uzbrojeni oprawcy ZOMO uciekali i szli w rozsypkę. Chowali się za czołgami. Głupieli doszczętnie. Oszalały oprawca gołą ręką chciał odciągnąć zerwany przewód energetyczny, zanim padł porażony prądem. Wtedy widziałem, że wobec oporu, wobec siły na siłę, oni stają się jeszcze bardziej przerażeni, niż kobiety i małe dzieci.
Wszystko co robi przeciwnik, to jest niedopuszczenie do tego, by zaistniał opór. Wobec siły wróg się cofa. Oni chcą wygrać bez walki.
Tak jak Francesco Pizzaro wobec potężnego państwa Inków.


Źródło: http://niepoprawni.pl/blog/7787/sila-odpowiedziec-na-sile-1

©: autor tekstu w serwisie Niepoprawni.pl | Dziękujemy! :). <- Bądź uczciwy, nie kasuj informacji o źródle - blogerzy piszą za darmo, szanuj ich pracę.
W lipcu 1532 Francesco Pizarro, nieślubne dziecko wieśniaczki i kapitana hiszpańskiej armii wylądował w dzisiejszej Wenezueli. Miał wszystkiego 180 żołnierzy oraz 37 koni.
Już parę miesięcy później, ta marna garstka podbiła całe królestwo Inków na terytorium dzisiejszego Peru.
Jak to możliwe? Co takiego się stało, że wielowiekowy, dumny naród, ze swoim królem Atahualpą, pozwolił się rozbić i opanować garstce hiszpańskich żołdaków?
Ten historyczny fakt, z prawie sześciuset lat temu, powinniśmy mieć stale w pamięci.
Tak dzieje się zawsze, gdy się na siłę nie odpowie siłą. Dumny naród, pełen swojej wielowiekowej tradycji, zginął z rąk garstki oprawców. W Cajamarce, w jednej rzezi, Hiszpanie zabili 5 tysięcy Inków, a króla Atahualpę uwięzili. Hiszpanie zapanowali nad Peru. Świat Inków się skończył.
I wszystko to się stało z żądzy złota i bogactwa. Zawsze tak jest.
A przecież mogło być inaczej. Gdyby Inkowie zdecydowali się walczyć, to w jednym momencie zasypali by strzałami nędzny oddziałek.
Lecz oni jeszcze nie wiedzieli, że zawsze na siłę należy odpowiedzieć siłą.
W Rosji po tak zwanej rewolucji październikowej komunizm, a w rzeczywistości też garstka oprawców, wymordował 10 milionów własnego narodu. Bezwolni i ogarnięci strachem ludzie szli na rzeź jak stado zwierząt hodowlanych. Nikt, dosłownie nikt nie odważył się na siłę odpowiedzieć siłą.
Cóż takiego jest w ludziach, że wobec siły spuszczają głowy i dają się prowadzić na rozwałkę? Dlaczego siedemset młodych ludzi zgromadzonych na norweskiej wyspie Utoya, uciekało lub chowało głowę pod poduszkę, wobec jednego, JEDNEGO! oprawcy, schizofrenicznego mordercy? Przecież w kilku mogliby go powalić i unieszkodliwić. Ba, zabić właśnie jego, zanim on zastrzeliłby prawie setkę z nich.
Czy tak zawsze musi być? Czy na siłę odpowiedzią zawsze będzie bierność i uległość i oczekiwanie na strzał w potylicę? Kiedy wreszcie ludzie to sobie zakodują, wypalą w mózgach dymiącymi zgłoskami, że na siłę zawsze należy odpowiedzieć siłą.
Napastnik właśnie na to liczy. Że będziemy bierni, że będziemy uciekać i się chować. Ma cały arsenał środków by nas do tego zmusić, by nas zastraszyć. Skrywa twarz oprawców za czarnymi maskami, a ich ciała za wielkimi tarczami. Potężne głośniki mają nas przerazić swoim rykiem. Dymy i gazy zasnuć nasze oczy. Mamy być przerażeni, zanim jeszcze dojdzie do walki. Bo tak na prawdę, oni tej walki się boją. Oni chcą byśmy uciekli bez walki. To nie są jacyś super ludzie, ci oprawcy. To jeszcze bardziej wystraszeni od nas osobnicy skryci za swoimi pancerzami.
Nasz solidny opór, choćby przez chwilę i pójdą w rozsypkę. Oni nie zniosą sytuacji, gdy ktoś na siłę odpowie siłą.
W Polsce, konkretnie w Gdańsku i Gdyni, w 1970 roku widziałem na własne oczy, sam zresztą w tym uczestniczyłem, gdy tłum osiągnął taki poziom desperacji, że wspólnie przystępował do ataku, to uzbrojeni oprawcy ZOMO uciekali i szli w rozsypkę. Chowali się za czołgami. Głupieli doszczętnie. Oszalały oprawca gołą ręką chciał odciągnąć zerwany przewód energetyczny, zanim padł porażony prądem. Wtedy widziałem, że wobec oporu, wobec siły na siłę, oni stają się jeszcze bardziej przerażeni, niż kobiety i małe dzieci.
Wszystko co robi przeciwnik, to jest niedopuszczenie do tego, by zaistniał opór. Wobec siły wróg się cofa. Oni chcą wygrać bez walki.
Tak jak Francesco Pizzaro wobec potężnego państwa Inków.


Źródło: http://niepoprawni.pl/blog/7787/sila-odpowiedziec-na-sile-1

©: autor tekstu w serwisie Niepoprawni.pl | Dziękujemy! :). <- Bądź uczciwy, nie kasuj informacji o źródle - blogerzy piszą za darmo, szanuj ich pracę.

sobota, 28 marca 2015

The Society of Dilettanti

The Society of Dilettanti: Archaeology and Identity in the British Enlightenment

Society of Dilettanti
The Society of Dilettanti: Archaeology and Identity in the British Enlightenment.  New Haven and London: Yale University Press and Paul Mellon Centre for Studies in British Art, 2010
In 1732, a group of elite young men, calling themselves the Society of Dilettanti, held their first meeting in London. The qualification for membership was travel to Italy where the original members had met each other on the grand tour. These noblemen’s youthful indulgences while on the Continent and upon their return to London were often topics of public discussion, and ribald and licentious tales about the group circulated in the press. Originally formed as a convivial dining society, by the middle of the eighteenth century the Dilettanti took on an influential role in cultural matters. It was the first European organisation fully to subsidise an archaeological expedition to the lands of classical Greece, and its members were important sponsors of new institutions such as the Royal Academy and the British Museum. The Society of Dilettanti became one of the most prominent and influential societies of the British Enlightenment.
This lively and illuminating account, based on extensive archival research, is the most detailed analysis of the early Society of Dilettanti to date. Not simply an institutional biography, three themes dominate this history of the Dilettanti: eighteenth-century debates over social identity; the relationships between aesthetics and archaeology; and the meanings of natural philosophy. Connecting the world of the grand tour to the sociable masculinity of London’s taverns, this book reveals that the trajectory of British classical archaeology was as much a consequence of shifting notions of politeness as it was a product of antiquarian discoveries and elite tastes. The book places the Society of Dilettanti at the complex intersection of international and national discourses that shaped the British Enlightenment, and, thus, it sheds new light on eighteenth- century grand tourism, elite masculinity, sociability, aesthetics, architecture and archaeology.
one of “the best Christmas books for Art lovers” –Brian Sewell, Evening Standard
“Immensely satisfying and beautifully produced, this important book overturns common misconceptions about the society . . . [and] opens promising avenues for addressing 18th-century elite culture.” –Craig Hanson, Choice
“[a] handsome and compendious volume” –Ann V. Gunn, The Burlington Magazine
“[a] wide‐ranging, fluently written, and lavishly illustrated cross‐disciplinary study” –Holger Hoock, The American Historical Review
“fascinating and wonderfully well researched” –Richard Edmonds, Birmingham Post
“[M]eticulously researched and elegantly presented . . . [a] fine and important study.” –Bill Lubenow, Journal of British Studies
 
 
Pewna idiotka stwierdziła, że to była banda zdeprawowanych pijaków i zboczeńców . Biedaczka w seksistowskim amoku zapewne.

 

 



piątek, 27 marca 2015

Klub D. - Manifesto

Słodzę wyłącznie cukrem otrzymywanym z brzozy. Wiesz dlaczego?


Czasy są parszywe, idiotyczne i niezrozumiałe. Świadomie bombarduje się nas potworną sieczką informacyjną, która słabszym osobnikom odbiera rozum. Albo też tylko go zamraża.
Niestety – dzieją się też rzeczy straszne i niesamowite. Dwunastoletni chłopak, przecież jeszcze do końca nie ukształtowany, wyłącznie w celach propagandowych, strzela w głowę klęczącemu przed nim mężczyźnie, pozbawiając go życia. Film obiegł natychmiast cały świat.
Niewątpliwie zaburzony psychicznie, bo żadne inne wytłumaczenie nie przychodzi mi do głowy, 28 – letni pilot popełnia samobójstwo, roztrzaskując o Alpy samolot i wraz ze sobą zabijając 149 niewinnych niczemu ludzi.

Prezydent prawie 40-to milionowego narodu, dążąc do reelekcji gloryfikuje bandytów i ubliża narodowi. Co nim kieruje? Jest chory?
I ostatnia jakże symptomatyczna migawka – zdjęcie, które przez jedną grupę jest skrzętnie przemilczane i nawet chowane, a przez resztę stale publikowane, by pokazać wszystkim hańbę biednego kraju – Polski. Oto premier RP, Donald Tusk i prezydent Rosji Putin wzajemnie gratulują sobie dobrze wykonanego zadania po Zbrodni Smoleńskiej. To słynne żółwiki Tuska, które, mam nadzieję, doprowadzą go na pohybel.

Musimy umieć oderwać się od tych ponurych obrazów i traumatycznych przeżyć. Dobry Pan dał nam tylko jedno życie na tym świecie. I to krótkie.
Można je oczywiście całe spędzić w swym wiejskim przysiółku uprawiając swoje poletko. I być szczęśliwym.
Jednakże większość z nas dręczy egzystencjalny niepokój – pasja życia. Poznać, zobaczyć, skosztować jak najwięcej.
Dla takich właśnie, którzy na dodatek chcą dzielić się wrażeniami jakie im daje rozkoszowanie się swoim życiem jest Klub Dyletantów.

Posłuchajcie

@@@@@@@@

MANIFEST DYLETANTÓW

 

Świat nam parszywieje. Więcej - ludzie nam parszywieją. I niestety całkiem blisko nas parszywieją wprost w sposób okrutny. Powierzchowność, wyścig szczurów, konsumeryzm i klientyzm.
Brak czasu na refleksję. Brak czasu na prawdziwą głęboką przyjemność i prawdziwe szczęście. Ulegamy propagandzie i reklamie, Nie umiemy się przed tym bronić. Ilu ludzi czyta książki? Wiecie, jaka jest sprzedaż książek w Polsce? Żałosna. Rośnie wtórny analfabetyzm. Ilu Polaków korzysta z Wikipedii? Poza uczniami, studentami i nałogowymi blogerami? Nikły odsetek, niestety. Wygląda na to, że ludziom wystarcza to, co powiedzą w telewizji. To najlepsza droga do powszechnego zniewolenia. Droga do robienia z nas bezrozumnego motłochu.

Trzeba się temu jak najszybciej przeciwstawić. Nie dać się. Taki cel właśnie stawiają sobie Dyletanci. Zakłamywanie języka rozpoczęte za komuny i ciągle kontynuowane, głównie przez polityczną poprawność, zakłamało również pojęcie dyletanta. Zrobiono z niego pejoratywną postać, co to nic nie wie, jest powierzchowny i nie jest żadnym specjalistą. Właśnie specjalistę, jako najwartościowszą jednostkę przeciwstawiono dyletantowi. Pora to odkłamać.

KIM JEST DYLETANT

Kim więc jest prawdziwy dyletant? To człowiek Renesansu, osoba o bogatych zainteresowaniach, dociekliwa, pragnąca poznać sens wszystkiego i mechanizmy świata, który go otacza. I z tego, tej otwartości i ciekawości, czerpie radość życia. Bo jego życie jest radosne. Wiedząc i rozumiejąc więcej czuje się wyzwolony. Ma też więcej tolerancji wobec niedoskonałości świata i ludzi. I co ważne, na nikogo nie spogląda z góry. Ma bowiem  również świadomość swoich braków. Dlatego stale nad sobą pracuje. Stara się nie być gnuśny.

Taka postawa była charakterystyczna w starożytnej Grecji, ale samo słowo pochodzi z łaciny: dilettare – lubować się, być miłośnikiem, amatorem czegoś i jest pokrewne delectare – delektować się.
To jest ważne! Dyletant lubi, a nawet wprost uwielbia delektować się życiem. Więc i świetną muzyką, przepięknym obrazem, dobrym jedzeniem, wybornym alkoholem, rozległym widokiem. Ale też mądrą książką, genialnym dziełem naukowym, sprawnymi rządami i inteligentnymi towarzyszami.
Nie cierpi szarości, bałamucenia, głupoty i zakutych łbów. Oczywiście również przesolonej zupy, cienkiego sikacza, neoliberałów, lewaków i hot dogów.

W takiej sytuacji jest oczywiste, że prawdziwy dyletant nie może być samotnikiem. On musi mieć towarzystwo. Rozgląda się więc czujnie, by z tłumu wyłowić bratnie dusze, ludzi podobnych do niego. Ale na tym nie kończy. On świadomie chce poszerzać krąg takich jak on. Albowiem jest ogarnięty obok pasji odkrywczej pasją edukacyjną. On nie chce całej tej wiedzy tylko dla siebie. Chce się nią dzielić, wymieniać poglądy i kiedy tylko się da, doskonalić siebie i otoczenie.

Jest jeszcze jedno, co charakteryzuje prawdziwego dyletanta. To głęboki humanizm. On nie interesuje się najnowszym gadżetem dla samego gadżetu, on jest ciekaw, jaki wpływ to będzie miało na jego życie. Czy ktoś poza dyletantami zastanawiał się, jak zmieniło się użytkowanie komputera po wynalezieniu myszki? Starsi pewnie pamiętają, jaka to była mordęga z klikaniem w klawiaturę, pracując w DOSie, z tymi wszystkimi run i goto. Te same pytania stawia sobie wobec nauki, przyrody, filozofii i religii. Czy wiara pozwala lepiej znieść nieuchronność śmierci? Czy zwierzęta takie jak pies, małpa, świnia, słoń mają poczucie swojej śmiertelności? Bo poczucie bólu mają; przynajmniej fizycznego, ale czy też psychicznego? Przecież psy wyją, gdy je zostawić same w domu. Jak to się dzieje, że jednych ludzi natychmiast lubimy, a inni od pierwszego spojrzenia są nam wstrętni?
Tysiące pytań jest w głowie dyletanta i większość z nich dotyczy człowieka.

Jeszcze dwie cechy charakteryzują dyletanta: umiejętność słuchania, oraz szacunek do drugiej osoby. Słuchając cierpliwie można zawsze się więcej dowiedzieć. Dowiedzieć się o świecie, faktach, ale też drugiej osobie. I każdy nasz przyjaciel, znajomy, przeciwnik godny jest należytego szacunku. Przynajmniej tak długo, aż przez swoje poczynania ten szacunek straci. Miłość do świata, radość z faktu bycia jego fragmentem, to przede wszystkim miłość do ludzi, ich dziedzictwa i działania. Dobry kucharz, raczący nas perfekcyjnie usmażonym stekiem jest godny takiego samego szacunku, jak wynalazca silnika na wodę. Malarz, którego obraz z miejsca nas zachwyca, jest tyle wart, co flisak na Dunajcu wiozący nas przez rafy rwącej rzeki i raczący nas góralską anegdotą.


KLUB DYLETANTÓW

Stworzyliśmy Klub Dyletantów. Jest to być dobrowolne, aczkolwiek ekskluzywne stowarzyszenie ludzi spełniających opisane powyżej cechy. Oczywiście stowarzyszenie non profit. Celem klubu jest wymiana poglądów, pogłębianie i poszerzanie wiedzy, często ezoterycznej, a przede wszystkim edukacja i naprawianie nagromadzonych bzdur i zafałszowań. Chcemy się doskonalić i naprawiać świat wokół nas. A wszystko to robić w atmosferze radości i z dużą przyjemnością. Słowa Terencjusza „Nic, co ludzkie nie jest mi obce” są ważnym zawołaniem członków Klubu Dyletanta. Oznacza to, że takie działania, przez wielu określane, jako ludzkie słabości, są również dla Dyletantów istotne.
Jeżeli wielu ludzi za butelkę dobrego Barolo jest gotowych zapłacić 200 zł, a za butelkę 24 letniej Whisky nawet 500 zł to, dlaczego Dyletant ma tym pogardzać. Jak spycha się palaczy papierosów do podziemia, a palaczy cygar i fajek, najchętniej wsadzono by za kraty, a mimo tego miliony ludzi pali, to musi coś w tym być. To jest po prostu ludzkie i Dyletant nie może się od tego odwracać, nie daj Boże, ze wstrętem.

Za nim ktoś zostanie Dyletantem, musi pokazać, że jest człowiekiem wyrafinowanym. Nie zadowala się byle czym, zastanawia się w jakim łóżku będzie spał i co zje na śniadanie. Nie pójdzie w dresach do miasta na zakupy, wie, co to jest przyjęcie Black Tie, i w knajpce w Paryżu wyczuje podsuwanego przez wrednego kelnera sikacza. Nie zachwyci się przaśnymi aniołkami masowo sprzedawanymi w tak zwanych galeriach sztuki. A jeśli jeszcze tego wszystkiego nie wie, to jak najszybciej chce się dowiedzieć. I chociaż nigdy nie siedział na koniu, to potrafi odróżnić kłus od stępa. Wie też, co się dzieje w hiszpańskiej szkole jazdy i gdzie ona jest i czym szczególnym wyróżniają się lipiańskie ogiery.

Nie będziemy przyjmować kamerdynerów. Jeśli ktoś ma lokajską duszę, to niech gdzie indziej szuka sobie pana. Tu wszyscy są równi i wszyscy są panami. Szlachetność zobowiązuje. Wcale to nie znaczy, że trzeba mieć tak zwane pochodzenie. To szlachetność duszy i umysłu jest istotna.

Ale ta szlachetność i te dyletanckie wysiłki to jednocześnie nawiązanie do tradycji polskich dworów. To tam zjeżdżali się ludzie z okolicy, by często przy suto zastawionym stole dyskutować o wszystkim. Tam kształtowały się opinie i jak byśmy dzisiaj powiedzieli trendy.
Niestety, dwory, jako pochodnie wyjątkowej polskości bardzo się nie podobały, najpierw zaborcom, a potem różnym władzom, z socjalistami i komunistami na czele. Dlatego musiały zostać zniszczone. A te tzw. dworki, co teraz powstają w ich miejsce, jak na przykład ten w Chobielinie, to ich współczesna parodia. Polskie dwory są też nam potrzebne, by móc krzyknąć czasami – Fora ze dwora!

O czym pisać u Dyletantów? O wszystkim, o życiu, otoczeniu, polityce, Polsce, ideach i projektach. Ale wszystko to ma czegoś uczyć. Nie może to być twórczość bezrefleksyjna. Nie warto też tutaj zajmować się „bieżączką”, czyli tym, co nam media serwują z dnia na dzień. Powinniśmy wyrobić w sobie odporność na manipulację i dyżurne tematy. Powinniśmy iść równym krokiem, w swoim rytmie. Cokolwiek leniwym, jak podczas spaceru w pełnym słońcu przez wiosenny las. Życie i tak pędzi za szybko.


Drodzy Dyletanci i drodzy przyszli Dyletanci, profesor Ryszard Legutko napisał w „Eseju o duszy polskiej”:
Złe maniery, złe słownictwo, marny język, prymitywność myślowa - uważane przez długi czas za rzeczy wstydliwe - stały się akceptowalne przez samą masowość swojego występowania i przez odrzucenie myślenia hierarchizującego…”

Z tym wszystkim musimy walczyć. I to od zaraz. Zanim będzie za późno.


.

czwartek, 26 marca 2015

Mafia, Don Aldo,consigliere Wachowski i Rejtan-Komorowski broni Wieś.

UWAGA! Bardzo długi tekst. Ale warto. POLECAM!

Groźny powrót wachowszczyzny


Mieczysław Wachowski - przejął hasło po Moczarze - "Kto nie z Mieciem, tego zmieciem!"


Z dużym zainteresowaniem obejrzałem wczoraj wieczorem w TV Republika program Anity Gargas przypominający mroczną postać Mieczysława Wachowskiego – klasycznej postaci, jak ta uwieczniona w kreskówce o wawelskim smoku – szpieg z krainy deszczowców.
W programie udział wzięli: Piotr Semka, publicysta, oraz były minister rolnictwa Artur Balazs.

Program ten dobitnie potwierdził groźne przesłanie: - Mieczysław Wachowski wrócił, a wraz z nim, coś, co nazywamy wachowszczyzną.


Wachowski dał się głównie poznać jak zły szeląg w czasach prezydentury Wałęsy, czyli do roku 1995-tego.
Ci, którzy dzisiaj mają trzydzieści lat, a wówczas mieli dziesięć, Wałęsy, jako prezydenta nie pamiętają, a Wachowskiego mogą kompletnie nie znać.
Wachowski był cieniem prezydenta i jak wielu mówi z pełnym przekonaniem, również oficerem prowadzącym Wałęsę. A niektórzy twierdzą nawet, że był to człowiek, nad którym rzeczywistą kontrolę miały służby sowieckie, konkretnie GRU.
Popularnie nazywano go kapciowym. Wielokrotnie widziano scenę, gdy Wałęsa wracał do biura, czy do domu, jak Wachowski klękał przed prezydentem, zdejmował mu buty i zakładał kapcie.
Dzisiaj jestem przekonany, że był to specjalny rytuał, podobny do tego wielkanocnego, gdy papież obmywa nogi biedakom, w którym Wachowski każdorazowo przypominał Wałęsie, że to właśnie on może założyć wygodne kapcie, albo zakuć w kajdany.

Czy Wachowski całkowicie sterował Wałęsą? W pewnych dziedzinach, jak obronność, wejście Polski do NATO, służby specjalne i kontakty z biznesem bez wątpienia tak.
Jeżeli ktokolwiek coś z Wałęsą chciał załatwić, to MUSIAŁ to zrobić poprzez Wachowskiego. To była wówczas jedyna droga do Boga.
Ten styl i sposób sprawowania siermiężnej i ubeckiej władzy słusznie nazwano wachowszczyzną.

Jako dygresję podam, że Wałęsa specjalnie nie liczył się z prawem, regułami i zasadami działania. Mnie osobiście przypominał bardzo, prymitywnego chłopa z Ukrainy – Nikitę Chruszczowa. Jak coś chciał zrobić, co wymagało złamania, albo nagięcia prawa, to miał od tego drugiego przydupasa, gdańskiego prawnika, Lecha Falandysza. Dlatego styl obchodzenia się Wałęsy z regułami, kodeksami i umowami, nazywano falandyzacją prawa.

Wróćmy do Wachowskiego. W 1995 prezydent Lech Wałęsa nagle  Wachowskiego wyrzucił. Pozbył się go z dnia na dzień.
Najprawdopodobniej, ktoś nieco mądrzejszy uświadomił mu, że wachowszczyzna narobiła już takich przestępstw i bałaganu, że kapciowy może pociągnąć swojego tytularnego patrona, prezydenta za sobą na dno.

I wtedy Mieczysław Wachowski na długie lata znika z publicznego widoku.
Trzeba też dodać, że w latach 1995 – 2002 również Lech Wałęsa zniknął z horyzontu, zanim Michnik, a konkretnie Lis (na czyje polecenie?) postanowili ponownie ex-prezydenta wyciągnąć z niebytu. Tym razem w roli Pytii – naszej polskiej – siermiężnej i głupiej.

Tymczasem Wachowski z typową dla siebie swadą i bezczelnością wziął się za robienie interesów, choć precyzyjniej, tylko za robienie pieniędzy.
O tym była spora część programu Gargas. O tym, jak Wachowski oszukiwał, kradł, a gdy ludzie szukali sprawiedliwości w sądach, to prokuratorzy zostawali zdymisjonowani, świadkowie umierali w tajemniczych okolicznościach, znikali na zawsze, bądź nagle tracili pamięć. Czysta, prawdziwa mafia z wyraźną sygnaturą Wojskowych Służb Informacyjnych. Charakterystyczny dla nich styl działania, co nawet wychwycił Patryk Vega, reżyser, w filmie "Służby specjalne".

WSI zlikwidowano w roku 2006.
Wkrótce władzę przejmuje Platforma Obywatelska. Aferalny przebieg tej władzy znamy aż za dobrze. Trwa do dzisiaj.
W 2007 ponownie na scenę wkracza Wachowski. W dziesięcioletnich procesach niczego mu nie udowodniono, mimo, ze w niższych instancjach, sądy bez żadnych wątpliwości mówiły, że jest  winny, to sąd najwyższy, kombinując ordynarnie z kasacją, kompletnie Wachowskiego uniewinnił.

Znawcy polityki wewnętrznej Polski z przekonaniem twierdzą, że wraz ze zdobyciem władzy przez PO do Polski wróciła wachowszczyzna.
Były szef WSI generał Dukaczewski (jak sam twierdzi – twórca PO) bryluje w mediach i przynajmniej raz dziennie widzimy go na ekranie/

A nasz poczciwy miłośnik zgody i pokoju, prezydent Komorowski dobitnie wczoraj oznajmił narodowi, że likwidacja Wojskowych Służb Informacyjnych, gdzie większość oficerów szkoliła sowiecka GRU, była zbrodnią i hańbą!
I tylko on jeden miał cywilną odwagę przeciwstawić się wszystkim swoim kolegom z partii, którzy głosowali za likwidacją.

Jak w dobrej bajce, wyrodny Wachowski powrócił do swego "pana", mędrca Europy – Wałęsy, gdzie spokojnie na niego oczekiwało stare stanowisko kapciowego, z którego tak ładnie można knuć i kombinować.
Happy End.
Zobaczymy część dalszą?


Jako ciekawostkę podam, że biznesmen Ryszard Opara, bardzo ciekawa postać, z licznymi powiązaniami, a jednocześnie właściciel (teraz faktyczny, lecz nie tytularny) oraz redaktor naczelny pro-sowieckiego portalu Neon24.pl, często spotyka się z Mieczysławem Wachowskim, bo podobno maja wspólne hobby.


$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$

A jak było na początku wolnej Polski? Posłuchajcie... 

 

 

Mafia powstała w Trójmieście. Tak, jak obecny rząd.


Zakręceni optymiści, niepoprawni durnie i żartownisie mówią o trójpodziale władzy. Ba, nawet o czwórpodziale. A ja się śmieję. Te minione ćwierć wieku naszej historii, to jeden wspólny tygiel, gdzie kolejne władze, biznes z pierwszych stron gazet, wojsko, policja i służby tajne, biskupi i dyplomaci, wszyscy razem kłębią się i gotują w rytm głównego składnika, którym są przestępcy i gangsterzy. Nie wierzycie? To poczytajcie jak, nie tylko Trójmiastem rządził jeden człowiek – gangster, Nikodem Skotarczak.
 
<<<<<   >>>>>



Byli nieco zmęczeni. Nie są już kurcze małolatami. Całonocne balowanie lekko ich wykończyło. Żony, odpicowane, jak zwykle, też już były lekko nieświeże. Lecz byli do tego przyzwyczajeni. Imprezowanie non-stop to styl życia. Należy się im. Byli przecież królami.
Las Vegas w Gdyni na Chwarznieńskiej, tuż przy Obwodnicy,przed południem było zamknięte. To jest nocny klub. A uczciwie mówiąc dosyć ekskluzywny, jak na te czasy, burdel. Jednakże dla nich rzadko które drzwi były zamknięte. Siedzieli więc z małżonkami, po tych hucznych imieninach Kury i czekali na wiedeńskie śniadanie, popijając na klina, przygotowane przez speca od tych spraw, drinki.
A potem on z żoną pojedzie się do chaty za Wejherowo i trochę się prześpi, zanim wieczorem zacznie się nowe życie i nowe interesy.
Byli znużeni. I ich czujność opadła jak kurtyna....

***

Ćwierć wieku wcześniej

Podjechaliśmy taksą prawie pod samo molo w Orłowie. Mieliśmy zarezerwowany stolik u Mamuśki w "Skorpionie" i Leszek, kucharz niebylejaki, szykował już słynną kaczuchę. Lecz przed posiłkiem warto było coś wypić w "Maximie" u Mecenasa. "Maxim" był o rzut beretem od "Skorpiona".
- Cześć Nikodem. My tylko na szybkiego drinka. Co słychać?
- Cześć, wchodźcie, wchodźcie... - I uśmiechnął się tym swoim zabójczym uśmiechem.
Klatę miał, jak stodoła, mimo tego był w pewien sposób elegancki. Chociaż to zwykły bramkarz, ale już się mówiło, że to zaufany człowiek Mecenasa. Włosy miał przycięte, zgodnie z kanonem w tych sferach, na ruskiego mafiozo, czyli dosyć wysoko wygolone po bokach. Przy nim wyglądaliśmy, jak hippisi.
- Po staremu bracie, jakoś leci. – Otworzył drzwi, odgarniając cierpliwie oczekujących i wpuścił nas do środka.

To jedno z pierwszych wspomnień Nikodema. Z bramkarzami, czy to ze studenckiego "Żaka", czy z szemranego "Maxima" wypadało dobrze żyć.
Inaczej, kurcze, nie było imprezy.
Jak sięgam pamięcią, to wielu z tych bramkarzy zrobiło później kolosalną karierę. Jeden, na przykład, dobrze ustawiony w ZMS-ie, tej wylęgarni czerwonych kacyków, został słynnym developerem, z pensją już w roku 2000, w okolicach stu tysięcy złotych miesięcznie.
Lecz, żaden, tak, jak Nikodem, nie został królem.

***

Minęło parę lat.

Hamburg. Dla polskich marynarzy to pierwsze okno na wielki świat. Szczególnie, gdy już się wracało do domu, to tutaj robiło się najważniejsze, niezbędne zakupy.
Oczywiście, w pierwszych rejsach każdy biegł do dzielnicy St. Pauli, aby na Reeperbahn, nasycić oczy zepsuciem zachodu, różnokolorowymi i różnogabarytowymi kobietami okupującymi okna wystawowe we wiadomym celu.
Jednakże, po zaspokojeniu ciekawości, później już zazwyczaj kierowało się do dzielnicy Baumwall, pospolicie zwanej Żydowem, albo u Żydów. Było to dosłownie bardzo blisko, więc strategicznie położone, parę kroków od Landungsbruecken, czyli wielkiego pomostu, do którego przybijali wszyscy marynarze stateczkami z portu, po drugiej stronie rzeki. I ruszali, na zakupy do Żydów.

W drugiej połówce lat siedemdziesiątych miałem właśnie u Żydów zakupić popularne wówczas niesamowicie, zegarki cyfrowe, na które miałem zamówienie. Wszedłem do sklepu z elektroniką, który rekomendował mi kolega. Wtedy usłyszałem:
- Hej stary! Co słychać? Witaj! – to był właśnie Nikodem. Siedział w kącie przy stoliku, z drugim gościem z Trójmiasta, Grubym i popijał kawę.
- Cześć! Kopę lat; co ty tu robisz? -  Zdziwiony zagaiłem.
Okazało się, że sklep, to jego biznes tutaj i handluje czym się da. A dopiero sporo czasu potem, dowiedziałem, że sklep był przykrywką jego ciemnych i nielegalnych interesów.

***

O ile pamiętam, trzeci i ostatni raz spotkałem Nikodema gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych, w kasynie w Grand Hotelu w Sopocie, gdzie nie grał jak większość, tylko stał pod ścianą, popijał drinka i leniwie się rozglądał.
Dowiedziałem się, że Nikodem, ze swoimi ludźmi, stanowił lokalny bank, który na miejscu pożyczał kasę potrzebującym. Pożyczał na 5%. Dziennie...
Tym razem skinęliśmy tylko sobie głowami.

***

Ojciec założyciel pierwszej polskiej mafii

O kim ja tutaj piszę? Pora przedstawić bohatera.
Nikodem Skotarczak, znany bardziej jako Nikoś, urodził się w 1954 roku. Wykształceniem specjalnie się nie przejmował. Nie interesowało go ono, choć był facetem inteligentnym, nie żadnym tam prymitywem. Interesował się za to kulturystyką i ćwiczeniami fizycznymi. Mieszkał tak, jak nasz pan premier Tusk w młodości, we Wrzeszczu. Taka to była dzielnica...
Już gdy miał 19 lat, został bramkarzem w popularnej Lucynce, a niedługo potem, bramkarzem u Maxima w Orłowie. Oznaczało to również, że został zaufanym człowiekiem tajemniczego Mecenasa, dużej postaci trójmiejskiego półświatka, podobno doktora psychologii, pasera i właściciela różnych rozrywkowych lokali.
Prawdopodobnie na polecenie szefa, Nikoś zaczął organizować, dotychczas rozproszonych, pojedynczych handlarzy walutą, czyli cinkciarzy, w jeden hierarchiczny zespół. W szczytowym momencie miał do dyspozycji około 200 ludzi, cinkciarzy, paserów, prostytutki i złodziei.
Wtedy najprawdopodobniej zainteresowały się nim Służba Bezpieczeństwa i służby wojskowe. Rozwinęła się owocna i długotrwała współpraca.
Dzięki temu, jeszcze za komuny, Nikodem uzyskał nieograniczone możliwości podróżowania po Europie. Działał m.in. w Budapeszcie, Wiedniu, Berlinie, oraz w Hamburgu.
Zaczął się specjalizować w przemycie samochodów. Samochodów kradzionych głównie w Niemczech, Austrii i Holandii. Po długim czasie policja mu udowodniła przemyt co najmniej trzydziestu aut, ale nigdy nie został za to skazany. Bo jakże by? Tymi autami przecież jeździli wszyscy ludzie, którzy tak na prawdę liczyli się w Trójmieście.
Warto też wspomnieć, że Nikoś zbijał też fortunę na wydobywaniu i handlem bursztynem. Podobno 70% rynku należało do niego.
W swoich szerokich interesach współpracował, a także wychowywał takich ludzi, jak Jeremiasz Barański, "Baranina", Zbigniew Nawrot, Andrzej Kolikowski "Pershing", Wojciech K. "Kura", Leszek Danielak "Wańka", czy Andrzej Z. "Słowik". Warto podkreślić, że np. śp. "Pershing" darzył Nikosia największym podziwem i uważał za mentora i głównego bossa.
To była stara gwardia, przestępcy, złodzieje i przemytnicy. Ale nie bandyci.
Ta druga fala gangsterów, okrutnych i bezwzględnych dopiero dorastała.

Mając już nieco odłożonej gotówki, Nikodem zaczął inwestować w legalne interesy. Do tego stopnia, ze wszedł w trójmiejski biznes i z przyjemnością był przyjmowany na oficjalnych salonach. Z bardziej humorystycznych momentów tamtych czasów jest fakt przyznania mu medalu "Za zasługi dla miasta Gdańska". Takie jaja.
Wszystkie drzwi, szczególnie w Gdańsku i Sopocie, stały przed nim otworem. A młody pomorski biznes, jak też państwowa administracja, prześcigały się, by z nim się zaprzyjaźnić. Tak, z nim, miłym, uśmiechniętym i eleganckim gangsterem. Twórcą pierwszej zorganizowanej przestępczej – czyli gangu. Mafii.
Jego ludzie, w tym wspomniany Kura, nabyli od prezydenta Sopotu, fantastyczny teren przy samej plaży, na granicy Sopotu i Jelitkowa, dosłownie za bezcen. Tam tenże Kura, zorganizował Towarzystwo Ubezpieczeniowe "Hestia" i wybudował atrakcyjny biurowiec. Dużo ludzi wzbogaciło się wówczas przy tym projekcie. "Hestia" oczywiście nadal się wspaniale rozwija.
To wtedy najprawdopodobniej powstał trwały układ polityczno – biznesowo – gangsterski, który do dzisiaj rządzi Gdańskiem i Sopotem.

Nikodem Skotarczak oczywiście parę razy siedział w swoim życiu. Ale nie za dużo. Słynna była jego ucieczka z berlińskiego, sławnego Moabitu, gdy z wizytującym bratem zamienił się ubraniami i spokojnie wyszedł na wolność. Dwukrotnie uciekał też z polskich konwojów. Jak teraz patrzę z perspektywy, to ani policja, ani prokuratura specjalnie się nie kwapiły, żeby gangstera przymknąć. Widać, że wisiał nad nim zawieszony przez służby parasol.
Tak to Nikodem Skotarczak "Nikoś" wspinając się po przestępczej drabinie, w ciągu dwudziestu paru lat został ojcem założycielem polskiej mafii i niekwestionowanym królem Trójmiasta.
Nie zdołałem potwierdzić, ale obiło mi się o uszy, że był gościem na imprezach organizowanych przez Lecha Wałęsę, w rezydencji na ulicy Polanki.

***
24 kwietnia 1998 –Koniec kariery Nikodema

Pełen życia i wigoru, choć jak podałem na wstępie, nieco zmęczony balangą, ten 44 letni zdrowy i silny mężczyzna, tego poranka, choć właściwie już dochodziło samo południe, czekał w gronie trzech osób – przyjaciela Wojtka K. "Kury" i małżonek na podanie zamówionego wiedeńskiego śniadania.
Kac stępił ich czujność.
Do pokoju weszło dwóch zamaskowanych ludzi. Jeden głośno krzyknął: - Dzień dobry!- i gdy wszyscy odwrócili wzrok, drugi wyciągnął tetetkę i oddał sześć strzałów. Zabił Nikodema na miejscu, a jednym strzałem zmiażdżył Kurze kolano. Kobietom nic się nie stało.
To było klasyczne wykonanie wyroku na zlecenie. Sprawców do dzisiaj nie ujęto. Może nie za bardzo szukano? Także nie znany jest faktyczny zleceniodawca wyroku. Choć mówi się nieco o młodym Pruszkowie, jak też o Rosjanach.
Podobno Nikodem, z pominięciem wszystkich, w tym także Rosjan, chciał bezpośrednio, na własną rękę rozpocząć współpracę z Kolumbijczykami w ustanowieniu stałych nowych szlaków dostaw kokainy do Europy.
Ale tylko podobno...
We wielu domach, ale także biurach i urzędach Trójmiasta zapanowała żałoba po tej śmierci.
Zastanawiającej jest tylko, czy dzieło, to trójmiejskie królestwo, czy układ stworzone przez Skotarczaka nadal trwa? Wielu jest zdecydowanie przekonanych, że tak.




***

środa, 25 marca 2015

Polski szlachcic do wyrżnięcia przez polskiego chłopa

Czy uzasadniona była by teoria, że są pewne obszary na ziemi, zamieszkiwane od lat przez pewne grupy etniczne, które odznaczają się wyjątkowym okrucieństwem? Zawsze przecież były plemiona wojownicze, które nad spokojny żywot przedkładały napaści, mordy i grabieże. Tacy przecież byli Mongołowie...
Zacząłem rozmyślać o polskim Podkarpaciu. Dlaczego w stuletnim odstępie doszło na rtm samym terenie do dwóch krwawych rzezi, gdzie ofiarami w obu wypadkach byli Polacy.

Oto moje rozmyślania:

+++++++++++++++++





Mojemu dobremu koledze Trybeusowi, który nagle zwariował, co m.in. wyraża się zwierzęcą nienawiścią do Ukrainy i Ukraińców dedykuję ten tekst.

Może on nie wie, wagarując na lekcjach historii, lub mając nędznego nauczyciela, bądź też świadomie o tym milczy, zbyt zaangażowany w agitacyjną putlerkę, więc ja mu tutaj opowiem o Jakubie Szeli i o Galicyjskiej Rabacji.
To się działo na jego podwórku, bo to wtedy była Galicja.
Słowo =rabacja=, czyli zbrojny napad,  na szczęście nie pochodzi od miasta Rabka, gdzie Trybeus zamieszkuje. Wiadomo też, że nazwa Rabka, też nie pochodzi od rabacji.
Z wstydliwych momentów tego miasta, to tylko w czasie okupacji niemiecka szkoła służby bezpieczeństwa SD (Sicherheitsdienst des Reichsführers-SS).

Lecz dajmy spokój dygresjom i pokrótce przypomnijmy o Rzezi Galicyjskiej.


Posłuchaj więc Trybeusie gorzkiej opowieści o tym, co działo się w twoich stronach, może nawet na twoim podwórku, o tym, o czym może wiesz, a może nie wiesz.
Babcia, która swoimi strasznymi opowieściami wpoiła ci głęboko nienawiść do Ukraińca, rezuna, który przyjdzie i pokroi ciebie na kawałki, chyba nie opowiedziała o twoim sąsiedzie Jakubie Szeli. Za to pewnie wpoiła ci dumę ze słynnego rozbójnika Janosika. Pewnie też nie mówiła ci o księciu, który panował na ziemiach, gdzie mieszkasz, o Karolu Stefanie Habsburgu? Polskim Habsburgu z Żywca, który nawet miał zostać królem Polski, a jego syn Wilhelm królem Ukrainy a który, bądź co bądź arcyksiążę, odparł hitlerowskim oprawcom, że jest Polakiem i tak go mają traktować.

Niestety nie opowiedziała ci za dużo o ziemi na której mieszkasz z żoną dziećmi i przyjaciółmi – nie opowiedziała ci o Galicji.

Galicja to nie tylko Kraków. Stolicą Galicji został ustanowiony Lwów. Anektowane w I rozbiorze  ziemie Rzeczypospolitej , które przypadły austriackiej monarchii Habsburgów obejmowały Tarnów, Rzeszów, Nowy Targ, Jaworzno, Nowy Sącz, Sanok, Krosno, Przemyśl, Lwów, Stanisławów i Tarnopol. I Rabkę też – jak najbardziej.
Ukraińcy, których tak nienawidzisz, byli twoimi współobywatelami. Stanowiliście jedność. Dosyć specyficzną i różnorodną, lecz byliście poddanym tego samego Królestwa Galicji i Lodomerii.
Wołyń również był jego częścią.

Wstręt i nienawiść, którą odczuwasz do potwornej Rzezi Wołyńskiej miała jednak z czego brać przykład. A przykład ten urodził się na twoim podwórku. Twoi sąsiedzi dokonali równie potwornej rzezi. Też rżnęli piłą żywych ludzi. Też rozcinali brzuchy kobietom i gwałcili. I też rozbijali główki dzieci o ściany i drzewa.
Więc pamiętaj o tym dobrze, że ta ukraińska dzicz była tylko nędznym naśladowcą tego co czynili ludzie z tarnowskiego, bocheńskiego, sądeckiego, wielickiego i jasielskigo. Z twoich okolic.
I jak jakiś zły omen Rzeź Wołyńska zdarzyła się prawie dokładnie sto lat, po tej polskiej, czy galicyjskiej rzezi, która miała miejsce w lutym 1846 roku i przeszła do niechlubnej historii Polski jako Rabacja Galicyjska, choć komunistyczni historycy i propagandziści tą masakrę nazywali z dumą powstaniem ludowym.
Groźnym i ponurym symbolem tego bestialstwa, jak sto lat później na Ukrainie Bandera, został polski chłop – Jakub Szela.
Nie zamierzam tu analizować przyczyn i motywów tej zbrodni, bo to nie miało żadnego znaczenia dla przebiegu rzezi, okrucieństwa i zezwierzęcenia.
Fakty są jednoznaczne – sto lat przedtem, zanim ukraińska dzicz w krótkim czasie wyrżnęła ponad 60 tysięcy Polaków, tylko dlatego, że Polakami byli, polska, chłopska dzicz praktycznie w ciągu jednego miesiąca wyrżnęła 5 tysięcy polskiej szlachty, tylko dlatego, że byli szlachcicami – "polskimi Panami".
Ktoś skrupulatny powie, że ogrom rzezi wołyńskiej jest wielokrotnie większy, bo zamordowano 60 tysięcy ludzi, a nawet jak niektóre niepotwierdzone źródła mówią, prawie 100 tysięcy Polaków.
Odpowiedź jest prosta – w rzezi galicyjskiej wymordowano 5 tysięcy szlachty, bo więcej nie było! Wymordowano wszystkich, co do jednego! Starca, niemowlę, dziewczynę, wiekową matronę i mężczyzn.
Gdyby szlachciców było 100 tysięcy, to też w tym "ludowym powstaniu" wymordowano by ich wszystkich. Co do jednego.

Znając Trybeusie twoje przekonania odnośnie Żydów podam ci jedną ciekawostkę: na terenie objętym rebelią Żydów żyło wówczas też kilkadziesiąt tysięcy. I ani jeden z nich nie zginął. Żydów zbuntowani chłopi nie tykali. Ciekawe dlaczego i ciekawe dlaczego teraz ich, tak jak i Ukraińców nienawidzisz.

Jakub Szela, jeden z paru przywódców krwawej rebelii, miał w tym pamiętnym 1846 roku 59 lat. Był średniozamożnym wolnym kmieciem.
O jego charakterze niech świadczą takie fakty, że podobno w napadzie szału spalił ojcu dom. A potem, żeby uniknąć służby wojskowej, odrąbał sam sobie siekierą dwa palce. Nienawidził "polskich Panów" będąc przecież również Polakiem.
Wyspiański przedstawił tego krwawego i okrutnego chłopa w "Weselu".

Ten tekst, to przypomnienie tragedii, o której jest dziwnie cicho, kieruję do ciebie Trybeusie, bo wiem, że jesteś człowiekiem rozsądnym, który zbłądził, ale mam nadzieję, który powróci na ścieżkę rozumu.
Lecz jest to taki trik, który zastosowałem, żeby uświadomić wszystkim tym zapiekłym wrogom Ukrainy, którzy nadużywają argumentu Rzezi Wołyńskiej, tylko w jednym celu – by wzbudzić nienawiść do sąsiada Polski. Takie zadanie i taki cel został precyzyjnie opracowany na Kremlu, aby doprowadzić do izolacji narodu walczącego o niepodległość i wyrwanie się spod kacapskiego wpływu.
Jak się dobrze zastanowić Rabacja Galicyjska i Rzeź Wołyńska mają bardzo dużo wspólnego – ten sam obszar działania, identyczny modus operandi, były tak samo krwawe i okrutne. I w obu ucierpieli niewinni Polacy. Naród i państwo, które nigdy nie brało za pysk swoich poddanych, jak również różnorodnych osadników obcokrajowców, którzy licznie do Rzeczpospolitej przybywali, znajdując tu schronienie przed prześladowaniami u siebie – czy to z powodów etnicznych, społecznych, czy religijnych.
Może to nasz dziejowy błąd?

Kiedyś Trybeusie pięknie opisałeś, jak twoje Podhale, chciało się przyłączyć do hitlerowskich Niemiec, z "królem" Krzeptowskim, jako dumny Goralenvolk.
Może teraz rozejrzysz się po okolicy, popytasz mądrych sąsiadów, jak to było u ciebie z tą galicyjską rzezią. Czy w Rabce też stały dworki szlacheckie, które doszczętnie spalono, a ich mieszkańców okrutnie wymordowano. Czy w Rabce też ludzi rżnięto żywcem piłami, dzieci nadziewano na widły, a kobiety gwałcono i rozcinano im brzuchy.
Życzę ci owocnej pracy.


.

wtorek, 24 marca 2015

DONALD SIĘ WŚCIEK!

 




Donald się wściek – jak mówi Paweł Graś.
Jakiś idiota w czasie coffeetime bawił się ulubionym laptopem na biurku szefa i nieopacznie zostawił internet na stronie =memy.komorowski=

Donald, który każe do siebie mówić – szefie, jak donoszą mściwi i złośliwi Flamandowie, był już wq..ny od samego rana, bo zapodziała się już trzecia kulka od piłkarzyków, które kazał zainstalować w garderobie. Wysłał więc Grasia, by kupił od razu pięćdziesiąt kulek w sklepie z piłkarzykami, ale ten wrócił z niczym, bo sklep otwierają o jedenastej.
Tak po prawdzie, to chyba Graś sam zapodziewa te kulki w zemście, bo cały poprzedni tydzień malutkim pędzelkiem przemalowywał piłkarzyki na Bayern Monachium i Lechia Gdańsk. A potem musiał grać z szefem, oczywiście, jako Bayern i jeszcze bardziej oczywiście, przegrywać z tym trampkarzem z Lechii.

No i jak teraz zobaczył jaja z tym ciulem Bronkiem, którego sam osobiście wstawił pod żyrandol, to ssanie paluszka, karmienie osiołka marchewką, aferę krzesłową i wsypę w Krakowie; no i te mendowate i wredne komentarze internautów – półgłówków, których już prawie miał na widelcu z tymi ACTA, to się wściek, jak zwykle zburaczał na gębie, tak, że rudość owłosienia odcinała się jak u Van Gogha, latał w kółko i wrzeszczał:
 - Fakju! Fakju! Fakfakfak!!!
Bo właśnie miał włączony guziczek "En" i nie chciał tracić lekcji. I jeszcze te Bronkobusy!!! Tuskobusy to był mój osobisty pomysł! I ja miałem tylko cztery, a ten głupek szesnaście! Co za palant (łot ze fak!)

Don nie ma humoru od tygodnia. Dokładnie, gdy zniknął Władimir.
Najpierw chciał natychmiast wysłać Kaszalota-Bula-Bronka, by zapieprzał na Krym, ogłosił się carem i przejął całe archiwum KGB/FSU, szczególnie aneks z tajnopisem ze spaceru z Vładem na molo w Sopocie.
Zreflektował się jednak szybko, że raczej to by nie przeszło i nawet zjednoczone siły ABW+CBŚ+CBA+SW+ SKW, oraz BOR, jako ochrona, by tym razem nie dały tak łatwo przejąć pałacu, jak poprzednio. I z tym carem to też ryzykowne... Co by na przykład było, gdyby ruskie to nagle zaakceptowały??? No nie... Bredzisław na Kremlu?! I te wszystkie atomówki w jego reku. Zagłada Wszechświata murowana!

Takie myśli, jak błyskawica mu wtedy przelatywały przez głowę, więc zapalił specjalnie dla niego przygotowywane cygaro Fuente Fuente OpusX, o uspokajającym działaniu (to przecież Belgia do cholery...) i jak zwykle w takich sytuacjach zadzwonił do Andżeli po poradę. Lecz ta też była nieswoja i zdenerwowana, bo już z Vladem finalizowała reaktywację na tych trofiejnych terenach Ukrainy - tego niewdzięcznego bękarta, Niemieckiej Nadwołżańskiej ASRR, a tu schweine zniknął. Nie daruje mu tego, choćby palant był martwy, skremowany, spopielony i rozsypany nad Ziemią ze Sputnika. Tak się kobiecie nie robi. Szczególnie niemieckiej kobiecie. No i po tym wszystkim. Fuj, jednak, co to za dzicz. Tak sobie rozmyślała gdy ten Donek Pierdonek, jak kazał się pieszczotliwie nazywać w momentach ekstazy, gitarę jej zawraca. Choć właściwie to całą filharmonię.

I co teraz? Kulek do piłkarzyków nie ma (to najgorsze), Władymir może się już w piekle smaży (Bohu sdiełaj by z sopockim podsłuchem), no i jeszcze ten ciul cielakowi daje possać...

Zgroza i gomora.

Chcę do Warszaaawy!!!
(I Sopotu)
- Eeeela!!! Chono tutaj!!!!!


.